Kałuża

Od prawie tygodnia niebo pokrywała jednolita szara kurtyna. Chmury przykryły każdy centymetr kwadratowy ponad głowami ludzi. Tak samo jak morze czy jezioro przyjmuje kolor nieba nad nim, tak samo Wrocław od ponad tygodnia przyjmował różne odcienie szarości. Szare stało się wszystko w zasięgu wzroku. Gdyby podczas tych kilku dni pozbawić oczy mieszkańców miasta zdolności rozpoznawania koloru, nie zauważyliby, że cokolwiek się zmieniło. Tej szarości towarzyszył nieprzerwany deszcz - ani silny, ani słaby, tak samo pozbawiony jakkolwiek interesujących cech jak chmury, które dawały mu początek. Wiatr wiał ze stałą prędkością i ze stałego kierunku. Rtęć w termometrach jakby sama zyskała pamięć i wiedziała dokładnie, o której godzinie zatrzymać się obok tej a nie innej liczby. W nocy spadała do 7 stopni Celsjusza, by w dzień osiągnąć szczyt na 14.

 

Podobno kiedy płynie się żaglówką na morzu, bywa tak, że gdy ustawi się odpowiednio żagle i ster, to przez wiele dni nie trzeba ich zmieniać bo warunki się nie zmieniają. Mieszkańcy Wrocławia byli przez te kilka dni jak te żaglówki. Ich kurs nie ulegał zmianie. Zamknięci w dwudziestoczterogodzinnej pętli robili te same rzeczy o tych samych godzinach.

 

W takich warunkach przyszło Zbigniewowi Zarębie pójść na spacer. Po raz piąty tego tygodnia. Trasa wędrówki rozpoczynała się od blokowiska, na którym mieszkał razem z rodzicami i od niedawna również z babcią. Maria, bo tak miała na imię, była kobietą wykształconą i pełną pasji do literatury i nauk przyrodniczych. To ona nauczyła wnuka czytać i zaspokajała ciekawość ośmioletniego dziecka, opowiadając mu historie o wielkich odkrywcach i jego ulubionych zwierzętach. Najbardziej lubił ptaki, niestety Wrocław nie obfitował w zbyt ciekawą latającą faunę. Na swojej drodze Zbigniew najczęściej spotykał gołębie, a gołębiami gardził. Trudno się dziwić. W historiach jego babci ptaki przyjmowały najróżniejsze, jaskrawe barwy i z reguły były zwierzętami samotnie spędzającymi swoje życie. Wszelkiego rodzaju stada czy gromady były w opowieściach Marii tłem lub przeciwnikiem, któremu główny bohater musiał stawić czoło. Zazwyczaj były to proste historie, ale Zbigniew je uwielbiał i babcia codziennie musiała wymyślać nowe.

 

Wychodząc poza granice blokowiska trasa wiodła dalej ulicą Lipową, mijając kościół oraz cmentarz. Jej celem był Park. Spacer poprzedzający dotarcie do niego był przykrą koniecznością. Pomiędzy dwójką nie padło żadne słowo. Bynajmniej nie dlatego, że byli zmęczeni lub z powody braku dobrego humoru. Zarówno babcia jak i wnuk nie czuli potrzeby by podejmować rozmowę ani nawet wypowiadać niezaadresowane uwagi na nieistotne tematy. Poruszali się więc w ciszy, nie zwracając uwagi na siebie nawzajem ani na ludzi wokół. Myśleli tylko o tym by jak najszybciej dotrzeć do celu. Choć park znajdował się niecały kwadrans umiarkowanym tempem od ich bolku, dla Zbigniewa i Marii droga dłużyła się bezlitośnie. Każdy mijany człowiek, zaparkowany samochód, przystanek autobusowy czy wystawa sklepowa, którą rejestrowały ich umysły wypełniała przestrzeń, która mogła być zagospodarowana przez myślenie o tym, jak będzie kiedy już dotrą na miejsce. W związku z tym nienawidzili każdego mijanego człowieka, zaparkowanego samochodu, przystanku autobusowego czy wystawy sklepowej, nienawidzili tego wszystkiego za tą, że mają czelność odciągać ich myśli od celu.

 

W końcu pokonali ostatnie przejście dla pieszych dzielące ich od parku. Minęli kiosk na rogu ulic im. Mikołaja Kopernika i Kruczej. W tym momencie zamarli w bezruchu, nadal jednak nie wydobywając z siebie słowa. Jakieś pięćdziesiąt metrów od nich znajdował się tłum postaci ubranych w granatowe, szare i czarne uniformy. Stali zaraz obok wejścia do parku. Ludzi, którzy tworzyli owy tłum, tak naprawdę nic nie łączyło, ale Marii i Zbigniewa nie interesował cel tego zgromadzenia ani koneksje jego członków. Grupa to grupa. Dwójka stała tak w ciszy przez następne dziesięć sekund, by w końcu jak na komendę obrócić się o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i jeszcze szybszym krokiem popędzić ku następnemu wejściu, które znajdowało się niedaleko. Po niespełna minucie dotarli do wejścia, lecz to, co tak naprawdę ich tutaj przywiodło dalej znajdowało się poza ich zasięgiem. Mijali pojedynczych przechodniów, ławki i krzewy, nie poświęcając im już jednak nawet jednej myśli. Pokonywali zakręty coraz szybciej, by w końcu na ostatnich pięćdziesięciu metrach biec na tyle szybko, na ile pozwalała na to różnica ich wieku. Zbigniew dotrzymywał kroku babci, bo wiedział, że zależy jej na tym tak samo mocno, jak jemu.

 

W końcu cel znalazł się w zasięgu jednego kroku i razem wzbili się na ułamek sekundy w powietrze, by upaść i zakłócić spokój srebrnej tafli wody. Skakali tak jeszcze długo, a wszystkiemu przyglądał się ptak siedzący na gałęzi drzewa. Ponad ich głowami. Taki sam, jak te z opowieści babci.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • maciekzolnowski 25.04.2023
    Czyżby wnuczek i jego babcia sami byli ptakami? Technicznie sprawnie napisane, może gdzieś w kilku miejscach zabrakło przycinka, ale to drobiazg. No i plus za miejsce akcji. Ja też jestem z Wrocławia. Pozdrawiam. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania