kąpani w Ambrozji (a więc, o aseksualnej miłości — jej pięknie).
Nagle — patrzcie — jak odpływają,
w rytmie fal, cicho, bez wahania.
Ich ciała porzucają ciężar dnia,
są tylko słowa i pragnienia.
Nie zważają na świat, co ich woła,
bo są wewnątrz — oddechem skór,
tam, gdzie każde muśnięcie drży
jak błysk języka w półuśmiechu.
Zasypiają, wtuleni w raj,
jej udo na jego biodrze zgasło.
Między nimi — już nie słowa,
tylko szept skóry o ciepło figury.
Dotyk… uważny, jakby świat
rozpadał się od zbyt mocnych drgań.
A oni — ledwo, ledwie oddychają,
wplątani w siebie, jak bluszcz we włosy.
Chciano by patrzeć, jak odlatują
w ślinie warg, w jedwabiu tchu pościeli,
lecz ich miłość nie potrzebuje
krzyków, ani wrzasków.
Spójrz, jak jego dłonie opiewają
jej kark — z namaszczeniem, jak modlitwę.
Usta — znów, nieświadome, bezwolne,
całują ją, jak przez sen — rytualnie.
Nikt nie pomoże im się zmienić nawet ten,
który kiedyś ich splecił w jedność.
Nawet zmiana partnera po latach
nie stworzy erotyzmu w ich sercach.
Więc całuj mnie… bez końca.
Niech nasza krew z ugryzień zabarwi
na róż, na noc, naszą pościel.
Niech ciała znają granice,
ale mózgi niech wytyczą nowe zmysły.
A ty — patrz na mnie, gdy śpię,
i całuj…zatrzymując mnie w swym śnie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania