Kaprysy sprawiedliwości

Nieurodzaj nawiedził okolicę. Sołtys wsi Żytniki robił, co mógł, lecz z pustego i Salomon nie naleje. Upały połączone z brakiem deszczu spowodowały, iż większość żyta wyschła. To zaś, co urosło równało się mniej więcej temu, co chłopi zasiali. Nie ma więc mowy, by byli w stanie zapłacić hrabiemu Wojsławowi należną daninę. Chyba, że sprzedaliby część ze swych zwierząt. Jednak kilka krów, świń i gromada kur to wszystko, co im zostało. Bez nich nie dożyją do następnego roku. Muszą przecież coś jeść.

Trzeba to tylko wytłumaczyć hrabiemu.

Obecnie właśnie to stanowiło największy problem sołtysa. Wojsław słynął z porywczego charakteru i bezwzględności, które może

i były atutem na polu bitwy jednak nie stanowiły cech dobrego gospodarza. Ludzie nie darzyli go szacunkiem takim, jakim dzieci darzą ojca swego, który o nie dba, żywi, wspiera w trudnych chwilach i do którego zawsze można zwrócić się po pomoc.

Wieśniacy bali się Wojsława. Wiedzieli, że istnieje, lecz nie chcieli go widywać. Dopóki przebywał na dalekim zamku, dopóty wszystko było dobrze. Gdy jednak wieść niosła, iż hrabia udaje się w podróż po swych włościach, na chłopów padał blady strach.

Marek, on to był bowiem sołtysem Żytników, zdawał sobie sprawę, iż jest to jak najbardziej uzasadniony strach. Mimo to układał sobie w głowie słowa, jakimi zwróci się do pana. Sądził, że dobrze urodzony hrabia zrozumie położenie swych poddanych

i zrezygnuje w tym roku ze swych należności. W najgorszym razie obniży swe wymagania.

- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. – Marek usłyszał słodki głos, który towarzyszył mu przez ostatnie lata. Klara, jego żona, objęła go ramieniem i przytuliła. Odwzajemnił jej uścisk.

Była niczym piękny kwiat rosnący wśród chwastów codzienności. Piękna, zgrabna blondynka o niebieskich oczach. Biustu nie miała bujnego, lecz Marek nie tego szukał w kobiecie. Dziwił się mężczyznom, którzy oceniali kobiety jedynie na podstawie ich krągłości. Uznawał ich za głupców. Klara była mądra, rozsądna, zawsze go wspierała, a jej uśmiech rozświetlał jego życie. Posunęła się nieco w latach, zbliżała się do trzydziestki jednak Markowi wydawało się, że jego ukochana pięknieje z każdym dniem. Nie mógł się temu nadziwić. Uznał kiedyś, że nie zrozumie tego prostym, chłopskim rozumem i przestał się nad tym zastanawiać. Od tamtej chwili jego życie stało się jakby prostsze.

- Mam taką nadzieję, ale wiesz, jaki jest Wojsław – powiedział chłodno.

Klara pogłaskała go po głowie. Robiła tak za każdym razem, gdy próbowała go pocieszyć. Na ogół jej się udawało, lecz nie dzisiaj.

- Na pewno go przekonasz. Wierzę w ciebie.

- Dziękuję – szepnął i pocałował ją w policzek. – Trzeba iść spać. Jutro wielki dzień.

Albowiem jutro do Żytników przyjeżdża hrabia Wojsław.

 

Drewniana, jednoizbowa chałupa Marka i Klary nie stanowiła siedziby godnej podejmowania persony hrabiego. Niemniej małżeństwo i tak miało się czym pochwalić, jako jedyni we wsi nie mieszkali pod jednym dachem ze zwierzętami. Posiadali niewielką oborę dla swych kilku krów. To niemal oznaka bogactwa.

Hrabia Wojsław, odziany w błękitną tunikę, wraz z czterema jeźdźcami w kolczugach z mieczami za pasem, zajechał przed domostwo sołtysa. Wojsław to mąż zacny, zbliżający się do czterdziestki. Przystojny, o zadbanych kruczoczarnych włosach sięgających ramion i delikatnym zaroście zdobiącym poważne oblicze. Choć z zewnątrz piękny, to wewnętrznie stanowił typ zadufanego w sobie, egoistycznego prymitywa nastawionego na hedonistyczne, niemalże zwierzęce poszukiwanie przyjemności. Takich osobników należy omijać z daleka. Niestety poddani hrabiego nie mogli sobie na to pozwolić.

Wojsław dziarsko zeskoczył z wierzchowca i czym prędzej wkroczył do chaty sołtysa. Nie miał czasu do stracenia. Objeżdżanie wsi uważał za stratę czasu, który mógłby poświęcić polowaniu, uwodzeniu dam czy innym zamkowym przyjemnościom. Miał dziś jeszcze kilka podobnych wioch do zwiedzenia. Weźmie pieniądze i pojedzie hulać. Ta myśl wprowadziła go w nieco lepszy nastrój.

- Witaj, Marku. Gdzie moja danina? – rzucił prędko hrabia.

- Niestety nie ma, mój panie – odpowiedział nieśmiało sołtys. – Nieurodzaj sprawił, że nie mamy pieniędzy. Sami ledwo wiążemy koniec z końcem.

- A co mnie to obchodzi, co? Potrzebuję pieniędzy! Jestem rycerzem, muszę opłacić służbę, jeździć na turnieje. Wiesz ile to kosztuje, wieśniaczy łbie? – Wojsław poczerwieniał na twarzy. Gdy krzyczał, to straszliwie pluł. Jednak nie znalazł się jak dotąd odważny, który powiedziałby mu o tym.

- Nie mam pojęcia, panie – Marek spuścił wzrok. Co tu dużo kryć, rozmowa nie przebiegała po jego myśli.

- Chcesz powiedzieć, że nie dostanę swoich pieniędzy?

- Panie, proszę daruj nam w tym roku. Oddamy wszystko, w następnych latach.

Wojsław jedynie prychnął.

- Co jeśli w następnych latach znów będzie nieurodzaj? – Dopiero teraz hrabia spojrzał na Klarę. Wcześniej sprawiał wrażenie jakby jej nie zauważał. – Myślę, że moglibyśmy się jednak dogadać.

Marek uśmiechnął się, lecz jedynie w duchu. Hrabia też człowiek. Zrozumie prosty lud. Będzie dobrze!

- Daj mi tę małą i zapominamy o pieniądzach.

Hrabia wskazał palcem na Klarę, a Marek znieruchomiał. Zatkało go, to mało powiedziane.

- Ależ, panie. To moja żona…

Wojsław z lekceważeniem machnął ręką.

- Co tam żona. Mało to dziewuch na wsi? Znajdziesz sobie inną, młodszą. Nie zauważysz różnicy w łożnicy, a nawet będziesz zadowolony z tej zamiany. Dobra, nie marnujmy czasu na gadanie. Biorę małą i jadę.

Klara nie wierzyła własnym uszom. Przywykła już do tego, że to mężczyźni sprawują władzę, czego absolutnie nie popierała, ale nigdy nie widziała czegoś takiego. Co za bezczelność! Hrabia mówił o niej jak o przedmiocie, który można wycenić i nabyć nie pytając o zdanie. Jak mogłaby pójść do łóżka z kimś takim? Zresztą, nie ma o czym gadać. Ma męża, którego kocha i nie potrzeba jej nikogo innego, ani hrabiego, ani nawet króla.

Hrabia zrobił dwa kroki w stronę Klary, lecz sołtys zagrodził mu drogę.

- Panie, ośmielam ci się sprzeciwić – rzekł Marek. – Nie oddam mojej żony za żadne skarby…

- Kto tu mówi o skarbach, Mareczku? – Wojsław roześmiał się paskudnie. – Ta twoja ździra jest niewiele warta i będę stratny biorąc ją jako daninę. Robię to jednak z sympatii do ciebie.

- Nigdzie się stąd nie ruszam! – ryknęła Klara. – Zostaję z moim mężem, a ty, panie, udaj się lepiej do zamtuza, gdyż jedynie tam odnajdziesz niewiastę, którą oczarujesz swoimi manierami.

Tego było za wiele, pomyślał Wojsław. Nie dość, że musiał się fatygować i przyjechać do tej wiochy, to jeszcze będą mu wieśniacy warunki stawiać. W głowach im się poprzewracało. Każda białogłowa powinna czuć się zaszczycona faktem, że sam hrabia chce dzielić z nią łoże. A tej się nie podoba. Już, ja jej pokażę.

Odepchnąwszy Marka, hrabia podszedł do Klary, złapał ją prawą dłonią za grdykę i pchnął na ścianę. Stare drewno zatrzeszczało. Sołtys rzucił się na Wojsława jednak dwóch żołdaków zatrzymało go, chwycili Marka za ramiona, a trzeci z nich uderzył zdesperowanego męża w brzuch. Raz, drugi, trzeci. Bił go tak długo, aż sołtys zaczął pluć krwią. Mięśnie mu zwiotczały,

a głowa opadła. Pozostał jednakże przytomny. Ludzie Wojsława zadbali, by zobaczył, co jego pan uczyni z jego żoną.

Klara próbowała się wyrwać, wiła się straszliwie. Nieskutecznie. Wojsław, jako rycerz zaprawiony w boju dysponował siłą, której żadna niewiasta nie mogła się przeciwstawić. Jej opór zdawał się go podniecać. Cisnął ją na ziemię i położył się na niej. Próbował rozewrzeć jej uda, lecz wieśniaczka walczyła jak lwica. Hrabia widząc, iż nic nie wskóra krzyknął:

- Grzechu, poderżnij gardło naszemu sołtysowi!

Osiłek zwany Grzechem wyciągnął zza pasa sztylet.

- Nie! Nie róbcie krzywdy mojemu mężowi! – wrzasnęła przerażona Klara. Hrabia ruchem ręki nakazał słudze zatrzymanie się.

- Zrobisz wtedy, co ci każę? – spytał żonę sołtysa.

- Tak – wyszeptała.

- Grzeczna dziewczynka – pochwalił Wojsław. – Teraz rozłóż nogi dziecinko.

I tak też Klara uczyniła. Hrabia wszedł w nią i brał z dziką satysfakcją, aż do momentu szczytowania. Być może zaspokoiło to jego cielesne żądze jednak chory umysł nie miał dość. Nakazał każdemu ze swych czterech sług uczynić to samo. Ci z lubieżnym uśmiechem na ustach wykonywali polecenie. Żaden z nich nie pogardził gibkim ciałem sołtysowej. Za nic mieli jej rozpacz. Napawali się chwilą, czerpali satysfakcję z własnego okrucieństwa.

Pan hrabia skończył z Klarą, miał jednakże coś dla jej męża. Podszedł do pobitego, trzymanego przez żołdaków Marka i szybkim ruchem przejechał mu sztyletem po twarzy. Rozpłatał lewy policzek sołtysa, lejąca się obficie krew kapała na podłogę.

- Zapamiętajcie sobie raz na zawsze, z hrabią Wojsławem się nie zadziera – oznajmił triumfalnie hrabia. Kilka chwil później, zadowolony z siebie opuścił Żytniki.

 

Janko nie należał do osób o szerokich horyzontach myślowych. Rozmyślał na ogół o dwóch kwestiach: alkoholu i chętnych dziewkach. Czynił to także w chwili obecnej. Siedział samotnie w karczmie i popijał już szóste piwo. Łapczywym wzrokiem spoglądał na jedną ze służebnic. Podobała mu się. Klepnął ją nawet w tyłek, ale dziewczyna nie odwzajemniła jego zainteresowania. Zdążył zrobić unik, w przeciwnym wypadku niechybnie dostałby w pysk.

Kamraci opuścili Janka po trzecim piwku. Słudzy hrabiego Wojsława nie mieli obecnie łatwego życia. W Mieście doszło do dwóch zabójstw. Co prawda zginęli jedynie pijani, szarzy mieszczanie, którzy dobierali się do cudzych żon, czyli żadna strata, lecz hrabia nie lubił, gdy ktoś panoszył się na jego terenie. Teraz zaś jest wyjątkowo niespokojny.

Krążyły plotki, że oba zabójstwa coś łączy, że to nie przypadek i z pewnością dojdzie do kolejnych. Fakt, że nie było żadnych świadków jedynie potęgował napięcie udzielające się motłochowi. Co gorsza, napadnięte kobiety, uratowane przed zhańbieniem nie potrafiły opisać swego wybawcy, mordercy niedoszłych gwałcicieli. To wystarczyło, aby po Mieście krążyły pogłoski o karze Bożej, Sodomii i Gomorze, i takie tam.

Jednakże Janko lekceważył sobie podobne opowieści. Miał dziś wolne i zanim wróci na służbę, zamierzał się porządnie zabawić. Szczuplutka blondyneczka uwijająca się z gracją pomiędzy stolikami, z każdym wypitym piwem podobała mu się coraz bardziej. Na dodatek ma dziewczyna charakterek, próbowała go uderzyć. Pewnie jest dobra w te klocki… Janko lubił takie dziewuszki.

Poczekał, aż skończy pracę i wyszedł za dziewczyną. Na ulicach Miasta panowały pustki, strach przed mordercą zbierał swoje żniwo. Tym lepiej dla mnie, pomyślał sługus hrabiego.

Po kilkunastu krokach blondyneczka odwróciła się i najwyraźniej spostrzegła, iż śledzi ją natrętny klient, albowiem przyspieszyła. Widząc, że ofiara się spłoszyła, Janko postanowił przejść do działania. Dość szybko dogonił kelnerkę, szarpnął i zaciągnął w boczną uliczkę, których w Mieście nie brakło.

- Mam na ciebie ochotę, maleńka – rzekł obłapując szaleńczo dziewczynę. Obcałowywał ją gdzie popadnie, wpadł w wir pożądania. Blondynka próbowała się uwolnić, lecz silne ramiona sługi hrabiego przycisnęły ją do kamiennego muru. Żadna kobieta nie marzy, bo stracić niewinność w taki sposób. Dlaczego mnie to spotkało?

Dlaczego?

Ogarnięty cielesnym pożądaniem Janko poczuł silne szarpnięcie za ramię. Odwrócił się i nieznana postać wbiła mu długi sztylet

w brzuch. Przerażony upadł na kolana, począł dławić się i pluć krwią. Pochylił się, po czym napastnik zadarł mu głowę i sprawnym ruchem podciął gardło. Potem nie było już nic.

Zdezorientowana dziewczyna zastygła w bezruchu. Przyglądała się swemu wybawcy, nie wiedząc, co ją teraz spotka. Widziała dobrze zbudowaną postać, najpewniej mężczyznę, ubraną w strój przypominający mnisi habit, z kapturem na głowie. Próbowała dostrzec oblicze tej persony.

To, co ujrzała, przeraziło się jeszcze bardziej… Kaptur nie skrywał twarzy. Skrywał żelazną maskę pozbawioną wyrazu. Wybawca skinął głową, jakby chciał rzec: uważaj na siebie, odwrócił się i prędko odszedł.

 

Zamek hrabiego leżał na niewielkim wzgórzu wewnątrz Miasta, skąd górował nad okolicą. Krzyśko, dowódca straży miejskiej, opuszczał siedzibę Wojsława jak niepyszny. Nie przywykł do takiego traktowania. Sam trzymał swych podwładnych krótko, czyniąc tak dla ich dobra, albowiem w walce z przestępcami i marginesem społecznym trzeba być twardym i odłożyć na bok sentymenty, niemniej wszelkie obelgi, jakie usłyszał z ust miejscowego pana uznawał za przesadzone. Podobnie, jak i groźbę wylania na zbity pysk. Co on może poradzić na to, że w Mieście grasuje morderca? Złapanie złoczyńcy, to nie jest taka prosta sprawa. Wymaga to czasu i odpowiedniego konceptu. Hrabia zdawał się jednak tego nie rozumieć.

Oczywiście Wojsław, jako człowiek honoru, rycerz prawy i dzielny, nie mógł puścić płazem takiej zbrodni jak zgładzenie jednego ze swych ludzi, ale i tak powinien uzbroić się w cierpliwość.

Nie mieli punktu zaczepienia. Wiedzieli o mordercy tylko tyle, że występuje w obronie niewieściej czci, zabijając gwałcicieli. Ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego. Rzeźnik, cieśla i sługa hrabiego. Żonaty, wdowiec i kawaler. Nie znali się, nie mieli wspólnych znajomych, przynajmniej bliskich. Jednak nie są przypadkowymi ofiarami, rozmyślał Krzyśko. Z pewnością znaleźli się w złym miejscu i w złym czasie, robiąc bardzo złe rzeczy. Kimś, kto ich zamordował kieruje zapewne wewnętrzny przymus, może idea. To ktoś na wzór samotnego mściciela. Strażnika moralności.

Nerwowa reakcja hrabiego podsunęła Krzyśkowi pewną myśl. Może za zabójstwami stoi ktoś skonfliktowany z Wojsławem? Ale to żaden trop. Przecież hrabia miał setki wrogów…

Zamiast siedzieć wieczorem w domu z żoną, mam uganiać się za białogłowami licząc, że wpadnę w oko mordercy, pomyślał

z przekąsem dowódca straży miejskiej. Chociaż, to nie jest wcale taki zły pomysł.

 

Oni są niczym, zależy mi tylko na hrabim, rozmyślał Marek myjąc twarz w wolno płynącym strumyku. Często przychodzili tutaj wraz z Klarą w niedzielne dni. Tylko wtedy nie pracowali i mogli nacieszyć się sobą. Chaty Żytników niknęły za horyzontem, wokół jedynie drzewa i strumyk.

Sołtys usiadł na wielkim kamieniu, na tym samym, na którym często siadywał wraz z żoną. Teraz już jej nie ma. Po tym, co zrobił jej hrabia i jego ludzie popełniła samobójstwo. Pewnego dnia jak zwykle poszła do obory. Długo nie wracała… Marek zląkł się

i poszedł sprawdzić, co się stało.

Powiesiła się.

Nie lubił chodzić na jej grób. Przypominał mu tylko o tym, że ona nie żyje. Te wizyty sprawiały, że wracał myślami do dwóch wydarzeń. Samobójstwa oraz gwałtu.

Wolał wracać do miejsc, które odwiedzali razem. Pobudzało to przyjemne wspomnienia. Niekończących się rozmów o wszystkim

i niczym, trzymania się ręce, komplementów szeptanych do uszka, subtelnych pocałunków. Tylko to zostało mu po żonie.

Wspomnienia.

Wraz z jej śmiercią odeszło jego szczęścia. Od tej chwili nie uśmiechnął się ani razu. Nie potrafił się radować, wiedząc, że Klary już nie ma. Jego życie straciło sens. Nie chciał już żyć. Nie był specjalnie wierzący, zajmował się pracą, nie mając zbyt wiele czasu dla strawy duchowej. Niemniej słyszał kiedyś opowieść o zakochanych, którzy choć nieszczęśliwi za życia, odnaleźli radość na tamtym świecie. Tego pragnął. Nie mógł doczekać się własnej śmierci. Ufał, że po niej znów będzie z Klarą. Był tego pewien.

Zanim do tego dojdzie, miał jeszcze jedno zadanie do wypełnienia podczas swej ziemskiej wędrówki. Zemsta. Tylko dlatego wciąż pracował. Utrzymywał pozory, by nikt nie domyślił się, czym obecnie się zajmuje. Hrabia oszpecił go straszliwie, szrama na lewym policzku sprawiała, iż ludzie poznawali go z daleka. Dlatego przywdziewał maskę.

Jako sołtys mógł pojechać do Miasta, poprosić o widzenie z hrabią i wówczas rzucić się na tego bydlaka. To byłoby jednak zbyt proste. Wolał, by Wojsław się bał. Hrabia nie jedną dziewkę wziął siłą, prędzej czy później powiąże więc zabójstwa gwałcicieli ze swoją osobą. Lecz nikomu się do tego nie przyzna. Gwałt nie jest czymś, czym rycerz, uznawany za zacnego, chciałby się chwalić. Będzie dusił w sobie przypuszczenia, domysły i obawy. Będzie się z tym męczył. Dobrze mu tak.

Każdy z zamordowanych był jedynie pionkiem. Jednak Marek i tak ich nienawidził. Przeklęci gwałciciele. Nienawidził każdego mężczyzny, który chciał wziąć dziewkę wbrew jej woli, jedynie dla własnej przyjemności.

Nienawiść stała się jego siłą.

 

Mimo iż mrok zapanował nad Miastem, a podszyci strachem mieszkańcy pozamykali się w swych domkach na cztery spusty, nieustraszony kaznodzieja przemierzał opustoszałe ulice w poszukiwaniu zbłąkanych dusz. Na głowę narzucił kaptur, ręce zaś wcisnął w rękawy i trzymał skrzyżowane na piersi. Jego twarzy nie muskał orzeźwiający wiaterek. Albowiem skrywała ją pozbawiona wyrazu maska.

Do lewego przedramienia za pomocą rzemienia Marek przymocował sztylet, który służył mu jako narzędzie zemsty

i sprawiedliwości. Z daleka najpewniej nie budził wątpliwości, nie brak w dzisiejszych czasach nawiedzonych duchownych chwytających się każdej okazji, by trochę pogadać i zarobić.

Z bliska jednak… Nie pozwalał, aby ktoś nadmiernie się do niego zbliżył. Nie stanowiło to zresztą zbytniej trudności. Nie napotykał wielu przechodniów. Zdarzały się noce, podczas których wędrował na marne. Uznawał je za dobre. Nikt nikomu nie próbował wyrządzić krzywdy.

Jednak nie dziś. Marek dostrzegł długowłosą dziewczynę, chyba dość młodą, i podążającego za nią mężczyznę. Ruszył w ich stronę. Dziewucha robiła strasznie dużo hałasu, zupełnie jakby chciała zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Podśpiewywała, przeskakiwała z nogi na nogę, co jej tak wesoło? Może wracała ze schadzki z jakimś pięknym kawalerem, kto wie? W każdym razie, gdyby wiedziała, co ją czeka, mina by jej zrzedła.

Chyba znam tego człowieka, myślał sołtys przyglądając się mężczyźnie. Tak, to Krzyśko, uświadomił sobie. Tego się nie spodziewał. Porządny, dojrzały mąż i ojciec, ugania się za małolatą po nocy w zbereźnym celu. To do niego niepodobne.

Właśnie, to do niego niepodobne. I jeszcze ta dziewczyna, taka głośna… Marek spostrzegł właśnie, że kręcą się wąskich uliczkach, dotąd był tak zaprzątnięty obserwacją osobliwej pary, że tego nie zauważył.

To pułapka. Odwrócił się i chciał odejść. Jednakże jeden ze strażników miejskich zastąpił mu drogę. Gołowąs, jeszcze dziecko. Bez trudu Marek mógł go zabić, lecz nie jest przecież mordercą. Jest mścicielem, myśliwym. Aczkolwiek w tej chwili role się odwróciły. Stał się zwierzyną.

Odepchnął strażnika i puścił się pędem w gąszcz uliczek. Usłyszał krzyki, nawoływania straży. Biegli za nim.

Choć gorączkowo myślał, nie wiedział, co robić. Nie mógł uciec z Miasta. Bramy były zamknięte, na dodatek pilnowane przez strażników, ludzi Krzyśka. Najlepiej chyba będzie, jeżeli wróci do oberży, w której pomieszkiwał. Nie może tam jednak wpaść

z pościgiem na plecach. Musi ich zgubić.

Ale jak?

Młody strażnik nie dawał za wygraną. Zbliżał się do sołtysa, mimo iż biegł z mieczem z ręku. Widać, niekoniecznie chcą mnie żywego, pomyślał z przekąsem Marek. Gołowąs zamachnął się i ciął uciekiniera w lewą rękę. Marek poczuł krótki, lecz palący ból, a po chwili spływające ciepło. Krwawił.

Lecz i do niego los się uśmiechnął. Ścigający go strażnik potknął się i wyłożył jak długi. A, że uliczka była wąska, to biegnący dalej ludzie Krzyśka musieli się zatrzymać, by nie stratować kolegi. Część i tak się przewróciła. Posypały się przekleństwa i powstał nie lada harmider. W jego środku znalazł się wściekły dowódca straży.

Nie tak to miało wyglądać. Cholera, trzeba było blokować ulice dwoma strażnikami, wtedy by nie uciekł. Ale brakuje mi ludzi, myślał wściekły. Jego podły nastrój pogarszała jeszcze myśl, iż hrabia Wojsław nie okaże zrozumienia dla tych niedogodności.

Gdy strażnicy ruszyli w dalszą pogoń, mordercy już nie było. Zniknął.

Spłoszony, szybko nie wróci, skonstatował rozgoryczony Krzyśko.

 

Pokój zamykany na kluczyk miał swoją ceną. Dla Marka jednak pieniądze nie grały większej roli. Długo już nie pożyje, rodziny nie ma, może swobodnie wszystko wydać. Dzięki zabezpieczeniu miał pewność, iż nikt niepowołany nie poprzewraca jego rzeczy. To, że wychodził po zmierzchu i wracał przed świtem nie budziło niczyich wątpliwości. Tak zachowywało się wielu mężczyzn, którzy szukali ukojenia w ramionach dam lekkich obyczajów.

Podejrzane było to, że siedząc w izbie, zamykał ją na klucz. Przygotował jednakże odpowiednie wytłumaczenie. Po prostu nie lubił, gdy ktoś bez słowa mu przeszkadzał. Przyzwyczajenie sołtysa.

Marek obmył ranę, okładał ją chlebem z pajęczyną, pijał wywar z ziół, lecz na niewiele się to zdawało. Nie goiło się. Wręcz przeciwnie. Zdawało się, że w ranę wdało się zakażenie. Szczypała paskudnie, a wyglądała jeszcze gorzej. Każdy ruch lewą ręką powodował ból.

Nie mógł udać się do medyka. Krzyśko z pewnością miał szpiegów w całym mieście. Teraz wyostrzyli oni wzrok i słuch, by namierzyć mężczyznę z raną ciętą. Medyk powie, że opatrywanie trochę potrwa, a nim skończy na miejscu stawi się połowa miejskiej straży.

Musiał radzić sobie sam. Szkoda tylko, że brakło mu już sił. Czuł, że nadchodzi kres. Radował się. Oznacza to bowiem, że wkrótce na powrót spotka się z Klarą. Musi tylko wpierw dopaść hrabiego.

Znał dzień i godzinę. Sięgnął po sztylet, pora go naostrzyć. Ostatni raz.

 

Nic tak nie ubarwiało życia motłochu jak publiczny proces. Hrabia Wojsław wiedział o tym doskonale, dlatego co jakiś czas organizował podobne przedsięwzięcie, by poddani zapomnieli o biedzie i wysokich podatkach. Zadowoleni, rozweseleni nie będą spiskować. To zaś, czy ofiara miała coś na sumieniu było kwestią drugorzędną.

Na rynku ustawiono drewniany podest, na którym rozegrać się miał sądowy spektakl. Hrabia osobiście wcielił się w rolę sędziego. Oskarżoną była niejaka Jadźka, rzekomo czarownica. Sąsiedzi zeznawali, iż odprawia po nocach tajemne rytuały, wzywa piekielne moce, lata na miotle, współżyje cieleśnie z szatanem, a co najgorsze, ma w domu kota. Trudno znaleźć adwokata, który by ją przed tymi zarzutami obronił. Jadźka jednak nie miała obrońcy. To stały patent hrabiego. Obawiał się, iż uczony prawnik mógłby go przegadać, dlatego nie dbał o mecenasa dla oskarżonej.

Był tutaj panem i władcą, więc wszystko musiało pójść tak, jak sobie tego życzył. Chce spalić czarownicę, to ją spali. Dla zasady. Znamienne jest to, że ułożono stos jeszcze przed posiedzeniem sądu…

Wojsław usiadł za długą, drewnianą ławą, odziany w purpurowe szaty podszyte gronostajem. Prezentował się niczym król. Po jego obu stronach siedzieli wysocy rangą urzędnicy miejscy pełniący oficjalnie rolę ławników, a nieoficjalnie statystów.

Oskarżona z kolei stała podtrzymywana przez dwóch zbrojnych. Miała na sobie podartą, brudną suknię. Nie myła się od wielu miesięcy, więc jej ciało pokryło się zaschniętym brudem. Długie, posklejane od tłuszczu włosy dopełniały obrazu zniszczenia. Idealna ofiara. Nikt się za nią nie wstawi. I nikt nie będzie po niej płakał.

Co jakiś czas Jadźka wykrzykiwała wulgarne słowo lub obelgi skierowane pod adresem hrabiego, co budziło powszechną wesołość. Wojsław gotował się w środku. Najchętniej wyciągnąłby nóż i urżnął ten za długi język. Hamował się jednakże. Wiedział, że wkrótce i dla niego nadejdzie chwila radości.

Gawiedź zebrała się na rynku tak licznie, iż nie sposób było się w tłumie przecisnąć. Raj dla drobnych złodziejaszków. Tak to już często bywa, że po publicznym procesie odbywa się wiele mniejszych już w gmachu sądu.

Rozpoczął się proces.

- Czy w obliczu sądu Bożego, przyznajesz się Jadźko do tego, iż jesteś czarownicą? Do tego, iż współżyjesz cieleśnie z panem ciemności? Do tego, iż odprawiasz bluźniercze rytuały? – spytał tubalnym głosem Wojsław.

Oskarżona chyba nie zrozumiała sensu pytań, albowiem długo milczała tępo wpatrując się w hrabiego, przy okazji dłubiąc

w nosie, po czym odpowiedziała tak:

- Raz, dwa, trzy, głupiś ty! – Aby nikt nie miał wątpliwości, kogo ma na myśli, wycelowała palcem w hrabiego.

Ludzie ryknęli śmiechem.

- To czarownica! Szatan przez nią przemawia! Spalić ją! – krzyknął wtem jakiś mężczyzna. Pozostali mu zawtórowali.

- Ludzie ona jest chora! Nie wie, co wygaduje. Trzeba się nią zająć – obwieściła oburzona Stacha, miejscowa zielarka.

Jako, że kobiet nie dopuszczano do głosu w sprawach ważnych, mężczyźni solidarnie wyśmiali to zdanie. Dodając przy okazji, że chętnie zajęliby się samą zielarką i to już dzisiejszej nocy.

- Spokój! – ryknął hrabia. Właśnie tego nie lubił w publicznych procesach. Każdy debil chciał wykrzyczeć swoje zdanie, mimo iż nie miał nic ciekawego do powiedzenia. Jak to jednak mówią, cel uświeca środki. – Ta kobieta to czarownica. Należy ją stosownie ukarać. Takie jest prawo – oznajmił Wojsław, po czym teatralnie zawiesił głos dla lepszego efektu.

- Nasze prawo jest niczym dziewka wszeteczna. Oddaje się i służy bogatym, kpiąc przy tym z biednych.

Tako rzekł zakapturzony mężczyzna, który przecisnął się teraz przez tłum mieszczan i stanął pod samym podestem. Zrzucił kaptur i hrabia rozpoznał w zuchwalcu Marka, sołtysa Żytników. Przypomniał sobie jak niegdyś wziął jego żonę. Była dobra, choć trochę niechętna. Potem ta idiotka się powiesiła. Jej kochany mężuś pewnie szuka zemsty. Nic mi nie zrobi, jest sam, a ja mam całą straż na rozkaz, pomyślał uspokajająco hrabia. Jednak na takich jak on trzeba uważać. Desperaci zawsze są groźni.

I nieprzewidywalni.

- Ty zaś jesteś – Marek wycelował palec w hrabiego – jedynie cynicznym błaznem. Od lat nas okradasz, gwałcisz nasze żony

i córki, i masz jeszcze czelność powoływać się na prawo. Zwiesz się jego strażnikiem. Co za bezczelność!

W tym momencie Marek powinien zakrzyknąć na pohybel hrabiemu! i wezwać lud Miasta do buntu. Rewolucje miały jednak to do siebie, że po burzeniu następuje faza budowy. A na budowanie sołtys nie miał już sił. Udaje się w długą podróż, z której nie ma powrotu. Zabierze w nią hrabiego, a los Miasta pozostawi w rękach żyjących.

Marek cisnął na podest metalową maskę, przyznając się tym samym do zabójstw. Następnie wyciągnął z lewego rękawa sztylet

i rzucił w Wojsława. Celował w samo serce…

Chybił.

Gdy był chłopcem, to rzucanie nożem do celu stanowiło jego ulubioną rozrywkę. Poświęcił jej wiele dni życia. W chwili próby zaś zawiódł.

Łucznicy hrabiego trafili. Jedna strzała, druga i kolejne przeszyły ciało Marka. Padł na kolana. Bezpowrotnie zniknął wzburzony tłum, Wojsław i inni. Z gęstej mgły wyłaniała się pewna postać. Zrazu Marek rozpoznał oblicze i uśmiech, które przed laty pokochał.

Jest jednak sprawiedliwość.

Szkoda tylko, że nie na tym świecie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Rebley 12.08.2015
    Historia ciekawa, bez rażących błędów, może trochę nie w moim stylu. 5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania