Karawan pogrzebowy

Padał deszcz. Ciemne pochmurne niebo roztaczało się nad opuszczonym lasem. Roślinność i drzewa już od dłuższego czasu trawiły drogę asfaltową i budynki piętrowe, które stanowiły podstawę rozwiniętej cywilizacji. Stalowe pręty budynków i resztki betonu, wyglądały jakby były tylko lekko wbite w ziemie niczym włócznia. Deszcz można było usłyszeć, gdy stukał na zaledwie kawałek starej i zardzewiałej karoserii, która wystawała z czarnej twardej ziemi, obleganej długą zieloną trawą i mchem na której dawniej był asfalt. Na niej było widać szczątki szkieletu jakiegoś ptaka. Zleciały one na dół, gdyż cała okolica nagle zaczęła się chwiać.

Młoda dziewczynka, o czarnych jak węgiel włosach i warkoczach do ramion, miała zamknięte oczy, siedziała na przednim siedzeniu i zaczęła je powoli otwierać, jednocześnie pytając.

- Mamo co się dzieje? Musimy szybko dotrzeć do schronu ojca! – odpowiedziała kobieta. „Zanim ten tłum odbierze nam nasze dodatkowe zapasy. Jak dobrze, że ojciec przygotował nam miejsce” - pomyślała kobieta.

 

- Wstydzę się tego, że mu nie wierzyłam. Mówił, że robi to, dlatego że nas kocha, a ja go przeklinałam. - powiedziała z łzą w oku, zasmuconym głosem matka.

- Mamo, nie uda nam się przejechać, musimy zostawić nasze torby z zapasami i pójść na piechotę. Musimy wziąć trochę prowiantu, ale tylko taką ilość, żebyśmy nie byli celem rabunku. - zasugerowała nastoletnia córka z tyłu pojazdu.

Był skwar i tylko jedna niewielka chmura na błękitnym niebie. Wszystkie siedziały w czarnym karawanie pogrzebowym marki Mercedes, który mknął ulicą, niemal zygzakiem, bo skręcał raz na lewo, raz na prawo, wymijając chodzących ludzi na ulicach.

 

Rozszalałe tłumy zbierały się z coraz większą intensywnością, samochody się paliły, sklepy były plądrowane.

Asfalt był lekko stopiony i klejący, więc opony stworzyły ślady, przypominające dwa długie pełzające węże. Tłumy w końcu kompletnie zablokowały drogę karawanowi pogrzebowemu i żadne wymijanie nie dawało szansy przejechać samochodowi bez przejechania tłumu. Po dłuższej chwili trzy pasażerki wysiadły.

Palące się race mające czerwoną poświatę, które leżały na ulicy prześwietlały dym, który po wybuchu zostawiały petardy. Matka i obie córki, miały założone plecaki, a następnie zdecydowały się iść pod prąd tłumu ludzi. Zachód słońca powoli, lecz nieubłaganie się zbliżał. Naprzeciwko karawany był wielki biały gmach, w którym sprawowano władze. W pewnym momencie pewien łysy, brodaty mężczyzna w średnim wieku, mający na lewym ramieniu tatuaż smoka zniszczył kostką brukową tylną szybę karawanu i wyciągnął biały karton, w którym było mnóstwo czerwonych jabłek. Rozszalały tłum podbiegł do karawany i niemal rozszarpał będące w nim kartony, w których były jabłka i jedzenie w puszkach. Razem z kartonem upadł też na ulice kawałek gazety, który przykrywał jabłka. Można było dostrzec nagłówek: „Setki milionów imigrantów już przekroczyło granice Europy”

 

Jabłka poturlały się po śladzie, który zrobił pojazd i zostały natychmiast zebrane przez tłum ludzi. Niektóre zostały natychmiast skonsumowane, a niektóre schowane do toreb lub plecaków.

Przy ludziach, którzy konsumowali jabłka, stał pewien dwupiętrowy biały budynek. Miał niebieską tabliczkę obok ciemnych drewnianych drzwi, na której widniał numer siedem. Od ulicy było widać w sumie osiem okien na każde piętro. Każde okno miało białą krzyżową ościeżnicę, na której, były umocowane cztery prostokątne szyby. W górnej części skrzydła okna, były dwie malutkie szyby, a w dolnej części dwie większe. Od strony ulicy, na drugim piętrze, pierwsze z lewej, jedno z górnych małych okienek, było leciutko uchylone. Ościeżnica tego okna w przeciwieństwie do innych okien była mocno zabrudzona, kurzem i sadzą, ciężko było dostrzec mleczną biel, którą miały inne okna. Całe okno było zasłonięte, niebieskimi zasłonami, na których widniały kobiece głowy z krótkimi czarnymi warkoczami i zamkniętymi oczami.

 

W pewnym momencie pewien duży czarny kruk próbował dostać się przez to jedno uchylone okienko do wnętrza mieszkania, ale był odrobinę zbyt duży i sprawiało mu to trudność. Na dole budynku stały wściekle tłumy, naprzeciwko zaś, setki policjantów i żołnierzy, którzy na czarnym jak węgiel asfalcie stali w łukowatym szyku broniąc wejścia do gmachu, który był siedzibą władzy. Petardy i race były daleko i precyzyjnie rzucane w stronę policjantów, a małe dzieci biegały po ulicach i się beztrosko bawiły, jedne w berka, inne w chowanego, a jeszcze inne w ciuciubabkę. Jedno z tych dzieci było małą dziewczynką, która się śmiała i mając batonik w ustach, goniła inną dziewczynkę, nikt jednak nie zwracał na nią uwagi, jak i na inne dzieci, bo wydawały się kompletnie odseparowane od całej zaistniałej sytuacji.

 

Wyglądało to tak, jakby dla nich problem w ogóle nie istniał. Jeden chłopczyk, aż zwymiotował na ulicy, od zjedzenia, zbyt dużej ilości słodyczy. Młodzież również była na ulicy, nie uczestniczyła w protestach, tylko stała w grupach i gorliwie dyskutowała na jakieś tematy, natomiast inna ich część bawiła się razem z dziećmi.

Na drugim piętrze budynku widać było, że krukowi udało się przecisnąć przez uchylone okno i można było zobaczyć z daleka tylko jego ogon, który nagle znikł. Nagle zjawił się tak duży tłum dorosłych, który połączył się z istniejącym tłumem, że mur stworzony przez służby porządkowe, został przebity za pierwszym razem, za drugim i za trzecim, aż w końcu ochroniarze zostali stratowani. Pierwszy śmiałek dotarł do wielkich wrót, miały połyskujący ciemny brąz a na nim, były przytwierdzone dwie mosiężne głowy lwów z otwartymi pyskami.

Trzymając siekierkę w ręku, zamachnął się, uderzając w drzwi gmachu, myśląc, że jest zamknięty na cztery spusty. Okazało się, że okazywanie siły było zupełnie niepotrzebne, wrota były najzwyczajniej w świecie otwarte, korytarz pusty, a kurz nietknięty.

 

Rozwścieczony tłum z zaciśniętymi pięściami, gotowy pobić każdego napotkanego człowieka w garniturze, zaledwie kilka sekund po naszym śmiałku, wbiegł jak z procy, w połyskującą podłogę jasnego marmurem korytarza i się rozdzielił, by przeszukać wszystkie pokoje. Okazało się, że wszystkie były otwarte i nic nie było zabezpieczone. Brodaty mężczyzna upuścił kostkę brukową i szybkim krokiem wszedł przeszukać biuro administracji, wchodząc, przez przypadek strącił niewielką figurkę białego granitowego barana na regale, spadł i poturlał się w stronę jego stopy. Zobaczył gazety na ręcznie tkanym jedwabnym dywanie z centralną rozetą i szlaczkami z harmonijnymi pastelowymi kolorami, granatowym, pomarańczowym, żółtym i zielonym. Na jednej z gazet był nagłówek: „Głodni i wściekli pracownicy zaczynają opuszczać elektrownie jądrowe”. Na innej: „450 Opuszczonych elektrowni jądrowych, będą gorsze od skwaru”.

Gdy tłum zorientował się, że w całym gmachu nie ma żadnego przedstawiciela ich władzy i w ogóle żadnej żywej duszy, nagle nastała wielka i ponura cisza.

- Gdzie oni są! - odezwał się brodaty mężczyzna.

-Uciekli. Wiedzieli już od dłuższego czasu, jak to się wszystko skończy! Uciekli do swoich schronów! – napomknął drugi.

- To niemożliwe, przecież rząd miał nam pomóc, zapewniał, głosił, że jedzenia starczy dla wszystkich i susze ustąpią. - powiedział z niedowierzaniem brodaty mężczyzna.

Chmura na niebieskim niebie się oddalała. Tłum razem ze służbami porządkowymi i żołnierzami, wybiegł z gmachu i jego obrębia, rozbiegając się na wszystkie strony nie bacząc na cokolwiek. Tymczasem z ulicy można było dostrzec, przeciskającego się na zewnątrz przez uchylone okno kruka. Nic nie miał w dziobie, wyleciał, usiadł swoimi pazurami na dach czarnego karawanu pogrzebowego i padł.

/*Koniec*/

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania