Karta - Rozdział 1

Leżał w wielkim, wygodnym hamaku, zawieszonym na potężnych pniach. Jednych z wielu drzew, znajdujących się w ogromnym, pięknym ogrodzie jego posiadłości. Słońce mocno grzało, ale skrywały go rozłożyste konary. Niedaleko znajdował się trzykondygnacyjny dom w ultranowoczesnym stylu. W większości przeszklony, miał powierzchnię prawie tysiąca metrów kwadratowych. Dwadzieścia pokoi, osiem łazienek. Prywatne kino na piętnaście osób. Sala bilardowa, własna kręgielnia i basen. Może nie rozmiarów olimpijskich, ale równie imponujący. Popijał dobrze schłodzonego niebieskiego Johnny’ego Walkera. Zerknął na swoje ustawione w rzędzie sportowe i luksusowe auta. Było ich dokładnie siedem. Dwa Mercedesy CLS i CLK, BMW serii 7, Audi R8, Porsche Carrera, Lamborghini Aventandor, oraz jego perełka, krwisto czerwone Ferrari California. Nazywał je: Siedmiu wspaniałych. Zastanowił się, jak to wszystko się stało. Jeszcze niedawno był biednym, często bezrobotnym, zagubionym człowiekiem. Teraz ma wszystko na wyciągnięcie ręki, a raczej karty. Tej dziwnej karty kredytowej, debetowej czy jak tam inaczej ją nazwać. Była koloru wyblakłej czerni. Wyglądała na starą i zużytą. Ciężko by ją odróżnić od większej wizytówki, jednak przy bliższym spojrzeniu można było na niej dojrzeć pasek magnetyczny na odwrocie, a z przodu mały brązowy kwadracik, prawdopodobnie chip. Teraz zlewający się z resztą, a który kiedyś był pewnie koloru złotego, jak w innych tego typu gadżetach. Nie miała żadnego podpisu, nadruków, nazwiska posiadacza ani nawet numeru. Pojawiła się w jego życiu zupełnie niespodziewanie, jednakże w idealnym momencie. Zacznijmy jednak od początku.

Nazywał się John Cranston. Miał 27 lat. Ukończył studia militarne z wyróżnieniem, ale nie mógł się spełniać w swoim zawodzie i od 2 lat pracował to tu, to tam z częstymi okresami bezrobocia. Miał wiele marzeń, jednak życie brutalnie ściągnęło go w dół zgodnie z przysłowiem: „Człowiek planuje, Bóg z tego żartuje”. Wychowywał się w niewielkim miasteczku Bangor w stanie Maine położonym nad rzeką Penobscot, w pobliżu jej ujścia do oceanu atlantyckiego. Ojciec pracował jako spawacz w fabryce metali. Nie był duży i umięśniony jak wielu pracujących w tym zawodzie, ale miał krzepę i był niesamowicie silny fizycznie. Na szczęście całą siłę wkładał w pracę i mały John nigdy nie doświadczył jej na własnej skórze. Nigdy go nie uderzył, nawet jak coś mocno zbroił.

Jego matka pracowała na kuchni w 4 gwiazdkowym hotelu. Bardzo dobrze gotowała, co doceniali klienci. Zarabiała dość dobrze, ale nie mogli pozwolić sobie na luksusy. Kierownictwo było z niej zadowolone, ale nigdy nie dało jej szansy wybić się w górę. Żadnego awansu tylko niewielka podwyżka raz do roku. Dostała kiedyś propozycję pracy jako szef kuchni w wielkiej, ekskluzywnej restauracji w centrum miasta. Po krótkim namyśle odmówiła. Powiedziała że tu gdzie pracuje może gotować co i jak chce. Wymyślać nowe dania i ulepszać te które już są. Na tym polu miała wolną rękę. Sam właściciel hotelu uwielbiał jej jedzenie. Jadał głównie w tym miejscu, choć mógł sobie pozwolić na najwykwintniejsze miejsca w mieście. W tej drugiej musiałaby trzymać się sztywnych zasad i reguł narzuconych z góry. Dodatkowo nie mogłaby już gotować tylko zarządzać kucharzami. Nie chciała tego, kochała gotować i nigdy nie marzyła o jakieś wielkiej karierze. Była skromną i serdeczną kobietą. W ostatnich latach próbowała mu pomagać i dawać pieniądze. Nie chciał i nie wziął od niej ani dolara, chociaż w tamtym okresie dramatycznie ich potrzebował.

Wszystko zaczęło się jakieś pół roku temu. John mieszkał wtedy w wynajmowanym pokoju w bloku komunalnym przy Norton Street, który lata świetności miał już dawno za sobą i któremu przydałby się już remont. To był 3 piętrowy hotelik niegdyś zbudowany dla pracowników pobliskiej, nieczynnej już fabryki dywanów. Teraz zamieszkany przez ludzi o mniejszych możliwościach finansowych. Na każdym piętrze znajdowało się sześć pokoi. Pokoje te nie były zwyczajne jak te spotykane w hotelach. To były nieduże mieszkania, w pełni zagospodarowane. Każdy posiadał własną malutką kuchnię, łazienkę i salon. Mimo stosunkowo niewielkiego kosztu wynajmu, dużo lokali pozostawało niezamieszkanych. Mieszkał na trzecim piętrze i były tu zajęte tylko cztery mieszkania.

Pokój na przeciwko zajmował Robert Grave. Ponad sześćdziesięcioletni, emerytowany gliniarz. Miał gęste, ciemne włosy mocno już przeplecione siwizną, która dodawała mu uroku i dodatkowo dłuższy zarost na twarzy który zawsze był przystrzyżony jakby był kilkudniowy. Dodawało mu to charakteru i poważnego wyglądu. Można pomyśleć że to celowy zabieg, ale on po prostu nienawidzi się golić. Mimo swojego wieku był wysokim i postawnym facetem. Zachował sprawność fizyczną. Chociaż od kiedy przeszedł na emeryturę, brak ruchu i śmieciowe jedzenie spowodowały że jego brzuch nieco się zaokrąglił. Miał przenikliwy wzrok, którym zawsze patrzył rozmówcy głęboko w oczy. Zazwyczaj potrafił przeanalizować nowo poznanego człowieka już po kilku minutach rozmowy. Mawiał że to skutek uboczny długoletniej służby w policji. Tych wszystkich przesłuchań i wywiadów z ludźmi. Jak już kogoś poznał i polubił, co zdarzało się niezwykle rzadko, przestawał świdrować wzrokiem, stawał się luźniejszy i bardziej odprężony. Z Johnem od początku znalazł wspólny język i zaprzyjaźnili się. Był starym kawalerem. Przez 25 lat służby widział tyle morderstw, pobić i wypadków że postanowił nie mieć dzieci i rodziny, która mogłaby ucierpieć lub stać się jednym z tych czarnych scenariuszy z którymi miał do czynienia w pracy.

Dalej w holu mieszkała panna Caroline Davis. Miała 33 lata i mieszkała sama z ośmioletnią córką. Była piękną kobietą, z kasztanowymi włosami zawsze nienagannie upiętymi w delikatny kok. Miała duże, brązowe oczy i spojrzenie z którego biło ciepło i mądrość, ale można było w nich dostrzec coś jeszcze. Smutek. Bała się o przyszłość swoją i córeczki. Mąż odszedł od niej kilka lat wcześniej dla innej kobiety, zostawiając ją samą z dzieckiem. Nie dbał o to, czy sobie poradzą i jak to zrobią. Po prostu któregoś dnia przyszedł do domu z pracy, spakował swoje rzeczy i powiedział że ma dość takiego życia. Co znaczyło „takiego życia”, nie mogła zrozumieć i nawet po latach wspominając to płacze, ale robi to tak żeby córka nie widziała. Raz mała zobaczyła jak mama miała jedną z wielu chwil zwątpienia. Nie pytając co się stało po prostu podeszła przytuliła się mocno i powiedziała: - Nie martw się mamusiu, wszystko będzie dobrze. Też bardzo odczuła odejście ojca. Ale zachowywała się bardzo dojrzale jak na swój wiek. To dało jej siłę. I tak świeża samotna matka nie załamała się. Postanowiła że musi wziąć się w garść dla swojej córeczki i dla samej siebie. Postanowiła że poradzi sobie z nim, czy bez niego. Zajęła się tym czym lubiła i w czym była naprawdę dobra, czyli szyciem. Szyje, przerabia i ratuje odzież innych ludzi. Oczywiście za drobną opłatą, ale klientów nie brakuje. Przychodzą codziennie, żeby Caroline użyła swojej magii i tchnęła nowe życie w ich ubrania. John niejednokrotnie sam nosił do niej nowe spodnie żeby skrócić nogawki. Nigdy nie mógł idealnie trafić w swój rozmiar. Jej usługi cieszą się coraz większym powodzeniem, a wieści szybko się rozchodzą. Któregoś dnia zapytał ją czy nie wstawiłaby mu nowego zamka błyskawicznego do jego starej skórzanej kurtki, która miała już swoje lata, ale była jeszcze w bardzo dobrym stanie bo zawsze starał się o nią dbać. Przeprosiła i wyjaśniła mu ze ma dużo zleceń i może to zrobić ale najwcześniej za tydzień. Zdziwiło go to, bo przecież jeszcze niedawno można było do niej zajść z bluzą czy spodniami które trzeba było zaszyć lub przerobić i zajmowała się tym od ręki. Ale bardzo go ucieszyło, że coraz lepiej jej się powodzi i jak bardzo się zmieniła od kiedy zaczęła tu mieszkać. Nabrała pewności siebie i to sprawiło że wyglądała jeszcze ładniej i bardziej pociągająco. Marzeniem jej zawsze było otworzenie wielkiego sklepu odzieżowego dla ludzi, którzy nie chcą lub nie mogą sobie pozwolić na drogie markowe ciuchy. Ubrania te byłyby bardzo dobrej jakości, jednak marża byłaby znacznie obniżona, co skutkowało niższą ceną i większą przystępnością dla ludzi o mniej zasobnych portfelach. Dodatkowo klienci którzy nabywaliby jej ubrania, mieliby też gwarancję naprawy i przeróbki zupełnie za darmo.

Jej córka nazywa się Camilla. Śliczna, rezolutna dziewczynka. Ma długie blond włosy, które uroczo się kręciły, mimo usilnych starań jej mamy żeby je choć trochę je wyprostować czesaniem grzebieniem lub szczotką. Wiecznie uśmiechnięta i kulturalna. Każdemu kogo spotka mówi zawsze: Dzień dobry panu, dzień dobry Pani. Z racji tego że John był chyba najmłodszym z lokatorów ma piętrze, polubiła go i zagadywała na klatce schodowej, korytarzu czy na niewielkim, trochę zaniedbanym placu zabaw przed budynkiem. Zawsze znajdował chwilę, żeby pogadać z małą Camillą. Jak na osiem lat była niezwykle bystra i dojrzała.

Ostatnim z lokatorów na piętrze był Jonathan Blackwood. Niegdyś bardzo bogaty inwestor giełdowy. Był znany i szanowany w swoim środowisku. Obracał się wśród całej śmietanki towarzyskiej. Jeżeli by poszperać można jeszcze znaleźć gazety i magazyny dotyczące finansów, w których Jonathan opisywany jest jako niezwykle skuteczny rekin finansowy, którego trafne przeczucia i dedukcja potrafi zarobić miliony dolarów, nawet w ciągu jednego dnia. Niestety rok 2008 był jednocześnie końcem życia jak w bajce. W wyniku światowego kryzysu finansowego Pan Blackwood stracił prawie całą fortunę. Na domiar złego zostawiła go żona. Przyzwyczajona do luksusowego życia, wystawnych kolacji, drogich samochodów i jeszcze droższych ciuchów od najznakomitszych projektantów, spakowała walizki i oznajmiła że odchodzi. Dopiero później Jonathan dowiedział się że szybko znalazła ukojenie w ramionach jego wspólnika z firmy. Boba Thompsona który nie odczuł tak kryzysu jak on i zachował większą cześć majątku, i który w tajemnicy przez kilka lat odprowadzał pokaźne kwoty, w bardzo umiejętny sposób, maskując je prawdziwymi transakcjami, tak żeby pozostały niezauważalne. Lokował je na zagranicznych kontach z dala od firmy i ksiąg. Jonathan podejrzewał że ich romans trwał już od dawna. Ale on nic nie dostrzegał lub nie chciał dostrzec. Kiedyś starali się o dziecko, ale jego prawie nigdy nie było w domu. Był wiecznie pogrążony w pracy i zarabianiu pieniędzy. Teraz po części był z tego zadowolony. Sam wychował się w rozbitej rodzinie i nie mógł znieść myśli że jego dziecko mogłoby tak samo zostać osamotnione. W każdym bądź razie teraz wylądował tutaj i powoli stacza się w dół, pijąc prawie każdego dnia. Zawsze zaczynał o 8 rano, a kończył dopóki film mu się nie urywał. Jednym razem było to w okolicach południa, innego razu słychać go było do późnych godzin nocnych, jak krzątał się po domu, a światła były zapalone w każdym pomieszczeniu. Nikt nie wiedział dlaczego akurat o tej godzinie, ale nigdy wcześniej ani później. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się że o tej godzinie zawsze pojawiał się w swoim wielkim, pięknie urządzonym gabinecie znajdującym się na 18 piętrze biurowca jego firmy i rozpoczynał pracę. Przez to że teraz nie mógł robić tego co kochał, odreagowywał w jedyny dla niego sensowny sposób. Miał jednak dyscyplinę którą pewnie wyrobił w trakcie wieloletniej pracy jako piekielnie inteligentny i silny inwestor, obracający dziesiątkami a nawet setkami milionów dolarów dla swoich klientów z całego świata. Był konsekwentny. Jeżeli o godzinie 9 widziało się go w holu wychodzącego z domu i był trzeźwy, wtedy było pewne że tego dnia nie wypije ani kieliszka.

 

Mam nadzieję że się Wam podoba. To jest powieść. Napisałem do tej pory 7 rozdziałów. Wstawiłem tylko pierwszy. Jeżeli podoba się i chcecie czytać dalej piszcie w komentarzach, oceniajcie. Pozdrawiam serdecznie :)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania