Ketir, Zapomniany Apostoł - Rozdział 2. Od czego mam zacząć? cz.2

1105 rok, 4 era

Hardia, okolice Bowden

 

Ale o czym to ja mówiłem? Noelle. Pytałaś, jak ją poznałem.

To, jak zwykło się mawiać, dłuższa historia. Muszę się cofnąć bardzo daleko w przeszłość, do czasów, kiedy byłem prostym farmerem, kiedy nie miałem pojęcia o Apostołach i Zakonie, o Ulmarze, o Filonie, o Kandarze i Samotni i tak by może było dalej, gdyby nie przypadkowe spotkanie w Bowden pewnej chłodnej letniej nocy w 1105 roku.

Byłem jednym z tych młodych zawadiaków, co to lubią sobie wypić, chociaż często wpadałem przez to w tarapaty. Nie raz i nie dwa kończyło się to... incydentami, tak to nazwijmy, z których bynajmniej nie jestem dumny. Ale to krzyż, który trzeba dźwigać, kiedy ma się słabość do gorzałki; rzadko spotyka się pijaka o czystym sumieniu. Większość z nas przynajmniej raz w życiu myślała, żeby z tym skończyć, odmienić swoje życie, oddać się w służbę bogów czy spróbować do czegoś dojść. Ale zaraz potem przychodzi południe i człowiek wie, że na ból głowy najlepszy jest klin, więc idzie do gospody.

Gospody, o których mówię, znajdowały się w Bowden, na północno-wschodnim wybrzeżu Królestwa Hardii (do 1120 roku, obecnie są to ziemie niczyje), gdzie zimy były mroźne, a lata cudowne. Owego roku, tego szczególnego roku 1105, kiedy go spotkałem, miałem nieco ponad szesnaście wiosen.

I owszem - byłem wtedy pijany. W tamtych dniach bywałem pijany nader często. Może... no, nie przesadzajmy, nie chciałbym się stawiać w złym świetle. Ale często. może nawet całkiem często.

Mój dom stał na obrzeżach wioski Edor Bowden, dziesięć kilometrów od Bowden. Mieliśmy małe gospodarstwo oraz jedyną w okolicy kuźnie. Ojciec pracował jako kowal. Zawsze tak było, obecność mojej osoby uwalniała go więc od tych aspektów jego pracy, których nie znosił, czyli wypraw do miasta z towarem, targowania się z kupcami, handlowania, zawierania umów. Odkąd tylko osiągnąłem pełnoletność, czytaj; nabrałem wyglądu na tyle dojrzałego, żeby moi kontrahenci traktowali mnie poważnie, tym właśnie się zajmowałem. A ojciec był zachwycony, mogąc mi to powierzać.

Na imię miał Bort. Moja matka - Cheska. Pochodzili z Hardii, ale kiedy wybuchło powstanie Gensmalów (997 rok, 4 era), powędrowali na północ. Wciąż mówiliśmy z akcentem. Nie przeszkadzało mi, że nas to wyróżniało.

Ojciec i matka mawiali, że miałem gadane; zwłaszcza matka powtarzała mi, że jestem przystojnym młodzieńcem i że potrafiłbym omotać każdego. To prawda, chociaż mówię to sam o sobie - miałem łatwość do dam. Ujmijmy to tak; negocjacje szły mi o wiele lepiej z żonami kupców niż z ich mężami.

To, jak spędzałem czas, zależało od pory roku. Od stycznia do maja miałem najmniej zajęć w kuźni ojca, zamiast tego zajmowałem się hodowlą owiec. W stodole byłem od bladego świtu, czy bolała mnie głowa, czy nie; musiałem sprawdzać, czy w nocy coś się nie urodziło. Jeśli tak, zabierałem okocone owce do jednej z mniejszych stodół i zamykałem w zagrodach - nazywaliśmy je kotnikami. Tam zajmował się nimi ojciec, a ja czyściłem żłoby, napełniałem je, wymieniałem siano i wodę. Matka zaś pieczołowicie zapisywała szczegóły nowych okoceń w dzienniku. Nie umiałem wtedy jeszcze pisać. Teraz oczywiście już tak, Filon nauczył mnie liter; ale wtedy nie umiałem, obowiązek ten przypadł więc matce, która sama radziła sobie z tym niewiele lepiej, jednak była przynajmniej w stanie prowadzić notatki.

Matka i ojciec uwielbiali ze sobą pracować. Między innymi właśnie dlatego ojciec wolał, żebym to ja wyprawiał się do miasta. On i moja matka byli jak zrośnięci. Nigdy nie widziałem, żeby dwoje ludzi tak się kochało i zarazem tak bardzo nie czuło potrzeby, żeby to okazywać. Widać było jak na dłoni, że są dla siebie stworzeni, a widok ten był jak balsam dla duszy.

Jesienią wypuszczaliśmy barany na pastwiska, by pasły się z owcami i by na wiosnę na naszej farmie przyszło na świat więcej jagniąt. Trzeba było też zając się łąkami, postawić i naprawić płoty i murki.

Zimą, jeśli pogoda była bardzo zła, zamykaliśmy owce w stodołach, żeby miały ciepło do stycznia, kiedy to zaczynały wydawać na świat potomstwo.

Za to latem mogłem rozwinąć skrzydła. W porze strzyżenia matka i ojciec brali na siebie większość obowiązków, a ja wyprawiałem się częściej do miasta, nie z tuszami na mięso, ale wozem wyładowanym wełną. A mając więcej okazji, coraz częściej odwiedzałem miejskie gospody. Można powiedzieć, że stałem się w nich stałym bywalcem, w swoim długim surducie, spodniach do kolan, białych pończochach i nieco wyświechtanym, starym, słomianym kapeluszu, który lubiłem uważać za swój znak rozpoznawczy, bo matka mówiła, że pasuje mi do włosów (zawsze trochę za długich, ale za to w bardzo ładnym, węglowym odcieniu)

To w gospodach odkryłem, że mój dar wymowy poprawia się po paru kuflach ALE w południe. Alkohol tak na człowieka działa, prawda? Rozwiązuje język, usuwa zahamowania, osłabia sumienie... Nie żebym był wyjątkowo nieśmiały czy powściągliwy na trzeźwo, ale piwo wyostrzało mi dowcip. Poza tym dodatkowe dochody ze sprzedaży, które zawdzięczałem moim podlanym piwem zdolnościom negocjacyjnym, z nawiązką pokrywały koszty ALE. Przynajmniej tak sobie wtedy powtarzałem.

I było coś jeszcze oprócz głupiego przekonania, że Ketir po kielichu jest lepszym handlarzem niż Ketir trzeźwy - tym czymś był mój stan umysłu.

Otóż uważałem, że jestem inny niż wszyscy. Nie, ja o tym wiedziałem. Bywało tak, że siedziałem w nocy sam i miałem pewność, że postrzegam świat w zupełnie wyjątkowy sposób. Teraz wiem, co to znaczy, ale wtedy nie umiałem tego ubrać w słowa, określić inaczej niż mówiąc, że czuje się inny.

Dlatego właśnie, a może mimo to, uznałem, że nie chcę przez całe życie zajmować się owcami lub kuźnią. Zrozumiałem to pierwszego dnia, kiedy obudziłem się na farmie jako pracownik, a nie jako dziecko. Zobaczyłem tam siebie, potem spojrzałem na ojca i dotarło do mnie, że to już nie zabawa, że kładąc się spać, myślałem; czy do końca życia będę hodował owce albo kuł żelazo, będę pracował u ojca, ożenię się z miejscową dziewczyną, spłodzę chłopców i wychowam ich na hodowców owiec albo kowali, takich jak ich ojciec, takich jak ich dziadek.

Kim więc jestem? Oraz czego tak naprawdę pragnę? Na te pytanie nie potrafiłem odnaleźć właściwej odpowiedzi. Stałem w miejscu. Nie wiedziałem dokąd mam iść...

Prawdą było natomiast i nie da się tego ująć delikatniej - przepraszam, ojcze, niech Ci bogowie dadzą wieczny odpoczynek - nienawidziłem swojego zajęcia. A po paru kuflach nienawidziłem go trochę mniej i tyle. Czy zalewałem swoje strapienie piwem? Zapewne. Wtedy się tym nie zastanawiałem. Widziałem tylko, że na moim ramieniu, niczym parszywy kocur, przycupnęła jątrząca się niechęć do poszukania odpowiedzi, zastania tutaj, gdzie jestem i co robię.

Być może byłem nieco niedyskretny co do moich prawdziwych uczuć. Raz czy dwa mogłem swoim kompanom od kieliszka dać do zrozumienia, że mnie w życiu czeka coś lepszego niż ich. Co mogłem powiedzieć? Byłem młodym, zarozumiałym pijakiem. To zabójcze połączenie nawet w najpomyślniejszych okolicznościach. A to zdecydowanie nie były najpomyślniejsze okoliczności.

,,Wydaje ci się, że jesteś od nas wszystkich lepszy, co? Że cokolwiek w życiu osiągniesz?"

Często to słyszałem. A przynajmniej coś w tym rodzaju.

Być może dyplomatycznie należało zaprzeczyć, ale ja nie zaprzeczałem i bardzo często kończyło się na bijatyce. Może chciałem udowodnić, że jednak jestem od nich lepszy we wszystkim, z mordobiciem włącznie. Może we własnym przekonaniu broniłem honoru rodziny. Mogłem być pijakiem. Cudzołożnikiem. Zarozumialcem. Lekkomyślnym głupcem. Ale nie byłem tchórzem. O nie, nigdy nie cofałem się przed walką.

I tego lata moja lekkomyślność osiągnęła szczyt; byłem wtedy najbardziej pijany i najbardziej zadziorny, i ogólnie dla wszystkich męczący. Zarazem najbardziej skłonny, by pomóc młodej damie w opałach.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania