起死回生 (kishi kaisei)
起死回生 (kishi kaisei)
Znaczenie: odrodzenie się od krawędzi śmierci
odrodzenie się ze śmierci
wychodzenie z beznadziejnej sytuacji
I
Odłamki szrapnela dosięgły Barry'ego Carringtona piątego roku wojny, zupełnie jakby wyczerpał się sprzyjający mu dotychczas los.
1 kwietnia 1945 roku, gdzieś na plaży w Okinawie(*) - Barry nie pamiętał zbyt wiele. Wyskoczył z łodzi razem z połową swojego oddziału, adrenalina buzowała mu w żyłach, wywołując gwizd w uszach. Buty ugrzęzły w mokrym, słonym piasku, wystarczył szybki rzut wzrokiem dookoła - mężczyzna ujrzał fontanny ziemi wzbijane przez pociski, usłyszał huk wystrzałów i krzyki kolegów obok.
A potem sam krzyknął, gdy w lewej połowie twarzy, w jednym jasnym błysku, odczuł niewyobrażalne gorąco i ból.
Zemdlał.
*
Jak oznajmił lekarz: to był cud, że Barry w ogóle przeżył.
Jeden z odłamków strzaskał mu szczękę, drugi rozszarpał język i wybił połowę zębów po lewej stronie. Pozostałe złamały lewą kość jarzmową i nosową, nieodwracalnie uszkodziły lewe oko i połowę nosa.
Mężczyzna leżał bez przytomności prawie dwa tygodnie, w jednym z amerykańskich szpitali polowych, gorączkując i jęcząc w malignie. Antybiotyki zapobiegły gangrenie, ale żaden z lekarzy nie dbał o to, jak Barry będzie wyglądał po zdjęciu opatrunków. "Ciesz się, że masz czyste bandaże, chłopie, to jest dopiero luksus" powiedzieliby raczej.
Lewa połowa twarzy stała się kraterem wyrwanym przez meteor. Połowa miękkiej tkanki zniknęła, wyszarpana przez pociski, pozostała zrosła się i zabliźniła, ściągnęła w gruzłowaty, skurczony płat, opinający ciasno na resztkach kości. Prawy kącik ust, jedyny, który ocalał, wisiał do dołu, sparaliżowany. Barry nie mógł szeroko otworzyć ust, wsysał papkę przez słomkę i przez słomkę pił też wodę.
Przyglądał się sobie długo w lusterku, gdy w końcu zdjął maskę z bandaży. W jego głowie nie pozostało nic, tylko pustka. Nie poznawał samego siebie, zastanawiał się, czy jeżeli jego twarz stała się nagle twarzą obcego człowieka - potwora - czy wnętrze pozostało takie samo jak wcześniej, czy również uległo zmianie.
Rozważał przez chwilę zmianę nazwiska oraz samobójstwo.
A potem przypomniał sobie o żonie i dwóch małych synkach-bliźniakach, czekających na niego cierpliwie w Springfield.
A potem uznano go inwalidą wojennym i zezwolono na powrót do domu, więc wrócił.
II
Eileen Carrington nie ucieszył powrót męża.
Tak naprawdę nie potrafiła utożsamić tego milczącego mężczyzny, o twarzy przypominającej ogryzionej przez psa kość i oczach pełnych strachu, ze swoim mężem, dzielnym Barrym Carringtonem, silnym, wygadanym i przystojnym chłopcem z Teksasu.
- Więc wróciłeś, tak? - zapytała. Dostała wcześniej list o zapowiedzianym przyjeździe, ale i tak teraz musiała dokładnie obejrzeć dowód tożsamości Barry'ego. Pomimo tego, iż go rozpoznała - po włosach, oczach, sylwetce - wydawał jej się kimś tak obcym, że wahała się, stojąc na progu domu i powstrzymując bliźniaki przed wybiegnięciem na zewnątrz, czy wpuścić mężczyznę do środka.
Nie była w stanie utrzymać dłużej ruchliwych czterolatków, którzy nigdy wcześniej nie widzieli ojca na oczy - urodzili się kilka miesięcy po przyłączeniu Ameryki do wojny, kiedy Barry już walczył na froncie.
Chłopcy przemknęli koło jej nogi i wyfrunęli na ganek.
- Tata! - zawołał Georgie. Zatrzymał się gwałtownie, prawie spadł ze schodków, matka złapała go za rękaw na ramieniu. Teddy przystanął już wcześniej, nie mówił ani słowa, ale jego oczy rozszerzyły się gwałtownie.
Powoli, jak w koszmarnym śnie, Georgie otworzył małe usta i wydał z siebie najgłośniejszy, najbardziej rozdzierający bek na świecie. Skurczył się jak kukiełka, a łzy wielkości grochu trysnęły mu spod powiek.
Eileen wiedziała już, że życie będzie trudne.
W tym momencie Barry wyciągnął z kieszeni maseczkę, podobną do masek chirurga, i nałożył ją na twarz, ostrożnie zaciągając gumki za uszy.
Małżonkowie spojrzeli sobie w oczy. Georgie powoli przestał płakać, teraz tylko czkał nerwowo.
*
Brak rozwodu Barry zawdzięczał niedawnej śmierci teścia oraz bankrutującemu sklepowi z warzywami, prowadzonemu dotychczas przez rodzinę Eileen i nią samą. Został więc i zamieszkał z powrotem ze swoją żoną i dziećmi, we dnie pracując w sklepie jako darmowa siła robocza, w nocy kuląc się na materacu pod suszącym się praniem na strychu.
Nie rozstawał się z maską, aby nie straszyć więcej dzieci, żony i klientów. Mimo to Eileen nienawidziła, gdy wyłaniał się z zaplecza do strefy obsługi klienta, kiedy odmierzała kilogramy kaszy, ważyła marchew czy plotkowała z klientkami. Sztyletowała go wtedy lodowatym wzrokiem, a wieczorem rozpoczynała straszliwe awantury. Okładała męża pięściami i syczała szeptem, tak aby synowie nie usłyszeli:
- Myślisz, że mi jest łatwo, co? Dwoje dzieci wykarmić, wychować i ubrać? Wraca ze frontu podróbka męża, potwór, kaleka, i myślisz, że nic się nie zmieniło? Oczywiście, że się zmieniło! Nie niszcz mi interesów, nie strasz ludzi, ty pokrako, Quasimodo, niewyskrobany... - obrzucała go stekiem najwymyślniejszych wyzwisk i biła z całej siły, po głowie i ramionach.
Nie reagował, nie bronił się. Przyjmował ciosy jak zasłużoną karę.
- Wszystko się zmieniło - mówiła dalej, wysapując z siebie złość. - Nie udawaj, że tego nie widzisz. Nie znam ciebie, nie łączy nas nic prócz nazwiska i tych dzieci, którym nie mogę dać zdechnąć z głodu.
- Co oni ci zrobili, mózg też przestał ci działać? - warczała, rozjuszona brakiem reakcji. - Nie masz nic do powiedzenia? Język ci wyrwało, wiem, ale ty jesteś jakiś niedorozwinięty! Masz oczy idioty!
- Dlaczego nie zabili cię na dobre, dlaczego po prostu nie zdechłeś gdzieś tam, w Azji, mogłabym się od ciebie uwolnić i żyć jak człowiek, a nie jak żona jakiegoś stwora, przed którą wszyscy uciekają ze strachem - lamentowała, zapominając, że gdyby nie pomoc Barry'ego przy sklepie, teraz najprawdopodobniej żebrałaby gdzieś na ulicy, a dzieci gniłyby w przytułki.
- Zniszczyłeś mi życie - powtarzała do późna w noc, z głębokim przekonaniem.
Zatem Barry przestał pokazywać się ludziom i po pewnym czasie miasteczko prawie uwierzyło, że Eileen jest wdową.
III
Chłopcy długo bali się ojca.
Przerażało ich wszystko - jego niezmienne milczenie, wysoka sylwetka i twarde dłonie pełne nagniotków, z długimi, połamanymi paznokciami. Napawała ich lękiem nawet biała maseczka na twarzy ojca, powoli wznosząca się i opadająca pod wpływem oddechu, skrywająca pod sobą coś okropnego, coś, co mogło objawić się chyba tylko w najgorszych snach.
Niby skrywała tylko twarz człowieka, ale tak naprawdę bardziej przypominało to zgniecioną glinianą lalkę. Nienormalne, upiorne wgniecenie zamiast policzka, skóra biała, łuskowata i świecąca, zrośnięta ze sobą w ciasny, pomarszczony zwitek, wyrwa na miejscu lewego kącika ust, przez którą można było zobaczyć krwawe, okaleczone wnętrze jamy ustnej, metalową blaszkę zamiast podniebienia i ułamki zębów w pierścieniach ropy. A zamiast języka tkwił jakiś obrzydliwy, krótki kikut, fioletowoczarny i nieruchomy, przypominający przytrzaśnięty przez drzwi, gnijący paznokieć u stopy.
Lata mijały, a razem z nimi strach stawał się coraz bledszy. Georgie i Teddy wracali wieczorem z zabawy, spoceni, czerwoni na twarzy i z poobijanymi kolanami, wbiegali do kuchni - a tam ojciec, cicho jak duch, nalewał im do szklanek soku pomarańczowego i patrzył cicho, jak piją, głośno siorbiąc, a jego oczy nie były takie straszne i puste jak zwykle. Potem wskazywał palcem pudełko z jajkami i opakowanie chleba tostowego i chłopcy krzyczeli, w zależności od tego, na co naszedł ich apetyt:
- Jajecznica z boczkiem! Tosty! - albo: - Naleśniki!
I wtedy ojciec kręcił głową, posmutniały, jakby chciał powiedzieć: to przekracza moje umiejętności, dzieci.
Więc chłopcy nie prosili już o nic więcej, ciesząc się, że mogą towarzyszyć ojcu podczas wbijania jajek na patelnię i skrobaniu przypalonej masy szpatułką. W kuchni dźwięczały ciche chichoty obu chłopaczków i tupot ich nóg - nie było matki, z jej nieprzewidywalnymi krzykami i biciem, które potrafiło spaść jak grad, brutalnie i bez powodu .
Chłopcy w końcu poszli do szkoły i nikt nie dokuczał im z powodu ojca-potwora, pomimo obaw matki. Po prostu większość ludzi zapomniała, że mali Carringtonowie w ogóle mają ojca.
*
Georgie i Teddy ukończyli już osiem lat. Nie bali się ojca, a przynajmniej to, co kiedyś tak ich przerażało, dzisiaj nie napędzało im stracha. Przyzwyczaili się do jego milczenia i okaleczeń, traktowali je jako coś normalnego.
Możliwe, że gdyby matka lepiej ich traktowała, staliby po jej stronie, przeciwko ojcu. Ale Eileen nie zajmowała się za bardzo tym, o czym myślą jej dzieci. Spędzała większość czasu w sklepie, łatwo brała się do bicia, niesprawiedliwie rozsądzała bójki i jej nienawiść do ojca wydawała się chłopcom odstręczająca. W szkole zaś mówiono wiele o bohaterach II wojny światowej, o szlachetności i bohaterstwie, o słodyczy śmierci i ran, odniesionych w trakcie walki za ojczyznę.
- Tato - powiedział kiedyś Georgie.
Był odważniejszy od Teddy'ego, bardziej wygadany i zdecydowanie bardziej piegowaty. Nie dało się dojrzeć jego kolan ani łokci pod grubą warstwą strupów i siniaków, które nabijał sobie podczas przepychanek z kolegami i wspinaczek po drzewach. Na początku każdego miesiąca matka goliła synom rude włosy do skóry, ale i tak rosły, szybko jak trawa, błyszcząc niczym miedziany drut.
Barry spojrzał na syna znad worka z ziemniakami, za którym skrył się, aby nieco odpocząć. Praca w magazynie wyczerpała go i postarzyła, kradł drobne chwile odpoczynku, unikając wzroku Eileen.
- Czy to... - Georgie pokazał palcem swój policzek. - Zrobili ci Japończycy?
Po krótkiej chwili Barry skinął głową. Georgie'mu serce zabiło szybciej.
- A to dranie! - wypalił, a jego policzki poczerwieniały. - Bardzo cię bolało?
Barry ponownie kiwnął głową.
- Czy dostałeś jakiś medal? - chciał wiedzieć syn.
Barry pokręcił głową przecząco. Na białej maseczce pojawiła się ciemniejsza plama od śliny, jakby Barry próbował coś powiedzieć, ale nie wydał z siebie najcichszego dźwięku.
- Czy... czy mogę zobaczyć? - zapytał cicho Georgie.
Barry ściągnął maskę, wpatrując się w syna cichymi i bardzo spokojnymi oczyma. Chłopiec tylko wciągnął głośniej powietrze, z sykiem, ale nawet nie drgnął. Spoważniał, poczerwieniał jeszcze bardziej z przejęcia. Wodził wzrokiem po wszystkich starych bliznach, wpatrywał się w każde wgłębienie i wypukłość, porównywał wzrokiem prawą i lewą stronę. Marszczył przy tym brwi, jakby myślał nad czymś intensywnie.
- Dlaczego nosisz maskę? - zapytał po chwili.
Barry kiwnął leciutko głową w stronę drzwi.
- Mama ci kazała? - domyślił się Georgie. - I dlatego nikomu się nie pokazujesz?
Barry tylko patrzył na twarz chłopca. Wyciągnął niezgrabnie dłoń i ścisnął lekko chłopca za łokieć.
Georgie'mu zachciało się płakać. "Przecież jesteś bohaterem!!" chciał krzyczeć. "Dlaczego oni cię tak nienawidzą? Powinieneś dostać medal, nie, nie medal, sto medali, order, pomnik, wszyscy powinni cię kochać i szanować, i pozdrawiać! Powinieneś iść obok nas chodnikiem i odprowadzać nas do szkoły, i sąsiedzi kłanialiby się, i mówili "dzień dobry", tak jak witają mamę!".
Walcząc ze łzami, oślepiony, wysunął nieśmiało rękę i dotknął wskazującym palcem twarzy ojca. Wzdrygnął się, dwa strumyczki łez pociekły mu spod powiek.
Skóra była chłodna i pofałdowana, śliska jak tafla lodu. Chłopiec przesunął palcem po nierównościach - wgłębieniu tam gdzie powinna być wypukłość policzka i po fałdach źle zagojonej skóry - zupełnie tak, jak Bóg może przesuwać dłonią po pagórkach ziemskich. Dotknął delikatnie gwiaździście rozchodzących się blizn dookoła ust ojca i zapłakał jeszcze raz.
Możliwe, że Barry Carrington uśmiechnąłby się, ale prawy kącik ust wisiał do dołu jak smutna tasiemka, sparaliżowany i bezwładny. Tylko jego oczy zwilgotniały i patrzyły z miłością, a prawy policzek drgał leciutko.
- Nigdy nie odchodź, dobrze? - wydusił z siebie Georgie łamiącym głosem. - Nawet gdyby mama cię wyrzuciła. Nie odchodź.
W odpowiedzi Barry pokiwał głową i założył maskę.
IV
Eileen nigdy nie ukrywała, że jej małżeństwo się skończyło. Tak jakby jedynym ratunkiem przed szokiem i żalem zostało odrzucenie i nienawiść, potraktowała Barry'ego jak obcego człowieka - więcej, jak swojego wroga i dodatkowe, poza synami, brzemię do dźwigania.
Spotykała się z różnymi mężczyznami, zazwyczaj przejezdnymi. Nie przejmowała się plotkami. Podobali jej się osoby spoza miasta, które jej nie znały, ani ona nie znała ich. Przychodzili do sklepu po papierosy i kanapki na drogę, a zostawali na noc.
Georgie i Teddy wiedzieli, kiedy ktoś obcy jest w domu - było to widać, słychać i czuć, nawet ściany zdawały się mieć inny kolor. Zapach kawy, perfum i nieznajomej wody kolońskiej, głośny śmiech dobiegający z piętra, zrzucone na podłogę buty i płaszcze.
Cicho jak myszy chłopcy wbiegali po schodach na sam strych, do ojca. Czekali dłuższą chwilę, aby się uspokoić - ojciec w tym czasie leżał na materacu i patrzył na nich uważnie i pogodnie. A potem zaczynali się bawić w wojnę, pomiędzy zakurzonymi workami, przeskakując przez skrzynie i naśladując szeptem dźwięk karabinu maszynowego, który znali z telewizji.
Był jeden z tych ciepłych wrześni 1950 roku. Eileen spotykała się od sześciu miesięcy z przedstawicielem zarządu wodociągowego w Springfield. Przyjeżdżał pod sklep autem, z psem, którego następnie wyprowadzał na długie spacery po okolicy. Po spacerze zachodził do sklepu.
Wujek Dean, jak Eileen kazała go nazywać synom.
Wujek Dean był bardzo specyficznym mężczyzną. Nikt po jego sylwetce nie domyśliłby się, jak prozaiczny zawód pełni. Dean posiadał posturę byłego boksera, o masywnych i umięśnionych barkach, z rozlanymi policzkami i pobrużdżonym czołem. Nie rozstawał się z cygarami i papierosami, wargi miał poszarzałe od tytoniu, a zęby przypominały kolorem ziarna dojrzałej kukurydzy. Uśmiechał się krzywo i złośliwe, głównie wtedy, gdy udało mu się zrobić Georgiemu i Teddy'iemu jakiegoś psikusa.
Uwielbiał ich straszyć.
Był właścicielem wielkiego rottweilera. Możliwe, że Kuro nie był rasowy, gdyż rozmiarem znacznie przewyższał osobniki swojej rasy. Posiadał ogromną, ciężką głowę osadzoną na szerokim karku oraz czarno-żółtą, zmierzwioną, wiecznie brudną sierść. Wujek Dean uwielbiał doprowadzać psa do białej gorączki, kopiąc go i głodząc, szczując na gołębie i dzieci - oczywiście, Kuro nikomu nie zrobił krzywdy, przed zatopieniem kłów w cudzej łydce powstrzymywała go solidna smycz, owinięta kilkukrotnie wokół nadgarstka wujka Deana.
Szczucie psa na bliźniaków stało się wkrótce ulubioną zabawą wujka Deana. Eileen też to śmieszyło, chociaż tak naprawdę sprawiało jej przyjemność zadowolenie Deana, był wtedy dla niej znacznie bardziej łaskawy i czuły.
Gdy przychodził wujek Dean, matka nakazywała chłopcom przyjść do sklepu z zaplecza. Wiedzieli już, co się gotuje, toteż zwlekali jak najdłużej, rzucając ojcu błagalne spojrzenia.
Zdenerwowani do ostatnich granic, sini ze strachu, przychodzili pod kontuar. Na drzwiach frontowych tkwiła tabliczka z napisem "zamknięte", aby nikt nie przyszedł niespodziewanie po zakupy.
Matka otwierała właśnie butelkę z piwem, histerycznie uśmiechnięta. Wujek Dean stał na szeroko rozstawionych nogach, ze smyczą owiniętą dookoła ręki i szczekającą głucho, śliniącą się chorobliwie bestią u jej drugiego końca.
- No, chłopcy, przywitajcie się z wujkiem - mówiła matka, śmiejąc się przeraźliwie. - Bardzo się za wami stęsknił.
- Cześć, wujku - mamrotali, nerwowo wodząc wzrokiem po twarzach dorosłych, ale ich oczy i tak zatrzymywały się na postaci psa. Wyczekiwali ataku, spięci jak małe zwierzątka.
- Nie słyszę entuzjazmu - rechotał wujek Dean, upijając łyk piwa i odstawiając butelkę na blat. - Chłopcy, to nieładnie! - krzywił się z udawanym rozczarowaniem. - Krew w was zimna jak u pingwina. Nie chcecie potańczyć?
I w tym momencie otwierał dłoń - a pies jakby na to czekał. Rzucał się ogromnym susem do przodu, rozwijając smycz na dobre trzydzieści centymetrów, dopóki wujek Dean z powrotem nie zatrzaskiwał swojej ogromnej, silnej pięści.
Kły Kuro zazwyczaj kłapały kilka centymetrów od twarzy któregoś z chłopców, obojętne, jak daleko starali się odskoczyć.
Wypuszczenie psa ze smyczy było sygnałem też dla chłopców, ich nogi wykonywały jakiś rozpaczliwy, niekontrolowany skok na boki, Teddy zazwyczaj przewracał się z wrzaskiem i zaczynał przeraźliwie szlochać, za co dostawał dodatkowe lanie, zaś Georgie przypłaszczony do podłogi, wtulony w róg pomieszczenia, wpatrywał się w rozrywany atakami szczeknięć rozdziawiony pysk psa, w jego ogromne kły, napięty język i kropelki śliny pryskające na boki.
Nie mógł płakać, skupiał się tylko na tym, aby znowu nie zsikać się w spodnie i nie oberwać tak samo jak Teddy dostawał za robienie "niepotrzebnego hałasu".
- Tato! - wrzasnął kiedyś Teddy, gdy wujek Dean nie wymierzył i Kuro zdołał zahaczyć zębami skórę na przedramieniu chłopczyka, przedramieniu, którym ten próbował zasłonić sobie twarz. - Tato!! - krzyknął znowu i Barry pojawił się na progu zaplecza. Spojrzał na wszystkich zgromadzonych w pokoju i krew odpłynęła mu z twarzy, był śmiertelnie blady.
- Przecież nic się nie stało - powiedział wujek Dean, uśmiechając się i przyciągając do siebie psa. Wiedział o Barry'm, chociaż nigdy wcześniej go nie widział i tak samo jak Eileen wypierał jego obecność z pamięci. - Chłopcy żyją? Żyją. Kilka zadrapań jeszcze nikomu nie zaszkodziło. A tylko tchórze boją się małego pieska.
- Barry, wracaj do siebie - wysyczała Eileen, wyrywając się z osłupienia.
Wieczorem odbyła się ogromna awantura. Potem Barry nigdy nie wychodził z zaplecza, chociaż chłopcy wołali go jeszcze wielokrotnie. Potem przestali.
*
Nastała koszmarna era. Kuro śnił się chłopcom po nocach. Pojawiał się na ich wszystkich rysunkach. Odskakiwali ze strachem, gdy przechodzili obok czyjegoś ogrodu i jakiś pies zaczynał szczekać. Omijali szerokim łukiem każdego bezpańskiego kundla, czasami wracali do domu, gdy nie potrafili go w inny sposób wyminąć. Zdarzało się, że Teddy zaczynał płakać i potem nie mógł uspokoić się do wieczora.
- Najgorsze jest to - szeptał George, kucając obok głowy ojca, leżącego na materacu i wpatrującego się w pajęczyny na suficie. - Że nigdy nie wiem, czy tym razem uda się odskoczyć, czy jednak nie. Co, jeżeli smycz się kiedyś wyślizgnie? Albo pęknie? Przecież ten cholerny pies - George ściszył głos przy słowie "cholerny". - Może nas pogryźć na śmierć! Na samiutką śmierć!
- Dlaczego mama na to pozwala? - pytał się Teddy, kucając po drugiej stronie materaca. - Czy ona myśli, że nic nam się nie stanie, czy po prostu jest jej to obojętne?
- Ona się cieszy, że wujek jest zadowolony - stwierdził George ponuro i zaczął kołysać się na piętach. - Może niech nas od razu pokroją w serdelki i dadzą psu do zjedzenia. Mam dosyć, tato. Nic nie możemy zrobić.
- Może ukradniemy trochę arszeniku i otrujemy go? - zaproponował Teddy i jego oczy rozbłysły.
- Kogo? Wujka Deana? - zapytał zdziwiony Georgie.
- Nie, Kuro.
Ojciec zaczął się dziwnie trząść, a chłopcy domyślali się, że to śmiech, pomimo, że ich uszu nie dobiegł żaden dźwięk.
- Nieee. - Georgie pokręcił głową. - Wtedy wujek kupi sobie nowego psa, może jeszcze gorszego od Kuro. Albo wilka. Albo niedźwiedzia.
- Albo smoka. - Teddy zadygotał.
- Głupi jesteś. - Georgie zirytował się. - Smoki nie istnieją. Ale wilki tak. Taki wilk jest milion razy gorszy od smoka.
- Smok ma skrzydła i zieje ogniem - sprzeciwił się Teddy. - A wilki mają tylko zęby.
- Ale wilki istnieją naprawdę - uciął dyskusję Georgie. - I tak nic nie możemy zrobić. Wiesz co mogłoby się stać? - podekscytował się nagle. - Pies mógłby wpaść do tej nowej studni przed domem. Wyobraź sobie, zobaczyłby wiewiórkę, wyrwał się wujkowi, pobiegł tak szybko, szybko, szybko - wiewiórka przeskoczyłaby nad studnią, a on hop! - i bam, do środka, plusk w wodę. I trup. Utopiłby się.
- Trzeba będzie znaleźć wiewiórkę... - zamyślił się Teddy. - Jak myślisz, może Benny oprócz gołębi hoduje też wiewiórki?
- Można zapytać... Tato, a co ty o tym myślisz?
Barry nie odpowiedział. Wpatrywał się w sufit, a jego oczy szarzały i posępniały. Chłopcy umilkli.
V
Po tej rozmowie na strychu minęły jeszcze dwa tygodnie. Chłopcom nie udało się zdobyć wiewiórki. Zamiast tego uważnie wypatrywali i nasłuchiwali, czy wujek Dean odwiedza sklep i uciekali zawczasu przez okienko na zapleczu, do ogrodu - oczywiście dostawali za to wieczorem lanie, bo "wujek był rozczarowany" - ale udało im się dwukrotnie uniknąć bliskiego spotkania z psem.
Któregoś dnia jednak przegrali w tej grze.
Wpatrywali się z osłupieniem i ekscytacją w gniazdo myszy znalezione w worku mąki.
- Trzeba będzie powiedzieć tacie jak przyjdzie - zawołał Teddy z radością.
Byli właśnie w trakcie liczenia młodych - małych, różowych, wijących się glutków - kiedy matka, jak duch, pojawiła się na progu.
- George, Ted, przyjdźcie przywitać się z wujkiem - powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Cały świat nagle jakby stracił kolory, chłopcom zabrakło tchu. Na miękkich nogach i ze spuszczonymi głowami, jak kaczuszki, powlekli się za Eileen.
Ujrzeli wujka Deana przywiązującego smycz do nogi od stołu. Kuro posapywał i ślinił się, nie zwracając uwagi na chłopców. Stanęli kilka metrów od niego, czujnie, przyczajeni, mama zaś podeszła do kontuaru, aby jak zwykle otworzyć butelkę z piwem.
- Hej, chłopcy - rzucił wujek Dean, dziwnie zdenerwowany, prawie na nich nie patrząc. - Zostańcie tutaj, dopóki nie wrócę. Eileen, ten cholerny pies pobiegł za jakimś cholernym kotem i spójrz, do diaska, na jego łapę, rozciął sobie o butelkę! Krwawi jak świnia. Weź mu czymś obwiąż, jakąś szmatą. I daj wody do picia. Zaraz wracam, widzę jak mi gliny wypisują mandat - dodał, wyglądając przez okno na parking.
- Niech szlag ich weźmie, skurwysynów - wymamrotał nerwowo, obciągając poły kurtki i wychodząc na zewnątrz.
Georgie osunął się na podłogę i usiadł bezwładnie, opierając plecami o ścianę. Teddy kucnął tuż obok i przytulił się do niego z całej siły, drżąc. Pies, skulony pod stołem na podobieństwo ogromnej, kudłatej gąsienicy, obrócił się w ich stronę, przerywając lizanie krwawiącej obficie łapy i zawarczał głucho. Jego warkot przypominał grzmot i wprawił obu chłopców w stan paniki.
Nie było jak uciec. Teddy załkał sucho.
- Milczeć, bachory - przykazała surowo matka. - Czekajcie na wujka, aż załatwi swoje sprawy. Kto to widział, uczciwych obywateli czepiać o takie rzeczy! - Pokręciła z niezadowoleniem głową i wyjęła z szuflady czysty ręcznik do rąk. Zamoczyła brzeg wodą z butelki. - Parkowanie, pożal się Boże. Trzy samochody na krzyż w mieście i gliny już zaczynają harce.
Wyszła zza kontuaru, ściskając w dłoniach ręcznik i skierowała się do psa. Ten zawarczał na nią cicho, więc powiedziała coś uspokajającym głosem. Wtedy umilkł. Tylko chłopcy zwrócili uwagę na jeżącą się na jego karku sierść i łapy, kurczące się powoli, konwulsyjnie, do brzucha.
- M..mamo, uważaj... - jęknął Georgie i nie zdążył powiedzieć nic więcej.
Eileen pochyliła się jeszcze niżej i dotknęła łapy Kuro.
Urwane szczeknięcie i błysk zębów.
Zęby w twarzy Eileen.
Kły rozdzierające jej twarz.
Krzyk Eileen, zduszony, zdławiony krwią, nawet nie zdążył wybrzmieć.
Stół, pociągnięty przez smycz, przesunął się o kilka centymetrów. Kobieta leżała na plecach, krztusząc się własną krwią, machała na oślep rękoma, próbując zepchnąć z siebie rottweilera, który przygniatając ją całym ciężarem do podłogi, nie przestawał rozszarpywać jej głowy.
Georgie poczuł, że coś w nim zapada się z przerażenia, pęka na tysiące kawałków. Pokój oddalił się gwałtownie, obrazek z leżącą w kałuży krwi matką i siedzącą na niej ogromną, czarną, kotłującą się plamą, zmalał do rozmiaru pudełka od zapałek. Całe ciało chłopca ścierpło, dłonie i stopy stały się lodowate i obce.
Poczuł, że Teddy odpycha go na bok.
Ujrzał, jak brat wstaje na równe nogi, wyciąga z kieszeni scyzoryk i rozkłada ostrze.
- Nie, Teddy! - zawołał Georgie, ale brat nie posłuchał.
Kilka szybkich kroków, mała ręka wzniosła się do góry i z gwizdem przecinanego powietrza wbiła nóż w szyję psa.
W tej samej sekundzie Georgie zorientował się, że on również wstał i biegnie, biegnie prosto do brata, aby chwycić go w ramiona i odskoczyć w bok. Poczuł gorące krople śliny Kuro na swoim karku, i szczęk zębów zatrzaskujących się na powietrzu, unikając strasznego ugryzienia.
Stół zahałasował i podskakując, przesunął się na środek pomieszczenia.
Teddy runął na ziemię, głośno dysząc, a Georgie rozejrzał się jak oszalały. Ujrzał długi metalowy rożen na jednej z szafek, matka piekła na nim kurczaki, które klienci mogli kupić już gotowe do spożycia. Złapał za rączkę, podniósł pręt, obrócił się w stronę psa - Kuro zaczął obwąchiwać matkę, która straciła przytomność - i z całej siły wbił pręt w prawe oko zwierzęcia.
Nie puszczał.
Kuro warknął i skoczył w jego stronę, nabijając jeszcze głębiej na drut, który zatrzymał się na kości po drugiej stronie czaszki. Wtedy pies znieruchomiał - otworzył szeroko pysk i wyrzucił na zewnątrz długi, fioletowy język, pokryty gęstą pianą.
Georgie kucnął na podłodze, czując, że zaraz zemdleje. Serce łomotało mu w piersi jakby miało zaraz wyskoczyć.
- Trzeba zawołać tatę - zachlipał Teddy z podłogi.
- Co wyście zrobili? - zapytał wujek Dean, otwierając gwałtownie drzwi frontowe.
Policjanci najwyraźniej odjechali. Biały papier mandatu wystawał z kieszeni wujka, niedbale wciśnięty do środka.
- Zaszlachtowaliście mi psa, bydlęta? - zapytał spokojnie, ale jego twarz pociemniała. Oczy schowały mu się w głąb czaszki.
Zrobił długi krok, przestępując nad ciałem Eileen. Wyciągnął jednym szarpnięciem rożen z mózgu Kuro. Nie zauważył noża wbitego w szyję psa.
- Kto to zrobił? - zapytał spokojnie, podchodząc do Teddy'iego. - Ty?
Chłopiec pokręcił przecząco głową, wtulając głowę w ramiona i płacząc bez dźwięku.
- A więc nasz Georgie? - Wujek Dean podszedł bliżej.
Georgie chciał się podnieść i uciekać, ale nie zdążył, wujek posłał go kopniakiem na przeciwległą ścianę. Upadł na podłogę, wujek przygwoździł go stopą do ziemi.
- Chcesz poczuć, jak to jest mieć móżdżek na rożnie? - zapytał wujek prawie basem. - No, otwórz oko, zobacz jak się ładnie ten pręcik świeci. Dawaj oczko, Georgie.
Chłopiec otworzył zaciśnięte z całej siły powieki. Przecież i tak już nie miał jak uciec.
I zobaczył nad sobą dwa cienie - jeden, wielki i gruby, depczący jego piekącą z bólu klatkę piersiową, z błyszczącym jak słońce rożnem w dłoni. I drugi, dwukrotnie większy, z siekierką do drewna wzniesioną w powietrzu.
- Tatuś. - Zrozumiał chłopiec.
Gorąca krew wujka Deana opryskała mu twarz. Zamknął z powrotem oczy.
*
Serce Eileen zatrzymało się. Barry długo nasłuchiwał jej pulsu, zaglądając w jedyne ocalałe przed kłami, niebieskie jak niebo oko żony.
Potem wstał, zamknął drzwi frontowe i zasłonił okna od ulicy. Wybrał pieniądze z kasy i kiwnął na synów ręką. Skierowali się na zaplecze, skąd tylnymi drzwiami przeszli do domu.
Gestami nakazał chłopcom zrzucić ubrania i wejść do wanny. Podał im gąbki i mydło, przyniósł w dzbanku zimnej wody ze studni i dopilnował, aby starannie zmyli z siebie krew.
"Ubierzcie się" nakazał ruchem rąk, a potem sam spłukał z siebie krew wujka Deana.
VI
Dwadzieścia minut później, z dwiema walizkami i w ciepłych jesiennych płaszczach, wsiedli do samochodu wujka Deana. Barry wrócił jeszcze na miejsce zbrodni po kluczyki.
Gdy otworzył drzwi, muchy pełzające po twarzy Eileen zerwały się w powietrze. Po chwili usiadły z powrotem, pokrywając jej twarz czarną maską.
- Gdzie jedziemy? - zapytał Georgie, gdy Barry wrócił do samochodu.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni mały zeszyt.
"W bezpieczne miejsce. Zobaczycie" napisał na pierwszej, całkowicie pustej stronie.
Spróbował uśmiechnąć się, ale tylko drganie prawego policzka świadczyło o tej próbie.
Komentarze (5)
Niezły nastrój, wielki plus za ojca po wypadku. Nie, no to naprawde wyszło, jedno z lepszych opowiadań które tu czytałem. Takie prawdziwe, patologia żony, opis odrzucenia. Wujkowie za to realnie potrafią się zabawiac, butelką, kobietami i rurką od sprężarki (zwłaszcza tacy z lat 70 pracownicy POMach w małych wioskach) ... Z psami jednak zawsze na wsiach miałęm przyjaźnie, żal mi było tego Rota ale co się dziwić jak taki opiekun. Tego opka można się wystraszyć, to nie są potwory tak straszne że budzą tylko wesołość.
I piesek niczemu nie jest winien, w pewnym sensie jest tak samo ofiarą jak chłopcy.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania