Klatka
W miarę jak dorastał klatka zdawała się być coraz mniejsza,. Przypuszczał (i najprawdopodobniej miał rację), że nie jest to efekt spowodowany jego wzrostem, lecz tego, że klatka faktycznie się kurczy. Mimo tego nigdy nie było mu za ciasno. Zawsze miał miejsce, aby myśleć, aby czytać, aby mówić... zawsze miał miejsce, żeby kochać, choć nie miał kogo. W rogach klatki walało się mnóstwo wspomnień. Tutaj leżał jakiś śmiech, który mógłby zaistnieć, tutaj miłość, która mogłaby być odrzucona, tutaj rzeczy, które mogły być spisane, wyśpiewane... gdyby nie klatka.
Klatka była z metalu. Nie było w niej żadnej szpary, a jednak czuł rzeczy na zewnątrz. Widział je w pewien mistyczny, duchowy sposób. Ludzie na zewnątrz zdawali się mieć większe problemy od niego. Komuś umarł syn, komuś zamordowano dziewczynę, ktoś stracił rękę w tragicznym wypadku, ktoś nie zdał matury. Ktoś poszedł do więzienia, ktoś został porzucony.
Ktoś cierpiał. To wszystko jednak działo się poza klatką. Jego nikt nigdy nie porzucił, nikt mu nie umarł, niczego i nikogo nie stracił, żaden egzamin nie został oblany. Nie miał wiele do roboty. Głównie ćwiczył -swoją empatię, współczucie dla ludzi na zewnątrz, mimo, iż to oni byli w bardziej komfortowej sytuacji. Oni żyli. Oni umierali. Oni byli wolni.
Odkąd pamiętał był zamknięty w tej swojej klatce. Przypuszczał, że przyszedł w niej na świat. Przypuszczał, że w niej umrze. Przypuszczał, że jego ciało po śmierci zgnije, spleśnieje... może nawet spleśnieje za życia? Oczami wyobraźni widział swoje spotkania z ludźmi z zewnątrz po śmierci gdzieś tam, w niebie czy piekle.
-„Cześć... nazywam się *iot*... miło was widzieć, miło widzieć kogokolwiek. Jak umarłeś?”.
-„Zostałem zabity przez pijanego kierowcę. Wracałem właśnie do domu, do kochającej żony, do malutkich dzieci, do psa, który złożony przeróżnymi chorobami cierpiał, i trzeba było przy nim siedzieć. Wracałem do wszystkiego, co kochałem. Gdy wtem, zza zakrętu wyjechał ten facet. Niestety, był pijany. Jednym fałszywym ruchem kierownicy, spowodowanym nadmiarem alkoholu pozbawił mnie wszystkiego. Żony, dzieci... nawet cierpiącego psa. A może raczej: pozbawił ich mnie. Męczyłem się jeszcze przez cztery godziny, leżąc i wołając o pomoc na poboczu. Krzyczałem, wołałem... pamiętam, że zaczął padać deszcz. Chciałem wstać, ale moje nogi nie należały już do mnie. Straciłem wszystko. A ty?”.
-„Ja .. urodziłem się w klatce, i umarłem w niej. Nie miałem żony, nie miałem dzieci, nie miałem psa. Nic nie straciłem, bo nie miałem nic.”
Nie wiedział, czy byłby w lepszej sytuacji, czy w gorszej.
W miarę dorastania coraz mniej miejsca było na nogi, za to coraz więcej na niespełnione marzenia… na wspomnienia, które miały nigdy nie nadejść.
Zmysłami widział wszystko, co chciał zobaczyć. Zmysłami widział wszystko, co warte było zobaczenia. I wydawało się, że tak już zostanie na zawsze. Jednak kiedyś nadciągnęła wielka wichura. Wiatr targnął klatkę do góry, i rzucił gdzieś na skały, rozbijając jego małe, prywatne więzienie w drobiazgi. Z początku nie mógł otworzyć oczu. Było za jasno. Słońce raziło go nawet przez silnie zaciśnięte powieki. Po jakimś czasie nadeszła noc. Wtedy otworzył oczy, i, mimo że księżyc również trochę go oślepiał, zaczął badać świat dookoła. Dotykał wszystkiego, wąchał, całował. Zachwycał się każdym szczegółem. Każdą żywą istotą, każdą materią.
Wszystkim. Pokochał świat, a świat pokochał jego.
Choć był bardzo młody rozumiał świat dużo lepiej, niż większość starców. Poznawał ludzi. Ludzie poznawali jego. Przy nim mogli się czuć sobą, przy nim wszyscy byli równi. On ich wspierał, on ich bawił.
I wtedy poznał ją. Była piękna. Miała ciemne blond włosy, pełne piersi, krągłe, ponętne biodra. Miała wszystko, czego on szukał w kobiecie. Żyli razem dość długo. Wystarczająco długo, by znajomi nie mogli się nadziwić, że tyle razem wytrzymali. Lecz było im dobrze.
Przynajmniej on tak myślał.
Jednak wkrótce miało się okazać, że się myli.
Jego ukochana zostawiła go. Dla innego.
Nigdy się z tego nie otrząsnął. I nadszedł dzień, w którym postanowił wrócić do klatki.
Kupił młotek i gwoździe i zrobił nową klatkę. Pracował nad nią długo. Projektował, rozmyślał, przycinał, heblował, przybijał. Wkrótce była gotowa. Wysoka, szeroka (nie chciał znowu żyć w ciasnocie...) i mocna. Taka, jaka miała być. Zostawił tylko niewielką szczelinę, by móc wejść do środka, i zabić ową ostatnią dziurę od wewnątrz.
Wziął do ręki młotek, kilka gwoździ, w drugą rękę ujął deskę, i wszedł do klatki. Nie wiedzieć czemu poczuł ulgę. Nie czuł się uwięziony… czuł, że jest w domu.
I wszystko byłoby wspaniale, gdyby deska, którą zabrał ze sobą do klatki nie okazała się zbyt mała. Zabił co prawda dziurę na tyle, by nie mógł się z klatki wydostać, i nikt nie mógł również dostać się do wewnątrz, lecz mała szczelinka tuż przed jego oczyma przypominała mu o tym, co zostawił.
Często zastanawiał się, czy zrobił dobrze. A może można by wszystko naprawić? – myślał czasem. Wszak na świecie są inne kobiety, inne miejsca. Czemu pozbywam się życia, skoro zawiodło mnie ono dopiero w jednej sprawie?. Jednak nie. Nie w jednej.
Miłość nie była jedyną sprawą, w której życie go zawiodło. Wszak to ono zgotowało mu ten los.
To ono zamknęło go w klatce.
I kiedy to zrozumiał przestał mieć wątpliwości. Kiedy to zrozumiał - przestał się martwić... był szczęśliwy. Kiedy to zrozumiał – umarł.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania