Kłopoty wyższych sfer

Idę przez ciemne ulice miasta wszystkich przestępstw. Stolicy złodziei, kryminalistów, ale trzeba mieć się na baczności. Nawet wychowując się tutaj, nigdy nie jesteś bezpieczny. Jedyne rzeczy mające tutaj jakiekolwiek znaczenie, to pieniądze i śmierć. Nikt nie robi tutaj nic za darmo. A kto robi, ginie. Wiedza na temat tego, gdzie i do kogo iść w razie kłopotów jakiegoś rodzaju, przychodzi z czasem. Dlatego tak wiele nowych osób przyjeżdżających tutaj, myśląc, że dadzą radę, bo byli najlepszymi kieszonkowcami na swojej zabitej dechami wsi, umiera w ciągu tygodnia. Jednak to nie ja.

 

Dużo osób mieszkających tutaj ma jakiś własny start w tym biznesie. Bo bycie kryminalistą, jest biznesem. Nigdy go nie miałem. Reputacja, pieniądze, długi i współpracowników zdobyłem sam. Nie jestem najstarszy, to fakt, ale nigdy nie miałem zahamowań początkującego. Nawet w wieku ośmiu lat. Wtedy pierwszy raz kogoś zabiłem. Trzeba trzymać renomę, ludzie są w stanie tu zwątpić bardzo łatwo w kogoś. Chociaż muszę przyznać, że dawno nie musiałem nikogo ustawiać do pionu. W życiu tutaj nauczyłem się nie ufać nikomu. Nawet jeśli ta osoba, ma sztylet na gardle, jest w stanie cię oszukać. Moja twarz boleśnie się o tym przekonała. Oparzenie chemiczne na prawej stronie mojej twarzy, choć niewielkie (przechodzące od prawego oka do końca żuchwy) to dalej bolesne po latach.

 

Wszedłem właśnie pod duży, bardzo szeroki i wiekowy most (, na którego górze przemieszczają się samochody, drożki i ludzie konno, a przy krawędziach mostu, kupcy rozkładali niewielkie stragany ze swoimi towarami), zwykle nic i nikt tutaj nie przychodzi, ale sprawy wyższe wezwały mnie do takiego, a nie innego miejsca. Miałem oczywiście opłaconą obstawę, upewniłem się, że nie mają oni żadnego powiązania z osobą, z którą chcę się dziś spotkać (większość jednak nawet nie ryzykuje zdrady, ostatnim razem, gdy ktoś mnie zdradził, słuch po nim zaginął, ciekawe co się stało?) Smród, który tutaj się roznosił, był nie do zniesienia, powstrzymałem jednak odruch wymiotny, z przyzwyczajenia. Gnijące ciało, zepsute jedzenie, szczyny i wymioty. Wszystko to połączone w jedno. Żyją tutaj ludzie, chorzy tak bardzo, że szpitale nic nie mogą dla nich zrobić (lub nie zapłacili im wystarczająco, by coś mogło się zmienić w ich stanie zdrowia).

 

Było ciemno, zapaliłem więc lampę naftową, którą wziąłem ze sobą. Moi wspólnicy trzymali się w dość dużej odległości ode mnie, ale na tyle blisko by mi pomóc w razie czego. Miałem również pod ręką parę flar, w razie, gdyby lampa naftowa przestała działać. Osoba, z którą się spotykam, raczej nie należy do grających fair. Ja zresztą też nie. Czułem chłód, było lodowato, jak w grobie, pewnie jeszcze bardziej niż zwykle, ponieważ była końcówka zimy.

Jedynie dość daleko przede mną było widać pojedyncze światełka, prawdopodobnie należące do niewielkich grup ludzi, koczujących tutaj.

 

W końcu doszedłem do połowy mostu, Czekał już na mnie mężczyzna, ubrany w granatowy płaszcz, ciemne skórzane rękawiczki oraz drogi frak z białą koszulą.

Wyglądał, jakby gdzieś się wybierał. Tak nie ubierają się ludzie na zwykłe spotkanie biznesowe. Miał bladą, niemal białą skórę, wyraźne kości policzkowe, gdzie skóra bardzo wysilała się, by nie pęknąć pod ich ostrością. Oczy osadzone głęboko w czaszce, trochę zmarszczek i ciemne włosy, przez które przechodziła siwizna. W przeciwieństwie do mnie nie ukrywał swojej obstawy. Było ich około dziesięciu poza nim, z czego jedna z nich, stała najbliżej niego, unosząc ręce lekko i oświetlając ognistym czarem niewielką część tego zakamarka, ogień był równolegle ustawiony pod ścianami, przez to było tu również mniej zimno. Miała może z szesnaście lat, ale nie wyglądała jakby była zmuszona do ochraniania go. Na jej twarzy ukazywało się skupienie połączone z dziwną fascynacją, patrzyła prosto na mnie. Młoda czarownica. Nie miała więc doświadczenia.

Jej ciemne pasemka spływały po bokach jej jasnej twarzy (z tak samo wyraźnymi kośćmi policzkowymi), fryzurę miała szykowną i spiętą ciasno na głowie, ubrana w szary płaszcz niemal do ziemi, oraz wytworną ciemnozieloną suknię, do pary z maleńkim kapeluszem, ozdobionym błyskotkami, piórami i wstążkami, wpiętym w jej włosy.

Była szlachetnie urodzona. Być może krewna mojego rozmówcy, byli dość podobni.

 

- Moja sława mnie wyprzedza. Czyżbyś czuł się zagrożony? - zapytałem unosząc lekko głowę, by patrzeć na niego bardziej wyniośle. Był wyższy ode mnie, więc jedynie przez odległość między nami mogłem sprawiać takie wrażenie.

 

- Zagrożony? Masz tupet zwracać się do mnie w ten sposób chłopcze. - jego niski, lekko rozbawiony głos odbijał się echem od ścian.

 

- Prosiłeś o spotkanie. Mam lepsze rzeczy do roboty, niż szlajanie się tu, z bogatym szlachcicem i jego małą ochroniarką. - odpowiedziałem, zachowując chłodny ton głosu, mając nadzieję, że moja twarz do tego pasuje. Spojrzałem na tę dwójkę od góry do dołu raz jeszcze. Ciemność jest tu na moją korzyść.

- Poza tym wygląda na to, że macie jakieś społeczne obowiązki do wykonania. Nie marnujcie mojego czasu.

 

Dziewczyna poruszyła się niespokojnie, już myślałem, że mnie zaatakuje, jednak mężczyzna chwycił jej nadgarstek, zanim rzuciłaby we mnie kulą ognia. Nie zdążyłaby co prawda, miałem pod ręką bardziej wykwalifikowaną czarownice. Aczkolwiek, nie wiedziałem jakie ten człowiek asy ukrywa w rękawie, być może ona nie jest jedyną czarownicą w jego świcie. Skarcił ją spojrzeniem albo przynajmniej tak mi się wydawało. Ognisty temperament dziewczyny może działać dla mnie cuda. Bycie porywczym w tym biznesie, zwykle nie jest atutem.

 

- Masz rację. - odpowiedział. - Potrzebujemy przysługi od ciebie. Ktoś z mojej rodziny, na przyjęciu, na które się wybieramy, musi zginąć.

 

Nie tego się spodziewałem szczerze mówiąc. Evan McHelling, stojący przede mną, proszący mnie o zamordowanie członka jego rodziny.

 

- Dziś? To nie będzie tanie. Przygotowanie takiej akcji, na szlacheckim przyjęciu, to nie jest byle co, bez względu na to co wasza arystokrackość myśli. - przewróciłem oczami z lekkim lekceważeniem. Ludzie jego pokroju nie rozumieją, jak skomplikowana jest moja praca.

- Zdaje sobie z tego sprawę. Będzie pan zadowolony, panie...

- Xavier.

- Xavier. Więc zrobi to pan? Zabije pan...moją córkę?

Isabella McHelling. Uwielbiana przez opinie publiczną młoda kobieta, ukazująca się w wielu gazetach, filantropka i to nieskazana żadnym skandalem. Prawdziwa rzadkość wśród arystokracji.

 

- A zaliczka? - zapytałem i w tamtym momencie jeden z jego pachołków rzucił mi pod nogi drogą, skórzaną walizkę. Schyliłem się powoli i otwarłem ją. Starałem się nie ukazywać zdziwienia. To była zdecydowanie jedna z największych kwot, jakie widziałem, a była to jedynie połowa. Przejrzałem parę banknotów, by zobaczyć, czy nie są to żadne fałszywki. Kiedy przekonałem się, że są one prawdziwe, zamknąłem ją i rzuciłem do tyłu, gdzie jedna z moich wynajętych osób o pseudonimie Cień chwyciła ją bezszelestnie. Wstałem i wyprostowałem się z bezlitosnym uśmiechem.

Cóż, Isabello, dziś koniec twojego balu.

 

- Gdzie i kiedy?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania