Klub

Razem z pierwszymi chłodami tego lata wyszedł przepis, że trzeźwym kierowcom należy zabierać prawo jazdy. Na ulicach powiało zgrozą, bo zwiększył się odsetek zalanych samochodów. Ludzie bali się stać na chodnikach, a co dopiero wsiąść do taksówki, więc i ja straciłem pracę.

*

Na chodnikach zalegały sfrustrowane gromady porzuconych fur: Smutnych, rozklekotanych, z nieaktualnymi tablicami rejestracyjnymi, ze zderzakami obrażonymi na cały świat, a zamarznięte skrzynie biegów przestawały być automatyczne. Jeno wiatr hulał pod bagażnikami skulonymi z zimna. Czasem tylko jakaś litościwa dusza przynosiła pół basa wysokooktanowej okowity, dzięki czemu lube ciepło rozpływało się po wychłodzonych gnatach karoserii.

 

I w ten sposób płynął mi niespieszny czas. Z początku jeździłem po garażu, ale przeszedł mi ten zwyczaj, toteż w bezksiężycowe noce wymykałem się na szosę, pilnie unikając chłopców z suszarkami. Jeździłem po wertepach, anonimowym polem, leśnym traktem, nieraz brzegiem plaży, zapiaszczonej i mdłej, a tak rozmokłej, że co chwilę musiałem wykopywać się z piachu. Szybko mi więc obrzydły te kursy, bo uświadomiłem sobie, że gdzie bym nie pojechał, nie zajadę tam, gdzie bym chciał.

 

Wobec tego spasowałem i chcąc nie chcąc stałem się członkiem bandy bezdomnych szoferaków. dołączyłem więc do reszty odstawionych od złudzeń i zwolnionych z otuchy. Byłem dla nich bratem-łatem, automobilistą z uprawnieniami do leżenia pod maską swojego rzęcha. Zaprzyjaźniłem się z nimi, uczestniczyłem w dyżurach na placu parkingowym. Polubiłem je nawet, bo pilnowanie czegoś, co nie istnieje, ma głębszy sens.

 

Tak, czy siak zaparkowałem wśród podobnych do mnie i mojego samochodu. A miało to miejsce pod chmurką, na jednej z bocznych ulic, z dala od rynsztoków śródmieścia, w pobliżu remizy, zaraz za śmietnikiem Domu Kultury. Wspominam o śmietniku, ponieważ w jego wnętrzu urządziliśmy sobie kafejkę do jednoczenia się w kupę, coś w rodzaju gustownej świetlicy z aneksem do spania przeznaczonym dla najbardziej niczyich spośród nas. Tam żeśmy prowadzili dysputy o perforacjach losu i trąbach powietrznych oczekującej przyszłości. Tam też udawało się nam oderwać od myślenia. Tam też, podczas palenia trawki lub ognisk czy smażenia kiełbasek, wykonywaliśmy chóralne skowyty, rozhasane przyśpiewki, jakieś fałsze znajomych refrenów i parafraz w rodzaju nie płacz, kiedy zostanę Marino Mariniego czy budujemy stary dom.

 

Przez moment znajdowaliśmy się poza kłuciem w sercu, ćmieniem zęba, strzykaniem w przerdzewiałych gnatach. W rojeniach widzieliśmy, jak dookoła szumiał las, a drogą, kwietnym duktem zieloności, szła Niewyrośnięta Stokrotka Polna, rumiana kumpela z harcerskich czasów. Były to czasy tak wysublimowane i tchnące taką melancholią, że uspokojeni, zapominaliśmy o tym, co nas zmusza do poddawania się wyrokom losu.

 

Ale przeważnie drzemaliśmy z dala od paragrafów, w tak nieobecnym oddaleniu, że zajmowane przez nas stoliki zanosiły się od cichych westchnień i ukradkowych łez. Lecz już pod koniec dnia czekał nas powrót do rozsądku. Spadaliśmy z obłoków na ziemię, by zająć się wyżymaniem obrusów, by były suche na rano, gdy odwiedzi nas Przewodniczący Zrzeszenia Zmotoryzowanych Opojów, by nam naubolewać ile wlezie, żeśmy za mało nietrzeźwi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Poncki dwa lata temu
    Chlałeś? Jedź!
    Nie chlałeś to idź się nachlać!
    Bo niby po co ci wypłacam te pincet plusy?

    Nie zdziwiłoby mnie to jeżeli tak brzmiałoby kolejne hasło wyborcze...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania