Kobiety

Coś się kończy – coś zaczyna

 

Sierpień 2000 roku w Łodzi był gorący i ciężki, jak koc, którym dusi się człowieka we śnie. Stałem na balkonie, patrząc, jak zachodzące słońce maluje bloki na krwisto-pomarańczowy kolor. W środku, w pokoju pełnym zapakowanych kartonów, moja żona – a już niebawem była żona – kończyła pakować ostatnią walizkę.

Czternaście lat. Czternaście lat razem: od liceum, przez studia, małżeństwo, rodzicielstwo, wspólne plany. A teraz to.

Nie kłóciliśmy się. Nie było krzyków ani dramatycznych scen. Była tylko cisza – gęstsza od dymu po pożarze – i jedno zdanie, które padło miesiąc wcześniej. Wysłane SMS-em z Włoch: „Z nami koniec. Chcę rozwodu”.

Patrzyłem na nią. Tę samą kobietę, której brązowe oczy kiedyś śmiały się, gdy na nią patrzyłem. Teraz były spokojne. Uporządkowane. Niemal obce. Skończyła psychologię, mówiła o samorozwoju, o potrzebie spełnienia, o zasadności komunikacji. A teraz… to.

Budowaliśmy stabilne życie. Dla nas. Dla Darii. Wydawało mi się, że właśnie tym jest miłość: wiernością, codziennością, wspólnym frontem przeciwko światu.

A potem pojechała na to szkolenie. Najpierw jedno. Potem drugie. Wróciła odmieniona. Rozpromieniona. Mówiła o energii grupy, o nowych metodach pracy, a potem… o nim. O Włochu. Czarującym. O tym, że przy nim poczuła się „jak kobieta”.

Słuchałem, czując, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Jak budynek, który mozolnie wznosiłem przez lata, rozpada się w kilka chwil.

Próbowałem walczyć. Prosić. Pytać, co zrobiłem nie tak, co mogę naprawić.

Odpowiedź była prosta:

„Nic. To się po prostu stało. Był pociągający. Nie mogłam się oprzeć”.

Te słowa – nie mogłam się oprzeć – będą mnie później jeszcze prześladować. Staną się gorzkim refrenem, powtarzanym przez inne usta, w innych sypialniach. Ale wtedy, w tamtym gorącym sierpniu, były po prostu młotem, który roztrzaskał mój świat na kawałki.

Kiedy jej włoski romans okazał się mglistą obietnicą, a on zniknął jak sen, wróciła. Zaproponowała „odbudowę dla dobra Darii”. Wtedy coś we mnie pękło.

Zdrada boli. Ale propozycja powrotu z litości, z obowiązku, zamiast z pragnienia – to upokorzenie, które pali do szpiku kości.

Powiedziałem „nie”.

W listopadzie sąd przypieczętował nasz rozwód.

Zostałem sam. Po prostu sam.

Z pustym mieszkaniem, w którym każde echo przypominało rodzinne śmiechy. I z córką, której niewinne oczy zadawały pytania, na które nie miałem odpowiedzi.

Miałem trzydzieści lat. Dbałem o ciało, bezwiednie, mechanicznie, na siłowni. A jednak czułem się jak pusta skorupa. Poczucie własnej wartości leżało w gruzach. Przez czternaście lat wierzyłem, że jestem wystarczający.

Dla niej okazałem się niewystarczający w każdym możliwym wymiarze – emocjonalnym, seksualnym, męskim.

To właśnie z tego miejsca – z emocjonalnej zapaści, z poczucia bycia kimś, kto nie potrafił zatrzymać przy sobie kobiety – zaczyna się moja droga. Droga, która zaprowadzi mnie najpierw do Kasi, ucząc rzeczy, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Droga, która wciągnie mnie w dziwny układ z „Czterema”. Droga przez kobiety – te, które będą leczyć rany po tamtej, i te, które zadadzą kolejne. Kobiety, które mnie zmienią. Albo przy których poczuję się choć przez chwilę… wspaniale.

Nie wiedziałem tego wtedy, stojąc na balkonie i patrząc, jak taksówka odjeżdża z moją przeszłością. Myślałem tylko, że coś definitywnie się skończyło. Nie miałem pojęcia, że właśnie coś się zaczyna. Coś znacznie bardziej chaotycznego, bolesnego i oświecającego, niż mógłbym to sobie wyobrazić.

Był koniec. Było samotne „ja”. I był ogromny, głuchy głód bycia ponownie – choćby na chwilę – kimś ważnym dla kogoś. Choćby tylko dla czyichś zmysłów.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania