Kocham z głębi.
Kocham z głębi. Nie potrafię inaczej. Próbowałem - wierz mi, próbowałem kochać lżej, bardziej powierzchownie, bezpiecznie. Próbowałem budować mury wokół serca, zamykać drzwi przed intensywnością która we mnie płonie. Ale to jak próba powstrzymania oceanu dłońmi. Niemożliwe, daremne, skazane na porażkę od samego początku.
Moja miłość nie jest lekka jak piórko unoszone wiatrem. Jest jak ogień, ten który świeci w ciemności i wskazuje drogę do domu. Ale też ten, który może spalić, jeśli nie ma obok wody. Nauczyłem się żyć z tym ogniem. Nauczyłem się, że moja intensywność nie jest przekleństwem, choć czasem tak się czuję. Że to dar, nawet jeśli ciężki do niesienia. Tak, że aż mnie czasem boli. Boli fizycznie, namacalnie, jak gdyby moje serce było zbyt wielkie na klatkę piersiową, która je więzi. Boli, gdy kocham kogoś, kto nie potrafi kochać z taką samą głębią. Boli, gdy daję wszystko, a otrzymuję okruchy. Boli, gdy pamiętam każdy szczegół, a ktoś nie pamięta nawet najważniejszych chwil. Ale mimo tego bólu, nie żałuję. Bo wolę czuć za dużo niż za mało. Wolę płonąć niż tlić się w bezpiecznej, ale zimnej obojętności.
Kocham pamięcią. To może brzmi dziwnie, ale dla mnie miłość i pamięć są nierozłączne. Pamiętam gesty, te małe, które dla innych są nie istotne. Dźwięk śmiechu w konkretny październikowy poranek. Dotyk dłoni, który trwał sekundę, ale został we mnie na zawsze. Pamiętam słowa, nie tylko te wypowiedziane w wielkich momentach, ale przede wszystkim te zwykłe, codzienne. ,,Uważaj na siebie'', powiedziane bez większego namysłu przed wyjściem. ,,Myślę o Tobie'', napisane nocą, gdy nie można zasnąć. Te słowa zostają we mnie jak wpisy w dzienniku, który piszę nieświadomie dzień po dniu, rok po roku. Pamiętam spojrzenia - te pełne czułości, ale też te pełne niewypowiedzianych słów. Te, które mówiły więcej niż tysiące zdań. Te, które zdradzały prawdę, gdy usta milczały. Noszę te spojrzenia jak zdjęcia w portfelu duszy. Nawet to, czego ktoś już dawno zapomniał, ja nadal noszę jak ślad po dotyku. I to jest zarówno dar, jak i ciężar. Dar, bo nic się nie gubi - każda chwila ma znaczenie, każdy moment jest święty. Ciężar, bo czasem nosimy wspomnienia, które nie należą do teraźniejszości. Czasem pamiętamy wersje ludzi, którymi już nie są. Czasem trzymamy się wspomnień tak mocno, że zapominamy żyć w teraźniejszości. Ale mimo to, nie chcę zapominać. Wolę nosić te ślady, wolę pamiętać, nawet jeśli boli. Bo w tej pamięci jest szacunek dla tego, co było. Jest podziękowanie za każdą chwilę, która nas ukształtowała.
Kocham lojalne. Nie znikam, gdy robi się trudno. Nie uciekam, gdy miłość przestaje być łatwa i wygodna. Nie udaję, że czuję coś innego niż czuję. Po prostu trwam, czasem wbrew logice, czasem wbrew radom przyjaciół, czasem wbrew własnemu rozumowi. Moja lojalność nie jest ślepa. Widzę błędy, widzę niedoskonałości, widzę momenty, gdy ktoś mnie zawodzi. Ale mimo to pozostaję, bo kocham całościowo, nie tylko te ładne, lekkie części kogoś, ale też te trudne, ciężkie, niedoskonałe. Bo prawdziwa miłość nie kocha z powodu, ona kocha mimo wszystko. To właśnie trwanie jest najtrudniejsze. To nie wielkie gesty, nie romantyczne chwile pod gwiazdami, nie bukiety róż i wyznania na kolanach. To codzienna decyzja, by być, by zostać, by nie odpuszczać. To budowanie mostów tam, gdzie inni widzą przepaść. To szukanie światła tam, gdzie panuje ciemność. I choć czasem to właśnie najbardziej boli - to trwanie mimo wszystko - to właśnie w tym jest moc mojej miłości. W tej uporczywej, nieracjonalnej niemądrej często wierności temu, co czuję. W tej niemożności porzucenia kogoś, kto wciąż ma miejsce w moim sercu.
W moim kochaniu jest jest szacunek. Szacunek dla granic drugiego człowieka, dla jego przestrzeni, dla jego prawa do bycia sobą. Nie próbuje nikogo zmieniać, nie próbuję kogoś ulepszać według własnej wizji. Kocham ludzi takimi jakimi są, z ich blaskami i cieniami, z ich siłą i słabością, z ich pięknymi i mniej pięknymi stronami. W moim kochaniu jest tęsknota. Ta słodko-gorzka, ta, która sprawia, że dzień bez obecności ukochanej osoby wydaje się niepełny. Ta, która każe mi wypatrywać wiadomości, wsłuchiwać się w kroki, wyobrażać sobie obecność kogoś, kto jest daleko. Tęsknota, która jest dowodem na to, że coś naprawdę ma znaczenie. Bo tęsknimy tylko za tym co ważne. W moim kochaniu jest odwaga. Odwaga, by otwierać się mimo strachu przed zranieniem. Odwaga, by być wrażliwym w świecie, który chwali twardość. Odwaga, by mówić prawdę o swoich uczuciach, nawet gdy nie ma gwarancji, że zostaną odwzajemnione. Bo prawdziwa miłość wymaga odwagi. Odwagi, by skoczyć w przepaść nie wiedząc, czy ktoś nas złapie.
Jest w nim też smutek. Ten cichy, delikatny smutek, który towarzyszy głębokiemu czuciu. Smutek, bo wiem, że miłość nie zawsze wraca w tej samej formie. Że można kochać z całego serca, a otrzymać tylko część tego uczucia z powrotem. Że można dać wszystko, a nie dostać tyle, ile potrzebuje. Że miłość nie jest sprawiedliwa, nie jest równomierna, nie jest symetryczna. Ten smutek jest ceną intensywności. Jest podatkiem od głębokiego czucia. I choć razem jest ciężki, to rozumiem, że jest nieodłączną częścią mojej natury. Nie da się kochać tak głęboko i nie znać smutku, które są ciemne i tajemnicze.
Ale mimo tego smutku, mimo tego bólu, mimo wszystkich trudności, nie zamykam się. To byłoby łatwiejsze, zbudować mur, założyć pancerz, obiecać sobie ,,nigdy więcej''. Ale nie potrafię. Bo zamknięcie serca oznaczałoby zdradę samego siebie. Oznaczałoby rezygnację z tego, co we mnie najpiękniejsze. Więc wciąż kocham. Kocham z całym tym, co we mnie drży, pęka i świeci jednocześnie. Kocham z tą wrażliwością, która jest moją siłą i słabością jednocześnie. Kocham z pełną świadomością ryzyka, z pełną świadomością, że mogę znowu zostać zraniony.
I wiesz co? Nawet kiedy wszystko się kończy - bo czasem się kończy, niezależnie od tego, jak długo trwamy - wciąż zostaje po mnie światło. Zostaje w ludziach, których kochałem. Zostaje w momentach, które stworzyliśmy razem. Zostaje w lekcjach, których się nauczyliśmy. To światło jest moim śladem w świecie. Jest dowodem na to, że byłem tu, że czułem, że kochałem. I choć związki się kończą, choć ludzie odchodzą, choć nic nie trwa wiecznie, to światło pozostaje. Pozostaje we mnie i w nich. Pozostaje jak ciepło, które kiedyś dałem. Jako wsparcie, które kiedyś oferowałem. Jako obecność, która kiedyś znaczyła coś dla kogoś.
Czasem pytam się, czy nie byłoby łatwiej kochać inaczej. Czy nie byłoby łatwiej być jedną z tych osób, które traktują miłość lekko, które nie przywiązują się, które potrafią odejść bez oglądania się za siebie. Może życie byłoby prostsze. Może bolałoby mniej. Ale wtedy nie byłbym sobą. A bycie sobą - nawet jeśli to oznacza bycie osobą, która czuje za dużo - jest dla mnie ważniejsze niż komfort emocjonalnego dystansu. Nauczyłem się akceptować swoją intensywność. Nauczyłem się, że nie muszę się tłumaczyć ze swojej wrażliwości. Nie muszę przepraszać za to, że pamiętam za dużo, że czuję za głęboko, że trwam za długo. To wszystko jest częścią mnie. I choć nie zawsze jest to łatwe, to jest autentyczne. A autentyczność jest dla mnie cenniejsza niż wygoda.
Są ludzie, którzy nie rozumieją mojego sposobu kochania. Którzy mówią, że to ,,za dużo'', że jestem ,,zbyt intensywny'', że ,,powinienem być bardziej chłodny''. Ale ja już nie próbuję się dopasować do cudzych oczekiwań. Już nie próbuję być kimś, kim nie jestem, tylko po to, by być bardziej strawnym dla innych. Kocham tak jak potrafię. I szukam tych, którzy potrafią przyjąć tę intensywność. Którzy nie uciekną przed głębią, ale raczej zanurkują razem ze mną. Którzy rozumieją, że prawdziwa bliskość wymaga odwagi, wymaga wrażliwości, wymaga gotowości na to, by czuć wszystko. I radość. I ból.
Przez lata skupiałem się na dawaniu. Na kochaniu innych, na trwaniu przy innych, na pamiętaniu o innych. I to jest piękne, to jest ważne. Ale nauczyłem się też czegoś innego - że muszę kochać również siebie z taką samą intensywnością. Muszę pamiętać o swoich potrzebach tak, jak pamiętam o potrzebach innych. Muszę trwać przy sobie tak, jak trwam przy innych. Muszę chronić swoje światło tak, jak staram się rozświetlać życie innych. Bo najpiękniejsza miłość to ta, która nie tylko daje, ale też wie, kiedy zatrzymać się i zadbać o własne serce. To ta, która rozumie, że nie można dawać z pustego naczynia. Że najpierw trzeba napełnić własny kubek, zanim zacznie się przelewać dla innych.
Więc uczę się równowagi. Uczę się, że moja intensywność nie musi oznaczać samozaparcia. Że mogę kochać głęboko i jednocześnie wiedzieć, kiedy przyszedł czas, by odejść. Że mogę pamiętać i jednocześnie pozwolić sobie na zapomnienie tego, co nie służy mojemu dobru.
To trudna lekcja dla kogoś takiego jak ja. Ale konieczna. Bo jeśli mam wciąż dawać światło, muszę zadbać o jego źródło. Muszę pielęgnować ogień we mnie, nie pozwolić mu wygasnąć w imię czyjegoś ciepła.
Kocham z głębi. I choć to nie zawsze jest łatwe, choć czasem boli, choć wymaga ode mnie bardzo wiele, nie zamieniłbym tego na nic innego. Bo to jest moja natura, moja esencja, moja prawda. W świecie, który często namawia do powierzchowności, do emocjonalnego dystansu, do grania w ,,gierki'', ja wybieram głębię. Wybieram autentyczność. Wybieram intensywność. Nawet jeśli to oznacza bycie czasem zranionym, bycie czasem niezrozumianym, bycie czasem samotnym w swoim sposobie czucia. Bo w końcu, życie jest zbyt krótkie, by kochać połowicznie. Zbyt cenne, by tracić je na udawanie kogoś, kim nie jestem. Zbyt piękne, by przejść przez nie nieodczute.
Więc będę kochać dalej, z całym tym, co we nie drży, pęka i świeci jednocześnie. Będę pamiętać, będę trwać, będę dawać światło. I nawet gdy wszystko się skończy, to światło pozostanie.
Bo takie jest moje kochanie. Głębokie. Intensywne. Prawdziwe. I wiecznie płonące.
Komentarze (4)
Pozdrawiam serdecznie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania