Kolory życia - część I
Pomieszczenie było niewielkie, ot ze trzy metry długie i może na cztery szerokie. Okno wychodziło w kierunku zachodnim, przy ścianach stało trochę mebli, jakieś szafki, niewielki sejf. Na środku pokoju stało biurko, drewniane, stare, mocno nadgryzione przez czas. Kobieta usiadał po jednej stronie mebla, a mężczyzna po drugiej. Na zewnątrz zmierzchało. Słońca już kilka minut temu zaszło za horyzont.
– Proszę, proszę, naprawdę nie musi się pani o nic martwić – zapewnił mężczyzna, zdejmując z barków ciepłą, beżową jesionkę. – Warunki są… przyzwoite. Zresztą… to tylko kilka pytań.
Popatrzyli na siebie. Trwało to dłuższą chwilę. Sekundy dłużące się niemiłosiernie. Szczególnie dla niej. Przyszła tu dla córki. Ania nalegała dwa wieczory.
– Panie kochany, przecież… co ja mogę… ja stara?
– Nie docenia pani swojej roli w tej sprawie. Jest tak samo ważna, a może nawet ważniejsza niż tych młokosów, co zostali przesłuchanie wczoraj i dwa dni temu.
Kobieta zmartwiła się jeszcze bardziej. Wyglądała na o wiele starszą niż podaje metryka. Zapadnięte, naznaczone odmrożeniem sprzed lat czerwone policzki co chwila drżały, gdy zaczynała mówić.
– Proszę po prostu odpowiedzieć na pytania. Nie muszą to być rozwlekłe odpowiedzi. Mi… nam chodzi jedynie o fakty.
– Dobrze, zrobię co w mojej mocy.
– W porządku. W takim razie zacznę może ogólnie. Co panie wie na temat sprawy.
Kobieta na to pytanie jakby zachwiała się tuż nad granicą między życiem a śmiercią. Zbladła, a potem, gdy wzięła dwa większe oddechy, znowu odżyła. Mężczyzna spoglądał na nią uważnie. Prawie nie mrugał. Gdyby kobieta znała filmografię Anthony’ego Hopkinsa, pewnie pomyślałaby, że facet próbuje nieudolnie naśladować grę aktora w pamiętnej roli Hannibala Lectera z Milczenia Owiec.
– Co… ja… wiem. Boże… ona była taka młoda, sam pan pewnie widział. Choć… nie wiem, czy…
– Proszę się skupić na pytaniu. Bolesne dygresja zostawmy w spokoju.
– Ja nie mogę inaczej. Mieszkała dwa domy dalej. Widziałam, jak spaceruje po wsi, zwykle sama. Co ja wiem? Że chłopak Marcinków odebrał jej życie.
Mężczyzna wstał od biurka. Gestem ręki nakazał kobiecie pozostać na miejscu. W międzyczasie wsunął w usta papierosa i wyciągnął z kieszeni spodni zapalniczkę z nadrukowaną nań lalunia w stroju kąpielowym. Wyciągnął z sejfu teczkę i wrócił na swoje miejsce. Usiadł inaczej. Oparł się luzacko na biurowym fotelu, odbezpieczył blokadę i ustawił oparcie w pozycji półleżącej. Kobieta przyglądała się temu wszystkiemu z niekłamanym zdziwieniem w oczach. Rzucił na blat teczkę. Zatrzymała się po drugiej stronie, tuż przy krawędzi.
– Na co pani czeka? Na specjalne zaproszenie? – powiedział cierpko. – Proszę otworzyć. To powinno rozwiać pani wątpliwości i zaspokoić ciekawość.
– Ale… czy ja mogę?
Pokiwał głową. Kobieta włożyła dłoń do papierowej teczki i wyjęła dwa zdjęcia. Spojrzała na pierwsze z nich. Zdążyła tylko jęknąć przerażona i z potwornym grymasem strachu wymalowanym na pomarszczonej twarzy upadła na podłogę z głuchym łoskotem.
– To chciała pani zobaczyć, prawda? – zapytał nieprzytomną. – Że zrobił jej z twarzy deser malinowy.
***
Są miejsca, gdzie szereg jest rzeczą świętą. On wyznacza rytm wszystkiego i wszystkich. Każdy jest elementem szeregu, a szereg przenika wszystko, co tylko zechce w nim uczestniczyć. Są miejsca, gdzie nie masz prawa żyć po swojemu, jeśli to oznacza wyjście z szeregu. Są miejsca, gdzie nie żyjesz od dawna, choć jeszcze o tym nie wiesz.
***
Darek nigdy nie zastanawiał się, dlaczego szczęście w jego rodzinnych Wiórach – małej miejscowości ciągnącej się wzdłuż drogi od południa na północ przez jakiś kilometr znajduje się tylko blisko sklepu wielobranżowego prowadzonego od trzech dekad przez rodzinę Dębskich i tylko wtedy gdy chłopak stoi tam w towarzystwie swoich kolegów z butelką kasztelana „na miejscu” w dłoni. Te trochę ponad trzysta mililitrów zimnego piwa i głosy Jacka oraz Waldka – tylko wtedy szczęście pukało do drzwi życia Darka. On oczywiście otwierał bez zastanowienia. Kiedyś, zanim skończył trzynaście, może czternaście lat, szczęście objawiało się gdzieś indziej, ale Darek zapomniał już gdzie dokładnie. A może wcale nie chciał pamiętać. Czy tak aż tyle wiosen lub zim, albo lat czy jesieni minęło? Za miesiąc stuknie mu trzydziestka, jego kumplom trochę więcej. Waldek kiblował w czwartej klasie dwa razy, a potem w szóstej raz. Skończył trzydzieści trzy lata w marcu, pół roku temu; Jacek poprawiał tylko piątą klasę i podobno tylko dlatego, że jego stary poszedł raz na wywiadówce pijany i naubliżał wychowawczyni. Nic specjalnego, że coś tam, w takiej wyheblowanej dupie nawet korniki nie zagoszczą. Za to Jacek skończył szkołę na ósmej klasie, bo matka załatwiła mu papiery. Jakie? Nie chciał powiedzieć, ale starzy najwidoczniej wiedzieli, że z tego Jacy to nie wyrzeźbią nic w zawodówce.
Darek łapał szczęście codziennie. Od rana do wieczora. Latem miał przerwę od tej reguły. Na żniwach można było dorobić. Na wsi ręce do roboty cenniejsze od złota. Biegał od sąsiada do sąsiada. Czasami z Waldkiem, bo Jaca to nigdy się do roboty nie kwapił. Na emeryturze dziadków żył, a potem, jak babka zmarła, tylko dziadka.
Tamtego lata poznał, o ile można tak nazwać zobaczenie z odległości pięćdziesięciu metrów dziewczynę, nowy wymiar szczęścia.
***
Anka budzi się o siódmej rano. W pokoju panuje chłód, czuje, jak zimno przenika pod kołdrę i drażni skórę. Dziewczyna patrzy w sufit, a potem przenosi wzrok w stronę okna. Stare, wyblakłe zasłony sprawiają, że pomieszczenie tonie w półmroku. Łóżko jest zdecydowanie za małe na dwie osoby. A mimo to ten naszprycowany osiłek rżną ją na nim zeszłego wieczoru. Wszystko trzeszczało i skrzypiało. Potem, gdy oboje padli wyczerpani, sprężyny jęknęły, jakby zaraz miały wyzionąć ducha.
On nadal śpi. Chrapie w ten specyficzny najgorszy sposób, jakby w gardle zalegały mu kilogramy flegmy. Co w nim widzi? Nic, zupełnie nic. Widzi za to jego portfel z plikiem banknotów wepchniętym z trudem. Są też jej. Wystarczy regularnie dać mu dupy i płaci jak nakręcony bankomat.
Powiedział, że ma na imię Krzysiek, ale ona nie wierzy. Schował dowód osobisty i prawo jazdy. Szukała nie raz, bez efektów. Możliwe, że zgubił. Wygląda na takiego, co ma do tego predyspozycje. A może po prostu kilka neuronów pod łysą glacą dobrze współgra ze sobą. Inni wołają na niego Niebieski. Diabli wiedzą dlaczego. Może to jego nazwisko, może jakaś parafraza, może ulubiony kolor. Nie wnika. Ona lubi kolor zielony. Zielone są banknoty w portfelu Niebieskiego.
W pokoju pachnie starzyzną. Jakby powietrze wokoło dobiegało pięćdziesiątki tak samo, jak blok, w którym się znajdują. Ciężko oddychać syfem, ale robi to. Tak jak zrobiła i zrobi wiele innych rzeczy, z pozoru brzydzących. Chce wstać, ale w ostatniej chwili rezygnuje. Ponad stukilowe cielsko obok porusza się ociężale. Niebieski otwiera oczy, ziewa, a potem bez słowa wstaje z łóżka i podchodzi do okna. W drodze zabiera z półki zapalniczkę i fajki. Na lewym pośladu niebieskie slipy przetarły się, odsłaniając białą jak mąka skórę. Ona musi to znosić. Wszystko jest warte tego pliku banknotów w jego portfelu.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania