Poprzednie częściKolory życia - część I

Kolory życia - część IV

Ciszewski dorabiał w pegeerze, we Wiórach-Parcelach. Walący się kompleks budynków mających lata świetności dawno za sobą kupił jakiś inwestor z branży rolnej. Rozbujał budę w kilka lat, wyremontował z grubsza większość zabudowań, sprowadził niezły park maszynowy. Ciszewski robił na ciągnikach, ale tylko tych małej i średniej mocy. Nie pozwalali mu wsiąść do żadnego większego. W okolicy znali go wszyscy. Kilkoro doniosło, może nawet nieświadomie, w zwykłe gadce z tym czy tamtym gdzie Cichy robił wcześniej i jakie numery odstawiał. Dostał tę fuchę, bo spuścił z dniówki ostro, a zapał do roboty obiecywał dwa razy większy niż za normalną stawkę.

Mieszkał w kawalerce w bloku na osiedlu pegeerowskim zaraz obok całego kompleksu. Ciasnota jak od linijki, ale przynajmniej miał własny kąt. Miła odmiana, gdy przez prawie pięć lat włóczył się od meliny do meliny, okazjonalnie zahaczając o stare, opuszczone rudery i piwnice. Jednej zimy w takiej o mało nie zamarzł. Ale potem mógł się chwalić, że jeszcze przed trzydziestką odbębnił epizod kompletnego niewypału życiowego.

Tamtego dnia, jak widział tę nową niunię na rejonie, siedział na ławce pod blokiem. Z nieba lał się żar, kolejny upalny dzień końcówki sierpnia dobijał tych, którzy nadal wątpili, że może jeszcze dopiec. Ławka skryta była pod starą rozłożystą lipą, z której wieczorem wylatywało obleśne robactwo uwielbiające pchać się do mieszkań wszystkimi otworami. Cichy trzymał w dłoni lekko schłodzony browar, taki jak dla chorego. Dzień wolny snuł się powoli i leniwie. Następnego dnia miał na drugą zmianę. Zapłacił za to słono Wieśkowi Maciejewskiemu. Stary piernik nie schodził z ceny, a Cichy nie miał wiele grosza przy sobie. Miłość do Chesterfieldów kosztowała swoje.

Anka wyszła z sąsiedniej klatki. Ciszewski zawiesił na niej oko przez dłuższą chwilę. Miała ponętne ruchy mieszczańskiej siksy. Niedostępna dla nikogo w tych rejonach, chybachyba że byłeś Niebieskim. Koleś mieszkał na czwartym piętrze. Cichy uniósł wzrok i zobaczył jego sylwetkę w oknie. Odprowadzał wzrokiem nowy nabytek. Janek upił browar do końca i zapalił szluga. W mgnieniu oka słodka cisza bezbożnego zadupia zmieniła się w harmider przeklętej dzieciarni. Wstał i wyszedł na jezdnię. Spojrzał w stronę cmentarza. Widać było go z daleka, bo rosły tam wysokie topole, których proboszcz konsekwentnie zakazywał ścinać. Po chwili Cichy zobaczył znajomą sylwetkę. Ktoś szedł od strony Wiór.

Zaprosił Waldka do siebie. Nie lubił gościa za bardzo. Dobra, może nie od razu, że nie lubił. Ale Waldek kumplował się z Darkiem. A tego to już Cichy nie trawił. Niby ich, a jednak jakiś inny. Zawsze patrzył na miasto, choć myślał, że nikt nie widzi. Mieszkanie wyglądało, jakby czas zatrzymał się tam na wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Zapach unoszący się w powietrzu też wskazywał na te roczniki. Jedno okno w pokoju zaklejone było dyktą. Chyba nie było tam szyby.

– Na takie wizyty mam specjalne powitanie – powiedział Cichy, wyciągając ze starej lodówki dwie zimne butelki dobrego browaru, najdroższego w najbliższym monopolowym.

– Dzisiaj wolne? – zapytał Waldek, spoglądając w okno.

– Taa, a jutro na drugą. Dałem za to Wieśkowi sporo z sejfu.

– Wyciągnie od ciebie ostatni, zasrany grosz.

– Nienawidzę wstawać z tymi, no… kogutami. Już wolę po ciemku zapierniczać. – Upił zawartość butelki do połowy, a potem głośno beknął.

– Na zdrowie starej krowie.

– Co leżała trzy dni w rowie. Nadal bez roboty?

– Zahaczę to tu, to tam. Nie ma bidy.

– Widziałeś tę nową?

Waldek chwilę myślał, co oznacza w tym przypadku słowo „nowa”.

– Ankę?

– Nie, moją starą.

– Nie pochlebiaj sobie. Widziałem ją ostatnio – uśmiechnął się krzywo, szukają w kieszeni fajek.

– Dobrała się do Niebieskiego?

– Raczej on do niej. Miastowe to jego typ.

Cichy przez moment powstrzymywał śmiech, ale w końcu wybuchnął całą salwą, wypełniając pomieszczenie nieznośnym jazgotem. Cały Ciszewski. Na lekcjach, gdy akurat łaskawie zawitał w szkole, zdarzało mu się to aż za często. Nauczyciele mieli już obcykane, co się stanie, gdy Ciszewki Jan nagle zacznie się dziwnie uśmiechać, zupełnie bez powodu.

– Czego się ryjesz?

– Wiem coś, czego ty nie wiesz.

Waldek zapalił szluga i puścił dym prosto w twarz Cichego.

– Dajesz.

– Za jednego.

Wystawił dłoń, czekając na zapłatę. Papieros powędrował tam, gdzie trzeba.

– Daro się chyba do niej ślini.

– Pieprzysz. Zmarnowałem szluga tylko.

Ciszewski wyglądał na urażonego. Zaciągnął się mocno raz po raz, a potem nerwowym ruchem zdławił niedopałek w porcelanowej popielniczce.

– To swoją drogą, ale w tych sprawach zawsze mówię prawdę. Mam wiarygodne źródło.

– Te parobki, które się tobą wysługują?

– Takie czasy. Z czegoś trzeba żyć.

– Trzeba było zacząć dawać dupy za remizą. Więcej z tego szmalu i godności.

Waldek dopił piwo i wstał tak nagle, że Cichy aż cofnął się o krok, bliżej okna.

– Już ci się śpieszy?

– Znajdź innego jelenia na wciskanie kitu.

– Gówno wiesz, Waldek. On lubi miasto i miastowe niunie. Kręcą go. Zawsze było z nim coś nie ten tego.

Drzwi trzasnęły z paskudnym dźwiękiem pękającej sklejki. Cichy obserwował przez okno, jak Waldek idzie przez podwórko przed blokiem, a potem znika za jednym z nich. Wyglądał na dobrze nabuzowanego. Pewnie, gdyby spotkał Niebieskiego, bez namysłu wyprowadziłby cios. A potem pewny siebie czekał na ostatnią w swoim życiu kontrę.

Średnia ocena: 1.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania