Poprzednie częściKolory życia - część I

Kolory życia - część V

Wyglądał na wyżyłowanego nieroba koło pięćdziesiątki, a nie przekroczył nawet czterech dych. Włosy ścięte na krótko, zmarszczki jak u nałogowego palacza i degustatora denaturatu. Spodnie o dwa rozmiary za duże, sprane, choć nie celowo. Ubrał najtańszy t-shirt, wyblakły, na piersi lekko przetarty. Gdyby nie bluza, Niebieski zauważyłby dziurę na plecach w okolicy krzyża.

Usiadł na krześle, rozkraczył nogi i niczym dzieciak z ADHD nerwowo strzelał z palców i rozglądał się po pomieszczeniu.

– Może się najpierw panu przedstawię – zaczął Niebieski.

– Nie trzeba. Co mam wiedzieć, to już wiem – uciął przesłuchiwany.

– Jan Ciszewski, pseudonim Cichy, prawda?

– Mam u was rangę gangstera? – uśmiechnął się lekko, na co Niebieski odpowiedział kamienną twarzą ze wzrokiem utkwionym w twarz Ciszewskiego.

– Na razie jedynie elementu w śledztwie, ale jeszcze masz czas, żeby coś nabroić.

– Od razu na „ty”. Nie patyczkujecie się tutaj ze wsiokami.

– Znasz Krzysztofa Radzika, pseudonim Niebieski?

Cichy przez dłuższą chwilę udawał zamyślonego. Marszczył brwi, robił dziwne miny. Nie utrzymywał przy tym kontaktu wzrokowego z przesłuchującym.

– Coś tam kojarzę, ale potrzebuję więcej szczegółów.

– Przez jaki czas spotykał się z Anną Wróbel?

– Od połowy sierpnia. Może deko wcześniej. Od tej imprezy sierpniowej. Jest na świeczniku?

– Co powiesz o niej? Rozmawialiście ze sobą?

– Nieszczególnie. Niuńka jest… była z tych miastowych. Oni to tylko u nas szukają wrażeń albo sponsorów. Ja ani z tych, ani z tamtych.

Spojrzeli po sobie. Chwila ta trwała jakby w nieskończoność. Na korytarzu słychać było czyjeś kroki, a potem delikatne zawodzenie niby szloch.

– Ktoś płacze. Chyba za mocno ludzi bijecie – zadrwił Cichy, ale Niebieski spławił tę zaczepkę.

– Co robiłeś w noc tamtych wydarzeń?

W tej chwili Cichy, jak to miał w zwyczaju uśmiechnął się nagle i zaczął tłumić w sobie śmiech. Wyglądał, jakby się dusił. Poczerwieniał, choć na funkcjonariuszu nie zrobiło to wielkiego wrażenia. W końcu wybuchł salwą paranoicznego chichotu. Otrzymał za to plask w policzek, na tyle silny, że głowa wraz z resztą ciała odskoczyła w prawo. O mało nie spadł z krzesła.

– Śmieszy cię to?

– Ależ skąd. Po prostu wiem coś, czego pan nie wie, a chętnie się dowie.

– No to dawaj. Ale nie przerywaj, bo następnym razem nie podniesiesz się z podłogi.

Cichy pokiwał z aprobatą głową. Uśmiech wciąż nie schodził mu z twarzy.

– Wiem wszystko. Od początku do końca.

 

***

 

Jeszcze dziesięć lat temu niebieski San H100 kursował po wioskach w okolicy, zbierając dzieciaki do szkoły podstawowej w Sąsiekach. Poczciwy staruszek cierpiał na wszystkie możliwe przypadłości wiekowego autobusu, ale gmina nie kwapiła się, aby udostępnić placówce coś lepszego. Stary San należał do wuja Darka, Leszka Mąciwody. Facet był kierowcą od młodych lat. Zawsze o tym marzył. Plasował się w grupie ludzi, którzy konsekwentnie podążali za marzeniami i kiedy je spełnili, nie odpuszczał. Kadencja pracy dla szkoły w Sąsiekach trwała osiem lat. Do końca, do ostatniego tchu silnika.

Wszystko zaczęło się zupełnie niepozornie.

Którejś niedzieli, w wakacje jeszcze dwudziestego wieku, w kuchni Mąciwody rozbrzmiał dźwięk telefonu. Mężczyzna podniósł słuchawkę i usłyszał w niej głos dyrektora szkoły. Sprawa była prosta. Proponowali mu robotę, płatną jak dla obcego, ale można by rzec: ważną dla czynu społecznego.

– Nie wiem, może dwa, może trzy miesiące. Na początek roku szkolnego na pewno nie będzie gotowy – powiedział Mąciwoda, gdy dyrektor spytał ile czasu minie, zanim autobus będzie sprawny.

Rozmawiali tak przez dobry kwadrans. Mąciwoda był już wtedy wdowcem, więc miał czasu bez liku i jeszcze ciut więcej. Dyrektor miał okazję za to wyżalić się na gminę, państwo, wojewodę i w ogóle na wszystkich wysoko postawionych pajaców, którzy grzali dupy na swoich posadach z priorytetem gromadzenie środków na kontach bankowych mających zapewnić dobrobyt ich rodzinie do czwartego pokolenia włącznie.

– Biegałem z tym od Kajfasza do Annasza. Wszędzie. Raz o mało mnie nie wyrzucili z urzędu. Zagrozili, że będę na starość czyścił szalety w domu kultury – powiedział dyrektor Bobrowski. – Nie mają środków, nie mają nawet wolnego Autosanu na chodzie. Same gruzy, dziurawe na wylot. Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu jeździł pan tym Sanem swoim. Wyglądał dobrze.

Mąciwoda na moment odłożył słuchawkę od ucha i pozostawił obok aparatu. Podszedł do stołu, upił łyk zimnej, ale znośnej kawy, po czym wrócił do telefonu.

– Stare dzieje, panie Bobrowski. Nie paliłem dziada od trzech lat. Popytam, może jakiś mechanik z okolicy mi pomoże i będziemy reanimować emeryta. Ale wie pan, to nie jest żaden Autosan, a Setra przy nim to luksusowa limuzyna. On po prostu jeździ i to jedyna jego zaleta.

– Jestem pod ścianą, a dzieciaki nie mają jak dojeżdżać do szkoły. W zimę wypożyczają nam sąsiednie placówki swoje autobusy, ale tylko w większe mrozy i śnieżne zamiecie. A uczniów ciągle przybywa.

– Niczego nie obiecuję. Dam znać jak będę wiedział coś więcej.

Odłożył słuchawkę i podszedł do okna. Autobus stał w garażu, gdzie Mąciwoda upchał jeszcze kilka starych kosiarek ze złomu, graty od różnych aut, przydatne zamienniki i tym podobny szmelc, który na pierwszy rzut oka może okazać się kiedyś bezcenny, ale na razie od lat rdzewiał i konał w ciemnościach, dotrzymując towarzystwa Sanowi H100.

Następne częściKolory życia - część VI

Średnia ocena: 2.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania