Poprzednie częściKolory życia - część I

Kolory życia - część VI

Następnego dnia Mąciwoda pojechał swoją Zastavą 1100p do jedynego mechanika, którego znał i jednocześnie mu ufał. Stefan Lebieda siedział akurat w swojej kanciapie i majstrował coś przy kosiarce trawnikowej. Klął siarczyście, jak to miał w zwyczaju. Przed wejściem leżało z milion puszek po piwie i kilka butelek taniego wina.

– Nie idzie ci? – zagaił Leszek, na co Stefan aż podskoczył na swoim drewnianym stołku.

– Pies ją jebał, tą wyrodną sucz – wskazał na kosiarkę leżącą na stole przed nim w częściach. – Co tam u ciebie?

– Stara bieda jak zawsze. Bez Hani smutno.

– No tak. Ile to już? Z sześć lat?

– Trochę ponad.

Mąciwoda wyraźnie się zasmucił, a Lebieda nie chciał już drążyć tematu. Wyciągnął z lodówki biwakowej puszkę piwa i poczęstował gościa.

– Na sucho zawsze jakoś tak… źle.

– Co prawda, to prawda – odparł Mąciwoda, otwierając browar. – Z prośbą przychodzę, Stefan.

– Dużą? – zapytał, kierując wzrok na rozebraną kosiarkę. Widać było, że ma ochotę porozrzucać jej kawałki po całym podwórku i pewnie by to zrobił, gdyby nie wizyta Leszka.

– Dzwonił Bobrowki z podstawówki w Sąsiekach.

– Do ciebie? Co go naszło?

– Mają problem z dowozem dzieci do szkoły. Gmina skąpi autobusu, nie mają nic sprawnego na stanie, same złomy z podłogą dziurawą jak ser szwajcarski.

– Chyba wiem, do czego zmierzasz, ale to kurewsko popaprana robota będzie.

Leszek pokiwał głową, choć wolałby nie przyznawać racji Lebiedzie. Niestety miał rację. Nawet we dwóch będą mieli z tym staruszkiem nawał roboty.

– Nie chcę mówić, że błagał, ale słyszałem pod koniec w jego głosie jakieś załamanie, jakby miał mi się tam poryczeć zaraz. Chyba naprawdę nie ma już innego wyjścia.

– Wiesz, Leszek, pamiętasz nas za dzieciaka?

– Aż tak stary nie jestem. Z tobą pewnie gorzej.

Stefan uśmiechnął się i upił nieco piwa. Było przyjemnie chłodne, łaskotało gardło i odprężało jak nic innego.

– Nie o to chodzi. Kto by wtedy pomyślał o autobusie w naszych stronach? Zapitalaliśmy na piechotę, przez pola, na skróty, jak się tylko dało. W zaspach, ulewach, śnieżycach. Malinowski miał sanie, pamiętasz?

– No pewnie. Takich jak on miał, to chyba w całej gminie nie było.

– No, z dziesięciu zabrał. Czasami udało mi się złapać, ale rzadko jeździł koło mnie.

– U mnie bywał kilka razy na całą długą zimę.

– Nasze dzieciaki też nie miały luksusów żadnych. Sołtys załatwił przyczepę budowlańców z zabudową. Wchodziło tam chyba ze dwadzieścia dzieciaków. Sześćdziesiątką ich wozili i też tylko w najgorsze mrozy.

Leszek miał właśnie przyznać rację, ale wtedy w jego głowie pojawiła się myśl odmienna od wszystkich innych. Była bardzo ostra i namacalna. Chciała się wydostać na świat, pragnęła tego bardziej niż inne.

– To nie ma znaczenia, Stefan – powiedział z powagą Mąciwoda. – Takie myślenie sprawiło, że nasze dzieci musiały ciągle brać tylko to, co było, nie miały prawa marzyć o czymś innym. A nie daj Boże, jak zaczną tak pieprzyć swoim, a one następnemu pokoleniu. To zabija prawidłową kolej rzeczy.

Lebieda z początku nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Dopił do końca piwo i rzucił puszkę w kąt.

– O czym ty mówisz, Leszek?

– O postępie. Takie gadanie zabija postęp. Zrobimy im ten autobus, choćbyśmy mieli się zesrać tam dziesięć razy. Dopóki silnik nie zdechnie na dobre, będzie im służył.

 

***

 

Darek wstał, kiedy na zewnątrz nadal panowała poranna szaruga. Zza uchylonego okna rozbrzmiewały odgłosy pracy traktora i ćwierkania ptaków. Dźwignął się z wersalki ociężały i przybity. Mebel głośno zaskrzypiał. Darek sięgnął dłonią do włącznika i zapalił lampkę nocną stojącą na biurku. Kiedyś udawał przy nim, że stara się nauczyć na kolejną poprawkę z historii czy tam innej matematyki. Teraz mebel służył za stojak do lampy, a tylko czasami Darek stawiał na nim laptopa, gdy akurat oglądał kolejny odcinek Nieustraszonego. Zwykle przesiadywał z nim na wersalce.

Za dwa dni miał zgłosić się do urzędu pracy, odebrać jakieś papiery. Zapomniał już, o co chodziło, ale sprawa była najwyższej wagi, bo ważyły się losy jego zatrudnienia na kolejne miesiące, a może i lata. Tym razem postanowił, że wytrzyma w robocie więcej niż osiem albo dziewięć miesięcy. Jeśli w ogóle…

Wszedł do kuchni po cichu. Matka jeszcze spała, a pokój Arka – młodszego brata, stał pusty od pięciu, nie, sześciu lat. Aro mieszkał w Złorzewie z narzeczoną. Czasami się widywali, ale wszystko kończyło się jak zwykle na czerstwym podaniu sobie ręki i pytaniu o zdrowie.

– Co tak wcześnie dzisiaj? – zapytała matka Darka, wchodząc do toalety. Szła chwiejnym, zaspanym krokiem, nie odrywając dłoni od ściany.

– Idę do wuja Leszka.

– To cię nie się do tego pijaczyny? – rozległo się pełne wyrzutów pytanie zza drzwi toalety.

– Mam jedną sprawę. Co ci tam będę gadał. Idź spać. Na obiad wrócę.

Matka wyszła z ubikacji i stanęła w drzwiach kuchni. Oczy nadal miała zaspane, ale wysiliła się, aby skrzyżować ręce na znak dezaprobaty.

– Nie gadaj z nim za dużo. Ostatnio chyba chla na zmianę ze spaniem i sra… a zresztą, rób, jak chcesz. Cały ojciec.

– Jego już nie spytam, czy to prawda.

Kobieta nie odpowiedziała. Zawsze gryzła się w język, gdy Darek wchodził na tematy związane z ojcem w sposób, jaki nigdy by go o to nie posądzała. Zamknęła za sobą drzwi do pokoju. Słychać było jak wersalka jęczy przeraźliwie, kiedy się na niej kładła.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania