Komary

Bóg uczynił świat w siedem dni. Stworzył niebo i ukształtował ziemię, a na niej wykreował piękny, rajski ogród zwany Edenem. Zapełnił miejsca bogatą roślinnością, a później stąpającymi po niej zwierzętami, a nawet pierwszymi ludźmi i wiedział, „że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre". Świat byłby dziś niekończącą się bajką – małe kotki, pasące się owieczki i Pierce Brosnan, tak więc, Szatan przepełniony nienawiścią do wszelakiego, bożego dzieła, widząc wszechogarniające piękno przyrody, skupił całą swą złowrogą moc i nieustannie tupiąc ze złości kopytkiem, zesłał na Ziemię prawdziwe oblicze zła, jakim były owady.

Okazałe pterodaktyle, monstrualnych wielkości mamuty, a niedługo później kaczki labradorskie, wszystkie te gatunki wyginęły, a one? Zdrowe jak ryby. Z biegiem czasu zmieniły wielkość, wygląd i tworząc co raz to nowsze odmiany, zaczęły towarzyszyć nam przez cały dalszy etap ewolucji, niosąc z sobą choroby, alergie i wzwyż cen na środki owadobójcze. Moje dotychczasowe obserwacje przekonały mnie, że ludzie, konkretniej zwykli cywile, nie przejmują się za bardzo nimi, a na widok mojego przerażenia odpowiadają -„To tylko zwykła mucha, ona bardziej boi się ciebie, niż ty jej” i nic nie szkodzi, że taka przykładowa mucha może być nosicielem cholery, gruźlicy czy duru brzusznego, przecież to tylko niewielki owad, prawda?

Tak właściwie, to tylko komary mi zawadzały, reszta insektów jak dla mnie mogła sobie fruwać dalej. Problem tkwił w tym, że od niepamiętnych czasów, pomieszkiwałam sobie w trzecim skrzydle wieżowca Sky Tower we Wrocławiu. Nieszczęsne komary obdarzone wąskimi skrzydełkami i wystarczająco pulchnym odwłokiem, nie miały najmniejszych sił wlatywać na samą górę, więc jedyną żywą istotą przelatującą nad moim balkonem, były ptaki, w szczególności gołębie z tendencją do wiecznie pełnego pęcherza, swoją drogą — moja biała antena nie zawsze była biała. Mój apartament był piękny marzenie, dopóki nie podnieśli czynszu, wtedy w przeciągu miesiąca czterogwiazdkowe lokum zamieniło się w dobre wspomnienie. Spakowałam manatki i przeprowadziłam się do drewnianego domu nad rozlewiskiem Odry w Brzegu Dolnym. Pomysł zamieszkania nad wodą, początkowo przyjęłam bardzo entuzjastycznie, pełna nadziei planowałam nauczyć się poławiać okonie i przysięgłam sobie to na słowo harcerza, którym nie jestem.

Pamiętam moje pierwsze odwiedziny nowej posiadłości. Trzypiętrowego giganta i rzekę dzieliły zaledwie cztery metry skoszonej trawy. Dom był wykonany z desek, będących wyraźnie ściemniałych pod upływem lat. Na działce, jedyną znalezioną przeze mnie roślinnością były chaszcze za domem i jeden, duży kasztanowiec pośrodku nich. Wewnątrz panował o wiele sympatyczniejszy nastrój, wszędzie roznosiła się woń cynamonu i starszych ludzi. To właśnie tamtego dnia, po raz pierwszy spotkałam się z moim nowym wrogiem, mianowicie komarem. Zaobserwowałam, jak pojedynczy przedstawiciele przelatują z pokoju do pokoju, czułam na sobie ich wzrok, zupełnie jakby obserwowali mnie, aby później zniknąć i złożyć raport reszcie stada. Nie przejęłam się tym, aż tak bardzo, skupiłam się na tym, że mogę wybrać sobie dowolny pokój z wszystkich możliwych. Udałam się na krótki jogging po domu i zbadałam każdy jego zakamarek z dokładnością szwajcarskiego zegarka. Nie miałam za ciężkiej decyzji (właściwie była bardzo ciężka, ale nie chciało mi się znowu obiegać cały dom, bo złapał mnie skurcz nieco wyżej nad lewym ścięgnem). Z niewyobrażalnym bólem w nodze, doczołgałam się do największego pomieszczenia na pierwszym piętrze. Rozświetlały go długie rzędy okien z widokiem na rozlewisko. Zwabiła mnie przesuwna szafa z lustrem, będąca jedynym pozostawiony przez poprzednich lokatorów meblem. Na dodatek, kawałek podłogi w prawym rogu pokoju, wznosił się na niewielkim stopniu (takim jak na scenie, tylko odrobinkę niższym), a sam pokój był tak duży, jak bicepsy Mike Tysona. Cały urok niszczyły jedynie purpurowe ściany, pełne zacieków i szczątków robaczków (niech spoczywają w pokoju, no ale nie moim). Jeszcze tego samego dnia pokryłam je lekkim, kremowym odcieniem i nadałam temu pokojowi jakiś stonowany akcent. Dopiero po skończeniu malowania, umeblowaniu i wysprzątaniu, zauważyłam, jak bardzo babciny pokój mi wyszedł, brakowało jeszcze kroplówki i wypchanych wróbelków. Całkowicie zdesperowana marzeniami o młodzieżowym pokoju, rozbiłam szklaną skarbonkę o kształcie świnki i udałam się do sklepu z aranżacją wnętrz. Kupiłam trzy duże plakaty z koreańskim zespołami, których nazwy przypominały jak gdyby ktoś kilkakrotnie uderzył głową w klawiaturę. Odwiedziłam też sklep ze starociami i znalazłam tam kilka figurek greckich bogów i tajemnicze pudło, w których można było znaleźć, bo zakupieniu pełno antyków. Oprócz tego, następnego dnia kupiłam kolorowe kaktusy w wyblakło-zielonych doniczkach w sklepie spożywczym.

Niedługo później, po ewidentnie skończonej renowacji, zdarzył się naprawdę upalny dzień, w którym słońce grzało niemiłosiernie, że aż wszystkie wiejskie chłopy porzuciły kosy, łopaty i pochowały się po domostwach, a ja jedyne co mogłam zrobić to otworzyć okno na oścież i wachlować się zeszytem. Tak też się stało. Nagle uporczywe promienie Heliosa zniknęły, jak się okazało, słońce skryło się za wielką chmurką. Nastał lekki wiatr, z każdą chwilą coraz mocniejszy, aż w pewnym momencie zerwał się taki prawdziwy podmuch wiatru i szyby odbiły się z hukiem o ramę okna, po czym strąciły wszystkie doniczki, te spadły na nierówny pagórek, poturlały się jeszcze z metr i wpadły do stawu. Kilka komarów pouciekało z przerażeniem od wodopoju i pofrunęło pod mój parapet. Tak o to nauczyły się znikać za dnia, aby powrócić wieczorem. Zawsze wracały. Tęskniłam za kaktusami, wiele się dla nich poświęciłam, idąc na czwartkową promocję w Lidlu. Istnieje w tym sklepie pewna tradycja, polegająca na tym, że w każdy czwartek dowożą jakiś super, bajerancki produkt i obniżają cenę o kilka groszy, niezależnie wtedy czy jest to para kaloszy, a może durszlak, wierni klienci stoją od rana z portfelami i gdy tylko sezam się otworzy, biegną, skaczą i taranują się między sobą, żeby zdążyć, wykupić dany produkt.

W moim życiu pojawiły się później nowe kaktusy, otrzymane z okazji imienin. Nie wypełniły pustki w moim sercu. Nie dałam im imion tak jak poprzednikom i podlewałam raz w miesiącu, żeby wiedziały, że nigdy nie będą znaczyły dla mnie tyle, co tamte, poza tym były zielone, co jest ciekawego w tym kolorze, gdybym go lubiła, nie kosiłabym podwórka, żeby trawa właziła mi przez okno.

Komary powoli zgłaszały swoją obecność i zaczynały gromadzić się w watahy. Odechciało mi się przez nie spać, przecież nie mogłam ryzykować, że zagryzą mnie przez sen. Włączyłam w sobie nocny tryb życia i zaczęłam przesiadywać z laptopem pod kocykiem, a gdy zbliżał się dzień, wynurzałam twarz spod materiału i obserwowałam, gdzie uciekną (zawsze znikały wraz z księżycem), nie wiedzieć czemu, chowały się w wentylatorze. Szczerze mówiąc, zawsze ciekawiło mnie, co tam robią przez tyle godzin. Czasami wyobrażałam sobie, że spędzają tam czas w tajemnym, komarzym barze, że piją tam krew w mini kuflach, uprawiają hazard i palą duże, kubańskie cygara, a później, gdy przegrają wszystkie obstawione pieniądze, akurat słońce skrywa się za horyzontem, właściciel baru ich przegania, a one wyłażą zza krat i wracają na mój sufit. Oczywiście żartuję, bo wiem przecież, że komary mają za cieniutkie łapki, aby podnieść papierosa, a co dopiero prawdziwe, kubańskie cygaro.

Niestety, ale każda bajka ma w nawyku się kiedyś skończyć, zupełnie jak moje wakacje, byłam zmuszona przestać przesypiać dni, a było to naprawdę ciężkie. Próbowałam spać pod kocem. Plan nie wypalił, bo dziwni ludzie, mają swoje dziwne zwyczaje takie jak oddychanie, o czym przekonałam się po niespełna kilkunastu minutach snu. Próbowałam, też robić tak, że wyłaniałam spod koca wyłącznie wszelkie otwory służące oddychaniu, kolejna strategia również zakończyła się niepowodzeniem, bo pomimo pierwszych, wrześniowych dni, wciąż utrzymywała się ta afrykańska temperatura. Kocykiem przykrywałam tylko nóżki (wszystko w ramach bezpieczeństwa przed potworami spod łóżka, które czyhają na dzieci wyłaniające kończyny spod kołderek, a później się dziwią, że stają się ofiarą wciągnięcia pod łóżko i zjedzenia żywcem przez strzygi, wiedźmy czy potajemnie współpracujące z nimi wróżki zębuszki, zawsze dające o kilka drobniaków mniej niż po ile wyceniałeś mleczaka). Każdego, kolejnego ranka budziłam się jak po silnym ataku trądziku, setki wypukłych śladów. Twarz, ręce i szyja (przynajmniej stópki zawsze wychodziły z tego cało) były pokąsane przez komary.

Jeszcze jedna rzecz była strasznie irytująca w tych złowieszczych insektach, mianowicie zawsze, kiedy już miałam piasek pod powiekami i jedną nogą stąpałam po polanach snu, nagle wszystkie małe, czarne oczka automatycznie kierowały się na mnie i tak noc w noc, czułam na sobie ich wzrok. Miało to też swoje zalety, nie musiałam zamykać oczu, aby liczyć owieczki, co prawda te z sufitu były mniejsze, latające, po przystanęłam na tym, że są to owieczki po ciężkich przejściach, licznych, nieudanych operacjach plastycznych czy wizycie w Czarnobylu. Każdej nocy było ich coraz więcej, liczenia z resztą też, więc musiałam kłaść się o wiele wcześniej, żeby je wszystkie zbilansować. Zdarzyło się nawet raz, że sufit gdzieś się zapodział, a na jego miejscu znalazły się setki czarnych punkcików, jeden za drugim, tłum jak w kolejce po dwie mandarynki, za czasów komuny.

Kiedyś nasunął mi się pomysł jak je całkowicie wypłoszyć z mojej posesji. Zdarzyło się to na przystanku autobusowym, na który musiałam przychodzić codziennie, bo wciąż jeszcze należałam do szkoły we Wrocławiu. PKS lubi się spóźniać symboliczne "pięć minut", trwające całe pół godziny. Nienawidziłam przystanków, szczególnie tego, na który musiałam przychodzić. Jedynym tolerowanym był przeze mnie przystanek Woodstock, który znacznie różnił się od mojego, chociażby spisem atrakcji pełnym hipisów i błotnych kąpieli, na tamtym jedyne co pozostawało mi robić, to krążyć wokół wiecznie obsikanej ławeczki lub iść pieszo. Zataczając kolejne koła nerwowego chodzenia i odczytywania starych SMS-ów w telefonie, w celu uniknięcia wzroku przechodniów, nagle spostrzegłam obok ławeczki dwie roślinki tzw. komarzyce. Od razu pomyślałam o ich kupnie. Kilka dni później kaktusy zawitały na parapecie sześć nowych przyjaciółek. Był moment pełen nadziei, ale szybko okazały się działać tak samo, jak spraye, lepy na muchy i poczciwe siatki na okna, przy których zakładaniu zaplątałam się jak ryba w sieć, absolutnie wszystkie pułapki nie działy.

Pewnego, wieczornego razu, napadło na mnie pięć komarzyc, wszystkie leciały mi prosto w oczy, udało mi się zabić dwójkę, ale pozostałe dziabnęły mnie w górną powiekę prawego oka i dolną lewego. Przestałam się bronić i wybiegłam z pokoju w poszukiwaniu maści na ukąszenia. Niczego nie znalazłam, wszystko było już zużyte. Zamknęłam każde możliwe okno w domu, docisnęłam doniczkami, a wszystkie szpary wokół okiennych ram uszczelniłam plasteliną. Wleciały i tak. Udało mi się zebrać myśli w jedną całość. Weszłam do swojego pokoju, nie patrząc w górę, bo i tak czekałoby mnie rozczarowanie. Wczołgałam się pod łóżko w poszukiwania pudła zakupionego wraz z figurkami greckich bogów. Znalazłam karton i zdjęłam wieczko. Porozrzucałam po pokoju fotografie, kawałki taśm filmowych i znaczków, aż wreszcie wymacałam na dnie boleadorasa, czyli miotaną broń, złożoną z dwóch metalowych kul połączonych sznurem. Pierwsze kilka ciosów przetestowałam na poduszce, dopiero potem wszczęłam rzeź, władając nią w powietrzu. Komary w popłochu uciekały z miejsca na miejsce. Kule czasem natrafiały na siebie w powietrzu, odbijając się później, z podwójną mocą, a na koniec uderzając o ścianę i niekiedy trafiając w komary. Wpadłam jakby w trans i już nie mogłam się zatrzymać, robiłam coraz mocniejsze zamachy, zostawiając coraz większe plamy krwi i wgniecenia w ścianie. Robiłam to automatycznie, aż w końcu samoistnie opadłam z sił na podłogę i oparłam się o łóżko. Odchyliłam głowę w tył, kładąc ją na materac. Usnęłam w pozycji siedzącej. Śniły mi się zielone motylki latające nad moją bronią, z którą siedziałam na wzgórzu obok końca tęczy. W pewnym momencie usłyszałam przez sen trzepot skrzydeł. Nie będąc do końca świadoma tego, co się właśnie dzieje, przeciągając się, jeszcze chwilę nasłuchiwałam, aż w końcu otworzyłam oczy. Przez pierwsze ułamki sekund, w półmroku rozpoznałam jedynie zarysy przedmiotów, a dopiero później dojrzałam unoszącą się w powietrzu postać. Nie zareagowałam, już setki, może nawet tysiące razy było tak, że tymi postaciami okazywały się później dziwnie ustawione krzesła czy szafki. Chwilkę jeszcze poprzecierałam oczy, aż nabrałam kociego wzroku i zauważyłam w pełnej okazałości tego kogoś. Serce zatrzymało mi się na kilka sekund, wzięłam głęboki wdech i wydech. Postać miała zdeformowaną twarz, nie miała nawet nosa, a miejsce ust zajmowało coś o stożkowatym kształcie, podobne do tego, czym kąsają komary. Dla wielu kobiet byłaby przykładem idealnej sylwetki, doskonałe odzwierciedlenie figury klepsydry. Moją największą uwagę przyciągnęło kilka par rąk, z czego jedna, na wysokości połowy odwłoku była połamana i wygięta w tył, a trochę wyżej nad nimi rozciągały się wąskie, cieniutkie skrzydełka nieustające w wydawaniu tego irytującego dźwięku. Spojrzała mi prosto w oczy. Stres całkowicie sparaliżował moje ciało, nie byłam w stanie wydać z siebie żadnego krzyku. Podeszła możliwie najbliżej i nachyliła się, aby następnie wbić kłujkę prosto w mój brzuch i zacząć wysysać krew z prędkością rozpędzonego Lamborghini. Oczy zwróciły mi się ku górze i czułam, jak powoli wypełniają się mgłą. Zajęło jej to około kilkunastu minut, zanim straciłam prawie połowę krwi, aż wreszcie uznała, że jest już pełna. Powoli wyjęła kłujkę i cofnęła się o krok. Następnie zaczęła patrzeć, jak spływają ze mnie ostatnie stróżki krwi i spływające łez. Pochyliła głowę i oparła jedną z rąk o stojące obok krzesło. Przestała również machać skrzydłami. Wydała z kłujki stłamszony odgłos damskiego krzyku i w bólu wyginając się na różne strony, zaczęła gwałtownie zmniejszać się do normalnych rozmiarów. Poczułam, jak moje oczy napełniają się mgłą i powoli usypiam, chociaż nie czułam się senna. Niczego już nie czułam.

Po wszystkim obudziłam się tutaj i właśnie tak tu trafiłam. - wypiłam ostatniego łyczka i zapytałam — Doleje mi ktoś jeszcze krwi do kufla?

Coś na rodzaj kelnera podeszło z dwoma dzbankami, wszystkim komarzycom napełnił kufle krwią, a komarom drinki z kwiatowego pyłku.

- Doprawdy wzruszająca historia, każdy ma mniej więcej taką samą, a tak w ogóle, to jakbyśmy chcieli, to udałoby się nam podnieść to cygaro i komarze rączki nie mają nic do tego.- przemówił rozgniewany samiec alfa, przywódca całej hordy, co poskutkowało chwilową ciszą, którą natychmiastowo przerwał — Dobra, dobra, gramy dalej?

- Nie ma już w co grać, co tu dużo mówić... Poker, moi mili, poker. – rzucił na stół piękny zestaw; dziesiątkę, waleta, damę, króla i asa, a wszystko jednego znaku. Przeciągnął do siebie stos kwiatków – Wygrywam wasze pyłki, cieniasy!

- Bo ty zawsze oszukujesz! Pewnie trzymasz kilka kart w rękawie! – samiec alfa podfrunął bliżej

- Jesteśmy komarami głupcze, nie mamy rękawów! – zaprotestował mniemany krętacz i również wstał, będąc na mniej więcej jego wysokości, zbliżył głowę i spojrzał mu głęboko w oczy – I nigdy nie podniósłbyś kubańskiego cygara ani będąc człowiekiem ani jako komar!

- Co my tu w ogóle robimy? Czemu? Zobaczcie, co z nas zrobili!? – przerwałam ich rozmowę, żeby nie zdążyła przemienić się w kłótnię.

- Czyściec, kochani! Ten termin całkiem odnosi się do naszych historii, ot co. Będziemy sobie pokutować za grzech mordu! Karma!– wtrącił się kelner, a kilka stojących obok komarów poszturchało go przyjacielsko w jedno z sześciu ramion i jeszcze kilka razy powtórzyło słowo karma.

- No i za to ta kara? Każdy zabija komary! Jakbym zabiła delfina lub...

- Istota żywa to istota żywa. – przerwał mi dowódca.

- Ej! Nie tak głośno, bo przyuważy! – zabzyczała komarzyca stojąca przy kracie wentylatora — Wszystkie samiczki, słuchajcie! Jak tylko przyśnie, wkraczamy do akcji. Kąsamy ile w nas sił, ale uważamy, żeby nie zbudzić, dobrze?

- O kim mowa? – podfrunęłam pod wentylator i poprzez szczeliny w kracie, podziwiałam widok.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

- O tamtym człowieczku, tym o tam, co siedzi tak żmudnie przed ekranem i właśnie zjechał na sam dół opowiadania, pomijając kropki.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • AS-R 05.02.2015
    Niesamowite! Trzymam kciuki za dalsze prace :)
    A jak dokuczają Ci komary, naprawdę, to łykaj witaminę D3 i przestaną Cię kąsać ;-)
  • Mroczhna 05.02.2015
    @AS-R:
    Dziękuję serdecznie ;)
    Nie dokuczają mi wgl, rzadko je napotykam na swojej drodze, pisząc to wcieliłam się w rolę, kogoś kim absolutnie nie jestem :D
  • Neurotyczka 05.02.2015
    Genialne! Świetnie się czytało, opowiadanie zabawne, ale też bardzo prawdziwe. Komary są okropne, a najgorzej jest jak się nocuje pod namiotami....
    Życzę powodzenia z dalszymi pracami! ;D
  • Mroczhna 05.02.2015
    @Neurotyczka Dziękuję :33
  • Dobre opowiadanie daję 4.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania