Koneser

Czy można żyć jedynie sztuką? Łukasz tak właśnie żył. Każdy wernisaż, wystawa była wydarzeniem, które nie mogło się odbyć bez niego. Był zawsze i wszędzie, rzadko jednak jego oczekiwania były spełniane. Chciał sztuki przez duże "S". Zazwyczaj jednak natrafiał na artystów błędnie przeświadczonych o swojej doskonałości, a ich dzieła... Nawet nie można było nazwać sztuką. Tylko, że on nie mógł niepochlebnej opinii wyrazić publicznie.

 

Pracodawcy chcieli achów i ochów wychwalających każdą wystawę. W końcu patronat medialny do czegoś zobowiązywał. Dlatego też, gdy pojawiła się informacja o wystawie Nikodema Delora, przez kolejny tydzień był jak w skowronkach. Jakże rzadko ten wybitny malarz pojawił się na wernisażach. A jeszcze rzadziej prezentował nowe dzieło. Czy wybitność zawsze wiąże się z niepowtarzalnością? Jeden jego obraz został sprzedany za dwanaście milionów złotych!

 

Miał kopie wszystkich jego obrazów, zdjęcia każdego z nich. Co z tego, jeżeli ani kopia, ani zdjęcie nie odzwierciedlało głębi, którą tak podziwiał w pracach artysty. Miał jedynie marne podróby, które przynosiły więcej frustracji, niż satysfakcji. Otoczony przez mierność, pragnął wielkości. Chociaż na chwilę.

 

W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień wystawy. Otwarcie miało być o siedemnastej, a on był godzinę szybciej. Pierwszy? Nie. To było wydarzenie wielkiego formatu gromadzące lokalną elitę. Czuł się jak kibol piłkarski, otoczony innymi kibolami. To ich jednak różniło od nich, że zamiast szalików mieli krawaty, a zamiast koszulek klubowych, firmowe garnitury. No i nie mieli rac. To, co ich łączyło, to trzymane w rękach bilety i ekscytacja przed wydarzeniem.

 

Drzwi zostały otwarte, tłok zniknął, a ludzie rozpierzchli się po galerii. Większość od razu pobiegła w poszukiwaniu nowego dzieła artysty. Łukasz jednak wolał w samotności przechadzać się i podziwiać znane już dzieła. Zatrzymał się przed Manuelą i nie umiał oderwać od niej oczu. Z daleka wyglądała na kobietę lekkich obyczajów, z bliska zaś zderzał się z jej problemami. Była chora? Pod kątem także inaczej wyglądała. To, co zawsze było takie same, to piękno wypływające z dzieła, łączące okrucieństwo, miłość, zagubienie i pragnienie życia oraz śmierci.

 

Każde pociągnięcie pędzla wydawało mieć inną historię. Przechadzał się pomiędzy chyba najdoskonalszymi dziełami człowieka i zachłannie starał się zapamiętać każdy szczegół, każde uczucie nim targające. Aż w końcu z oddali wyłoniło się najnowsze dzieło artysty. Tym razem była to Monika. Przystanął z wrażenia, bał się zrobić jakikolwiek krok, by nie zmącić atmosfery, by nie skalać piękna. Świat stanął, a on został sam na sam z nieodkrytym skarbem. Nie umiał pojąć, dlaczego za każdym razem czuje to samo. Przecież zawsze pojawia się portret kobiety z imieniem, a jednak każdy z obrazów jest inny, opowiadający odmienną historię.

 

Zrobił krok naprzód, a atmosfera momentalnie się zmieniła. Poczuł ogarniający go mrok oraz panikę. Chciał uciekać, znaleźć oazę spokoju, a jednak robił coś zupełnie innego. Jeszcze jeden krok i atmosfera ponownie zmieniła się. Boże takiego podniecenia nigdy jeszcze nie czuł. Jakże silnie targało jego myślami, a przecież miał tyle kobiet. Ta kobieta była kwintesencją seksualności, kuszącą i pozbawiającą zahamowań. I znowu krok do przodu i ogarnął go przeraźliwy smutek. Łzy popłynęły z jego oczu, skulił się w sobie i tak bardzo chciał, by ktoś go przytulił, powiedział dobre słowo. A później zatopił się w błękicie oczu, w obcych myślach zachęcających i wciągających w otchłań sztuki.

 

Stukot obcasów wyrwał go z niebytu. A więc punkt kulminacyjny. Wstrzymał oddech i czekał. Stukot obcasów był coraz głośniejszy, aż w końcu ją zobaczył, dokładnie w momencie, gdy panujący mrok rozstąpił się, rozproszony przez tysiące świateł. Tanecznym krokiem zbliżała się ona, modelka. Patrzył, chcąc odkryć jej tajemnicę, ale ona nie miała żadnych! Była jak tysiące innych kobiet. Piękna, nawet bardzo, mimo wszystko jednak zwyczajna. Miała na sobie tę samą sukienkę, co na obrazie. Powinna przyćmić obraz, a było odwrotnie.

 

Stracił zainteresowanie kobietą i ponownie skupił się na obrazie. Tym razem poczuł ogarniającą go miłość. O takim uczuciu mówili często ludzie, którzy znaleźli się po drugiej stronie i wrócili. On zaś dotknął bezgranicznej miłości, obcując z dziełem człowieka! Stał się lepszym człowiekiem, który dotknął absolutu. Wzrok podążył w kierunku ręki modelki, przyozdobionej wielością bransoletek. Fiolet ametystu ponownie zatapiał w smutku, lazur tylko pogłębiał odczucie. I cykoria. Kamienie oddarte z doskonałości miały rysy, jakby niewprawna ręka malarza popełniła błąd.

 

– Podoba się?

 

Niespodziewanie usłyszał kobiecy głos. Atmosfera uleciała, odwrócił wzrok i miał przed sobą modelkę.

 

– Ale jak? – zapytał, w końcu ona mogła wyjaśnić fenomen dzieła.

 

– Też tego nie rozumiem. On mnie wybawił.

 

Jakże dobrze rozumiała obcego mu człowieka, który spoglądał to na obraz, to znowu na nią i starał znaleźć się punkt przybliżający go do prawdy. Z jednej strony była cudowna, szczęśliwa kobieta, z drugiej zaś obraz o tysiącach twarzy.

 

– Zostałaś nieśmiertelna – cichutko powiedział, by nie zabić stworzonej więzi pomiędzy nimi a obrazem.

 

– Nie ja, tylko obraz – zaśmiała się. – Ja za to jestem wolna.

 

I zauważył to! Na przegubach rąk miała wyraźne cięcia. Chciał przyjrzeć się bliżej, ale ona odeszła, pozostawiając go z doskonałością. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego cykorie nie były doskonałe. Na nich być niewyraźny cień cierpienia pięknej kobiety. Klucz do jej życia, którego nigdy nie miał poznać.

 

Sala powoli pustoszała, a on stał pośrodku, obcując z nieodgadnioną doskonałością. Jego wzrok płynął od obrazu do obrazu, nie mogąc się zdecydować na ten jeden jedyny. Chwila przeciągała się w nieskończoność, a Łukasz tonął w zachwycie, bojąc się ruszyć z miejsca. Odgłos kroków zakłócił zachwyt. Obok niego stanął artysta.

 

– Panie Nikodemie, jest pan cudotwórcą. Nikt tak jak pan, nie potrafi pokazać bólu i strachu okraszonego pięknem. Jak pan to robi? – Łukasz zadał pytanie, dręczące go od momentu pierwszego spotkania z dziełami malarza.

 

– Po prostu to czuję – Uśmiechał się skromnie, unikając jednoznaczności.

 

Tyle niewypowiedzianych pytań nie zostało postawionych, gdyż artysta po prostu poszedł, zostawiając go z nieznanym. Łukasz nie zamierzał iść za artystą, gdyż to nie on, a jego dzieła były nieśmiertelne. Patrzył zachłannie na otaczające go kobiety, uśmiechał się do nich, puszczał oczko, czasami dodawał im otuchy dobrym słowem. To był jego dzień, który na zawsze zostanie w pamięci.

 

Chwila uniesienia, okupiona niewyobrażalnym cierpieniem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • laura123 09.11.2020
    No, pięknie opisałeś. Byłam ciekawa kolejnej części, myślałam że będzie krew i pot, a tymczasem obcowanie z pięknem i cierpieniem na obrazach. Nieśmiertelność płótna. Dobre!
  • Józef Kemilk 09.11.2020
    Dzięki serdeczne za miłe słowa:)
  • Trzecia cześć; chyba najbardziej subtelnie opisane ze wszystkich. 5
  • Józef Kemilk 09.11.2020
    Dzięki Marku.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania