Koniec jednego świata

1. DOM Z PRZESZŁOŚCI

 

Obudziłam się, ale nie otworzyłam oczu. Leżałam, delektując się tą słodką chwilą przed dzwonkiem budzika. Wschód słońca był jeszcze przyszłością, ale ja wiedziałam, że dla mnie zaczął się kolejny dzień. Nie myliłam się – przenikliwy odgłos jednoznacznie nakazał mi otworzyć oczy. Leżący obok mnie Jan mruknął coś gniewnie i przewrócił się na drugi bok. Zwykle wstawał później ode mnie, więc drażnił go budzik. Nie mam wyboru, kochanie – po takim czasie powinieneś się już przyzwyczaić.

Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, z czerni pokoju zaczęły wyłaniać się różne kształty. Zarysy brzydkich, drewnianych, obitych granatowo barwioną skórą (jak w zakładzie pogrzebowym) foteli, stolika do kawy wygiętego w niemożliwą do zaakceptowania pod względem estetyki krzywą (dziwne, że to coś jeszcze stoi na takich nogach) i półek, z których patrzyły na mnie jej zdjęcia. Jeszcze nie dostrzegałam delikatnej twarzy i jasnych włosów, ale wiedziałam, że ona patrzy. Uśmiecha się. Szyderczo.

Opuściłam sypialnię jak najciszej mogłam i ruszyłam do łazienki. Tu też - na odkurzonych, błyszczących półkach, emaliowanym zlewie z wymalowanymi jej ręką niezapominajkami, kompletnie nie pasującym do wystroju wiklinowym koszu na bieliznę – czuć było jej obecność. Jak zapach perfum, który czuje żona po wizycie kochanki męża, wchodząc do sypialni. Zakazany owoc, zostawiający wieczny ślad.

Po doprowadzeniu się do porządku zeszłam po wypolerowanych, drewnianych schodach. Delikatnie przesuwałam dłoń wzdłuż poręczy, zastanawiając się, czy ona kiedyś też tak robiła. Weszłam do kuchni i zaczęłam przygotowywać śniadanie, nawet nie łudząc się, że będzie im smakować. Przekonałam się o tym pierwszego poranka w tym domu, jako nowa żona dr Nowickiego. Byłam wtedy tak pełna entuzjazmu, chciałam pokazać, jak znakomitą małżonką i przybraną matką będę. Przygotowałam królewskie śniadanie, bardzo się napracowałam i naiwnie myślałam, że zostanę nagrodzona choć uśmiechem. Nie usłyszałabym trąb archanielskich, nawet gdyby grały tuż nad moim uchem.

Kiedy pojawili się w kuchni, Eliza z niezadowoleniem na twarzy i niechęcią wylewającą się z oczu, Jan wciąż zaspany i obojętny, zaserwowałam im owoc mojej ponadgodzinnej pracy. „Dlaczego w tym jest tak mało soli?” Zapytał, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć, uśmiechem próbując ukryć rozczarowanie. Sprawdzałam dwa razy, ale na mój gust jeszcze odrobina, a przesoliłabym. „Fuj. To jest obrzydliwe. Tatusiu, czy ona chce nas otruć? Przecież to w ogóle nie jest słone! Nie będę jadła takiego świństwa!” Pamiętam pełne jadu spojrzenie, jakie rzuciła mi, wychodząc z kuchni.

Stałam osłupiała, wbijając palce w śliski od mojego potu blat. „Może kiedyś gotowałaś takie mdłe potrawy, ale u nas będziesz musiała to zmienić. Zrozumiałaś?” Łzy napłynęły mi do oczu. „Nie będę tego jadł. Anno, słuchasz mnie? Nie dogadamy się, jeśli nie będziesz odpowiadała na moje pytania. Pytałem, czy rozumiesz moją prośbę.” Oparł dłoń o blat, drugą uniósł moją twarz. Jedna łza potoczyła się po moim policzku, spadając na jego szczupły palec. Nie zwrócił na to uwagi. Patrzył na mnie intensywnie, a w jego wzroku nie widziałam nawet cienia współczucia. Tylko determinację, chłód, dystans. „Zrozumiałaś?” Kiwnęłam głową, tłumiąc szloch. „To ma być odpowiedź? Odpowiedź to słowa, zdania. Niczego nie usłyszałem. Zapytam po raz ostatni: zrozumiałaś?” „Tak”, wykrztusiłam. Puścił mnie i odsunął się. „Cieszę się. W życiu trzeba się uczyć, Anno. Dziś odebrałaś cenną lekcję, prawie jak przypowieść. ‘Przypowieść o nie dosolonej potrawie’.” „Jan, przep…” „Na pewno odniesiesz z niej pożytek.” Chciałam go przeprosić, ponieważ czułam z irracjonalnego powodu, że zrobiłam mu jakąś krzywdę, sprawiłam zawód. Wyciągnęłam do niego rękę, ale się odsunął. „Bardzo się spieszę, Anno. Do zobaczenia wieczorem.”.

Zostawił mnie w tej brzydkiej, żółtej kuchni z niedojedzonym śniadaniem na stole. Usiadłam wtedy na krześle i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Było mi tak strasznie przykro, czułam się winna. Dopiero potem zrozumiałam, że ten dzień nie był niczym niezwykłym. Moje potrawy, choćby nie wiem jak dopracowane i wyszukane, nie były jej potrawami. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że nie była dobrą kucharką, więc kiedy psułam swoje dania, zjadali je. Nie mogłam jednak liczyć na żadne słowa podziękowania czy aprobaty. Jedynie Jan od czasu do czasu mruknął coś w stylu „Ciekawe” czy kiwnął w moją stronę głową. Eliza pozostawała milczącą kukłą, szczerzącą w moją stronę kły za każdym razem, kiedy zostałam skarcona przez jej Tatusia. Nienawidziła mnie, a ja jej prawie tak samo mocno. Na początku wcale tego nie chciałam, ale nie tylko zachowywała wobec mnie dystans, ale jawnie mnie ignorowała, a czasem nawet otwarcie ze mnie szydziła. Gdy się rozzłościła, potrafiła rozbijać drogą porcelanę, a gdy ją karciłam, śmiała mi się prosto w twarz i wykrzykiwała, że nie jestem jej matką. Nie chciałabym nią zresztą być. Elizie brakowało matki i na każdym kroku dawała mi o tym dobitnie znać. Ojciec, wiecznie zajęty pracą, poświęcał jej mało czasu, rekompensując to kupowaniem dziewczynie wszystkiego, o czym zamarzyła. Panna Nowicka uważała się więc za księżniczkę we własnym pałacu, a mnie traktowała jak służącą. Na początku rozpoczęłam z nią otwartą wojnę, ale zawsze miała przewagę – Jan uważał, że jeśli wcześnie straciła matkę, musi jej pozwalać na wszystko. Wiedziałam, że nie wygram z nią w ten sposób, więc nasza potyczka zmieniła się w zawoalowaną intrygę, mającą na celu przedstawić drugą w jak najgorszym świetle. Nigdy nie uważałam się za ideał prostolinijności, ale odniosłam wrażenie, jakby Eliza była stworzona do roli intrygantki. Zręcznie manipulowała Janem, który nie zdawał, a może nie chciał zdawać sobie z tego sprawy. Wiele razy zastanawiałam się, co najlepszego robię, ciągnąc ten stan w nieskończoność, ale sumienie nie dawało dobrych rad. Milczało, a ja z każdym dniem coraz wyraźniej czułam, że moją moralność pożarła studnia bez dna. Co dzień budziłam się w tym domu z przeszłości, zawieszonym w czasie, kiedy berło królowej dzierżyła osoba, której nigdy nie poznałam, a szczerze znienawidziłam.

 

2. SZARAŃCZA

 

Pierwsza żona Jana, Maria, zmarła na raka. Dla doktora fizyki i jego sześcioletniej córki było to tak wielką tragedią, że nigdy nie doszli do prawdziwej normalności. Dr Nowicki co prawda wziął sobie nową żonę, ale jej nie kochał. Na początku wierzyłam jeszcze, że jest inaczej, ale nie byłam taka głupia, za jaką mnie uważał i szybko zmieniłam swój pogląd. Zresztą Jan nie kochał nikogo poza zwłokami leżącymi w grobie i papierową twarzą stojącą na półkach w domu.

Kiedy zamieszkałam w przestronnej posiadłości, liczyłam na to, że stanie się ona moim domem. Chciałam coś zmienić, poczuć, że nie jestem tu tylko gościem. Jednak moje nadzieje pryskały jedna po drugiej z każdą odrzuconą propozycją zmiany wystroju lub choćby przesunięcia czegokolwiek. Wszystko musiało być ustawione tak, jak ona to ustawiła. Każdy mebel, doniczka, obraz. Nie chcieli o niej zapomnieć, nie chcieli poczuć ulgi, nie chcieli otrząsnąć się z tej tragedii. Dla nich Maria Nowicka nadal żyła. Jej duchem przesiąknięte były ściany, dywany, każda książka. Dusiłam się w tym domu, czułam w nim jak intruz, który zajął czyjeś miejsce, podczas gdy ta osoba wyszła na chwilkę. Tylko, że Maria nie wyszła na chwilkę. Wyszła na wieczność.

„Myślisz, że możesz zająć miejsce mamy, tak? Nigdy ci się nie uda. Tatuś cię nie pokocha, nie pozwolę na to.”

„Ciebie też nigdy nie pokochał. Jesteś dla niego jak domowe zwierzątko, coś, co można pokazać znajomym. Zobaczcie, to moja córka. Ładna, prawda? Kochanie, przedstaw się. Podaj łapę! Aport!”

Nigdy nie zapomnę jej wzroku, żądzy mordu zamkniętej w niewinnie niebieskich tęczówkach. Za wszelką cenę próbowała ukryć smutek, jaki sprawiły jej moje słowa – znała prawdę, wiedziała, że mam rację.

Tego dnia było bardzo ciepło, więc wyszłam do ogrodu. Przyjemna dla oczu zieleń wylewała się zza pomalowanej czerwoną farbą furtki. Idąc w jej kierunku, mimowolnie zatrzymałam wzrok na winorośli oplatającej boczną ścianę domu. Wyglądała imponująco i tajemniczo zarazem, jakby rosła tam od wielu lat. Weszłam do ogrodu, usiadłam na ławce i pogrążyłam się w myśleniu. Z transu wyrwał mnie dopiero wiatr. Spostrzegłam, że niebo pociemniało i pokryło się burzowymi chmurami. Ochłodziło się, więc weszłam do domu. Spojrzałam na zegarek – Jan wracał za godzinę, a nie przygotowałam obiadu. Musiałam się spieszyć.

Wbiegłam po schodach po ciepły sweter. Mój dobry nastrój ulotnił się bez śladu. Wybiegłam z sypialni i na łeb na szyję rzuciłam się do schodów. Na ich szczycie jednak coś leżało – zapomniany but, o który się potknęłam. Czas zwolnił i wiedziałam, że nie dam rady wyhamować. Tylko nie na tych przeklętych schodach, pomyślałam i runęłam w dół. Słyszałam łoskot, czułam tylko oszołomienie. Wreszcie nastała cisza, ale szok nie ustąpił. Nie mogłam się podnieść, choć nie czułam bólu, tylko szumiało mi w głowie. Oby to nie był kręgosłup, pomyślałam i ból nadszedł. Najpierw w głowie, potem w ręce i nodze. Wszystko naraz. Jęknęłam i podniosłam głowę.

Patrzyła na mnie z tego przeklętego zdjęcia, uśmiechała się z wyższością. Drobna twarz, prosty nos, jasne włosy. Uśmiech.

Odebrałaś mi wszystko, chociaż umarłaś. Zniszczyłaś życie, choć pozostały po tobie tylko kości. Nienawidzę cię. NIENAWIDZĘ!

- Nie znasz mnie, nie wiesz, jak bardzo się starałam, by mnie zaakceptowali. – mówiłam na głos, leżąc przed jej zdjęciem przy schodach. - Codziennie gotowałam zepsute potrawy, psułam samą siebie, by być taka jak ty – nieudolna i niezdarna, bezużyteczna! Jak myślisz, co czułam tamtego ranka, gdy porównali moje danie z twoją przesoloną spalenizną i uznali, że jesteś lepsza? No, jak? Jak?! Albo gdy próbowałam usunąć te brzydkie zasłony w kuchni. Byłaś totalnym bezguściem, wiesz? A może byłaś ślepa, co? Może dlatego się z tobą ożenił, z litości. Chciałam zedrzeć te tandetne zasłony, ale wiesz, co mi powiedzieli? Wiesz? Powiedzieli, żebym pamiętała, jakie jest moje miejsce. Moje miejsce… - zaczęłam szlochać, ale szybko się opanowałam, nie chcąc okazać przed nią słabości. – A ty na to wszystko patrzyłaś, śmiałaś się ze mnie z tych półek, ołtarzyków, jakie ci ustawili. Obserwowałaś mnie… - zaczęłam się podnosić, chciałam stanąć z nią twarzą w twarz. – Już dość… - złapałam stojący najbliżej świecznik i z całej siły uderzyłam w szklaną ramkę, która rozprysła się na kawałki. Ściągnęłam zdjęcie ze ściany i cisnęłam je pod nogi. – Tego się nie spodziewałaś, co? – ogarnęła mnie niesłychana wesołość i pasja. Chciałam zabawić się w myśliwego, a moim łupem była Maria. Ścigałam i mordowałam każde jej zdjęcie, jakie znalazłam. Salon – miejsce, gdzie było ich najwięcej – zostawiłam na koniec. Nie czułam łez spływającym mi po policzkach ani poranionych szkłem dłoni. Gdy tłukłam ramki czułam, że odgrywam się za cały ten czas, gdy musiałam znosić jej obecność.

- Co ty wyprawiasz, Ann… - usłyszałam za plecami. Odwróciłam się, by zobaczyć szok malujący się na jego twarzy, gdy dostrzegł świecznik w moich zakrwawionych dłoniach, odłamki szkła i wreszcie zdjęcia jego zmarłej żony, porozrzucane po podłodze. Podszedł do mnie i z zaskakującą delikatnością wyjął mi z dłoni narzędzie zbrodni. Nie mogłam uwierzyć, przez chwilę poczułam mętlik w głowie. Potem Jan odsunął się i z całej siły uderzył mnie wierzchem dłoni w twarz. Cios był tak silny, że upadłam na podłogę, uderzając skronią o krzesło. Zakręciło mi się z głowie, obraz zamglił się i zafalował. Mój mąż nie skończył. Złapał mnie za przedramię i siłą pociągnął w górę. Przestraszyłam się jego wzroku. Jeszcze nigdy nie widziałam w nim tyle gniewu, złości i urazy.

- Dlaczego…? – milczałam, oszołomiona szumem w głowie, więc znów mnie spoliczkował, tym razem nie pozwalając, bym osunęła się na podłogę. – ODPOWIADAJ!!

- Miałaś wszystko…cały dom, pieniądze, wyżywienie…czego jeszcze chcesz?! CZEGO?! – potrząsnął mną mocno, aż rozpłakałam się z bezsilności. Nie mogłam pozbierać myśli, bolała mnie głowa, ręka, za którą mnie trzymał, bym nie upadła, policzek. W ustach czułam metaliczny smak krwi.

- Ona…ona nie zrobiła ci nic złego! Dlaczego to zrobiłaś?! – nadal milczałam, więc patrzył na mnie przez chwilę ze złością i bezsilnością, a potem uderzył jeszcze raz. Mocno. Nawet nie jęknęłam, choć poczułam ból w twarzy, a ten w głowie jeszcze się powiększył. Nie potrafiłam utrzymać otwartych oczu. Jak przez mgłę poczułam, że już mnie nie trzyma, ale nie pamiętałam, czy położył mnie na podłodze czy pozwolił upaść. Ostatnim wysiłkiem uniosłam powieki, ale widziałam tylko jasne nitki dywanu. Potem nastała ciemność.

***

Pierwszym, co poczułam po przebudzeniu, był bardzo mocny ból głowy. Na początku miałam problem z podniesieniem się, a kiedy wreszcie mi to wyszło, niełatwo trzymałam się na nogach. Z salonu uprzątnięto szkło, zniknęły też zdjęcia Marii – przynajmniej tak mi się na początku zdawało, ponieważ leżały równo złożone na stole. Podeszłam do lustra. Włosy w nieładzie, sińce na policzku, podbite oko, rozcięta warga – nigdy wcześniej mnie nie uderzył, nawet nie próbował – teraz wiedziałam, że jak bił, to mocno. Spojrzałam na swoje dłonie – znaczyły je liczne rozcięcia. Czułam mieszankę tryumfu, strachu, bólu i żalu. Bałam się wejść do kuchni, w której paliło się światło. Udałam się więc najpierw do łazienki, gdzie doprowadziłam się do porządku. Potem ruszyłam na spotkanie z mężem.

Stał przy blacie, przygotowując kolację. Na początku nie zauważył, że przyszłam, ale potem podniósł głowę i napotkał moje spojrzenie. Odwrócił wzrok, ale zdawało mi się, że widziałam w nim coś na kształt poczucia winy.

- Jutro kupisz nowe ramki i powkładasz do nich zdjęcia Marii. Wszystkie. Zrozumiałaś?

- Tak. – odpowiedziałam, nie mogąc pozbyć się wichru, szumiącego wewnątrz mojej czaszki.

Milczał przez chwilę, potem spojrzał na mnie i ponownie odwrócił wzrok.

- Przepraszam. – Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. Nigdy mnie nie przeprosił, choćby nie wiem jak szorstko mnie potraktował. Szum w mojej głowie nasilił się.

- Anno, co ci? – słyszałam go jak przez mgłę, desperacko próbując utrzymać się na nogach i walczyć z bólem w czaszce. Zachwiałam się, ale nie pozwolił mi upaść.

- Och, Anno…Dlaczego musiałaś to zrobić? – paradoksalnie ogarnęła mnie wesołość, bo powtarzał to pytanie jak mantrę. Na wpół zawlókł mnie do salonu i ułożył na kanapie. Wydawało mi się, że w korytarzu mijaliśmy Elizę, ale nie ufałam teraz swoim zmysłom. Jan delikatnie przyłożył mi dłoń do czoła, a na jego twarzy walczyły o miejsce dwa uczucia – obojętność i zatroskanie.

- To przejdzie, Anno. Odpocznij, a jak zrobi ci się lepiej, zawołaj mnie. – nie docierało do mnie, że wydarzenia tego wieczora nie były snem. Nie poznawałam Jana – tyle uczuć na jego twarzy w ciągu kilku godzin stanowiło prawdziwą sensację, której niestety nie miałam siły odczuwać. Pozwoliłam moim myślom bezładnie dryfować. Po jakimś czasie szum nieco ustąpił, więc włączyłam telewizor. Głos prezentera oznajmiał monotonnie o pladze szarańczy w małym miasteczku na obrzeżach Kalifornii. Szarańcze, przeszło mi przez myśl, jeszcze tylko ich brakowało do dopełnienia tego dnia. Na szczęście zadbano o ten detal i oto jest, uroczy komplet. Podniosłam się z trudem i ruszyłam korytarzem ku schodom. Z kuchni akurat wychodził Jan.

- Anna. – powiedział cicho, podchodząc i biorąc mnie pod rękę. – Pomogę ci.

- Jan… - odezwałam się prawie szeptem.

- Słucham, Anno. – Przestań. Jeśli będziesz taki, dojdę do wniosku, że rzeczywiście potrafisz zachowywać się jak człowiek, kochający mąż, ale nie chcesz być taki, bo mnie nie kochasz. Przestań wyprowadzać mnie z błędu, bądź znów oschły i obojętny, bo wiem, że jutro na pewno taki będziesz, ale ja zapamiętam, że możesz być inny.

Naprawdę chciałam to powiedzieć. Jednak wiedziałam, że wzbudziłabym tym ogień, którego nie miałam siły ugasić.

- Nic takiego. Nieważne. Dziękuję. – powiedziałam, opierając się na jego ramieniu. Poprowadził mnie do sypialni, pomógł się przebrać i wyszedł. Zaraz potem zasnęłam.

***

Śniła mi się pustynia, która kiedyś na pewno nią nie była. Z jałowej ziemi sterczały fragmenty uschłych roślin. Słyszałam odległy szum i zbliżający się tętent kopyt. Po chwili na horyzoncie pojawiło się stado koni. Zbita, czarna masa, z szybkością zbliżająca się w moją stronę. Czułam strach, nieokiełznany lęk, ale jego powodem nie były konie, lecz coś, co zmuszało je do ucieczki. Ja też chciałam uciekać, ale moje nogi były przytwierdzone do podłoża.

Szum narastał i zrozumiałam, co było jego źródłem – dźwięk milionów skrzydeł, siejąca zniszczenie masa szarańczy, które pożywiły się roślinami, a teraz chciały dopaść konie. Wiedziałam z lekcji biologii, że te owady nie żywią się mięsem, ale w obliczu tak wielkiej chmary wszelkie fakty straciły znaczenie. Mniej więcej w połowie drogi szarańcze dogoniły konie i przekonałam się, jak marny los mnie czeka. Z całej siły próbowałam uwolnić się od niewidzialnych więzów pętających moje stopy, ale te wysiłki spełzły na niczym. Szarańcza, pozostawiając białe kości koni, ruszyła w moją stronę. Gdy dzieliły nas tylko milimetry, obudziłam się.

3.SZKLANY ODŁAMEK

 

Na początku zarejestrowałam obraz, potem dźwięk. Jan pochylał się nade mną, spoglądając mi w oczy z niepokojem. Potem usłyszałam swój głośny, rzężący oddech, a w końcu jego słowa – spokojne, jakby starał się mnie ukoić. Jak można być tak przewrotnym? Ta myśl przemknęła tak szybko, że nie zdążyłam się nad nią zastanowić – jak anioł, którego ujrzała dziewczyna, a potem wszyscy mówili, że oszalała. Jan, upewniwszy się, że nic mi nie jest, opadł na łóżko.

- Do diaska, Anno, myślałem, że masz jakiś atak! Nie strasz mnie w ten sposób. – powiedział z wyrzutem.

- Przepraszam. – odparłam niepewnie. – Miałam zły sen.

- O czym był?

- Nie wiem dokładnie, ale to chyba miało związek z ostatnimi wiadomościami. Wiesz, o tej pladze szarańczy.

- A, tak…- Jan, jakby stracił zainteresowanie tematem, obrócił się na bok. Przypomniawszy sobie o czymś, spojrzałam na zegarek.

- Jan, wstawaj, spóźnisz się do pracy! – zerwałam się z łóżka. Mój mąż podniósł głowę i spojrzał na mnie z dezaprobatą.

- Naprawdę zapomniałaś, że dziś sobota, czy tylko się ze mną droczysz? – zbił mnie z tropu, bo naprawdę wypadło mi to z głowy. Uprzejmie przeprosiłam za nieporozumienie, po czym dyskretnie opuściłam sypialnię. Tego dnia musiałam nałożyć naprawdę grubą warstwę makijażu, by wyglądać jak człowiek. Wspomnienie tamtego wieczora trochę przyblakło, ale nadal wydawało się żywą raną. Postanowiłam, że wymażę z pamięci wszelki ślad po tamtym dniu i miałam nadzieję, że Jan uczyni to samo.

Wyszłam z łazienki i udałam się do kuchni, by przygotować śniadanie. Na początku nie zauważyłam niczego dziwnego, ale potem moją uwagę zwrócił odcień, na jaki zabarwiły się żółte szafki w kuchni. Miały kolor brzoskwiniowy z nutką oranżu, taki, jak o zachodzie słońca. Wyjrzałam przez okno i zamarłam.

Niebo było czerwone.

Nie zasłaniały go chmury, po prostu miało nieprzyjemny, krwisty odcień. Nigdzie nie mogłam też dojrzeć słońca, które o tej porze powinno być dobrze widoczne. Może zegarki przestały działać i przespaliśmy cały dzień? Zdawałam sobie sprawę z absurdalności tej tezy, ale równie niedorzeczny był widok czerwonego nieba o dziewiątej rano. Po prostu nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

Wybiegłam z kuchni, gdy dom zadrżał. Ledwo utrzymałam równowagę, chwytając się pobliskiej ściany. Wbiegłam po schodach i zderzyłam się z wychodzącym z sypialni Janem. Był już ubrany.

- Natychmiast wyjdź z domu. – rozkazał.

- Ale Eliza…

- Już! – Wiedziałam, że dyskusja nie miała sensu, więc zeszłam po schodach i ruszyłam przez salon ku drzwiom frontowym. Po chwili w pomieszczeniu pojawiła się Eliza – boso, w piżamie.

- Co się…? – drugi wstrząs poruszył domem. Eliza zrobiła dwa chwiejne kroki w stronę segmentu i krzyknęła, upadając. Podbiegłam, widząc krew na jej stopie. W ciele tkwił głęboko duży, szklany odłamek. Widocznie Jan niedokładnie sprzątnął owoc mojej zemsty. Nigdy nie przykładał się do obowiązków domowych, które zawsze przecież wykonywałam ja.

- Możesz chodzić? – zapytałam, chcąc oderwać z jej koszuli kawałek materiału. Wtedy liczyła się szybkość, nie było czasu na szukanie apteczki. Odepchnęła mnie gniewnie.

- Oczywiście, że nie, ty krowo! – warknęła. – Przez ciebie zraniłam się w nogę.

Poczułam, że puszczają mi nerwy i czasza gniewu, przepełniona, wybucha.

- Nie, kochanie. – zaćwierkałam słodko głosem pełnym jadu, tym samym, którego tak często używała, żeby mi dokuczyć. – Zraniłaś się przez swoją ciapowatą, niezdarną matkę. Gdyby nie to, że zdechła, nie byłoby tu tyle jej uroczych zdjęć, a więc i tego szkła. Pamiętaj, wszystko zawdzięczasz swojej bezużytecznej mamusi.

Rzuciła się na mnie z krzykiem wściekłości, lecz ją odepchnęłam. Uderzyła o segment i zaszlochała bezsilnie. Napawała mnie teraz wstrętem, była obrzydliwa w tej swojej symulowanej bezradności, jak osa, która udaje martwą, by ukąsić po raz ostatni. Wstałam i zostawiłam ją przy tym segmencie. Zdążyłam tylko wyjść z salonu, gdy nastąpił kolejny wstrząs. Usłyszałam potężny łoskot i krzyk, który nagle się urwał. Wbiegłam z powrotem do pokoju, gdzie zobaczyłam, że ciężki segment już nie stoi przy ścianie, tylko leży wzdłuż niej. Spomiędzy połamanych, grubych desek wystawała zakrwawiona dłoń. Zamieniłam się w słup soli. Stałabym tak wieczność, gdyby nie dłoń Jana, chwytająca mnie na przedramię i siłą wywlekająca z domu. Moje oczy zarejestrowały jego boczną ścianę i zniszczoną, porozrywaną winorośl. Była równie martwa, jak panna Nowicka.

- Gdzie Eliza? – zapytał, ale ja milczałam. Byłam morderczynią, nieważne w jakich okolicznościach, doprowadziłam do śmierci tego dziecka. Zabiłby mnie, gdyby się dowiedział. - Gdzie ona jest, Anno?

- Po…Poszła przodem, mamy ją dogonić. – odetchnął z ulgą, a mnie łzy zakręciły się w oczach. Może już niedługo ją dogonimy, pomyślałam, patrząc na krajobraz rozciągający się przed nami.

 

4.KYRIE ELEISON

Niebo czerwone jak po bombardowaniu, ruiny, miotający się ludzie. Drzewa, które wyglądały jak jeźdźcy Apokalipsy bez swych rumaków. Wiatr, rozwiewający włosy martwych na chodnikach. Nadpalone połacie zboża i chwastów, wreszcie równo potraktowanych. Matki, nawołujące swe dzieci, mężowie, szukający rodzin wśród gruzów. Wrzaski, zawodzenia, lament. Potem burza, błyski, krzyki przerażenia, gdy spadły kolejne płonące kule. Bałam się. Tak bardzo obawiałam się odpowiedzialności za morderstwo, czyn, który popełniłam zupełnie świadomie. Chciałam zabić Elizę, ale jeszcze bardziej pragnęłam uśmiercić wspomnienie matki, które w niej żyło. To ten obraz, nie ciało, chciałam usunąć. Tak bardzo pożądałam miłości, normalnej rodziny i domu, w którym nie będę intruzem. Myślałam, że tylko jedno wspomnienie dzieli mnie od spełnienia tego marzenia. Pragnienie było zbyt silne, a sumienie za słabe. Byłam pewna, że odpowiem za swoje przewinienia i napawało mnie to niemal zwierzęcym przerażeniem.

- To już koniec? – usłyszałam obok siebie głos Jana. Pytał poważnie, spokojnie wpatrzony w przestrzeń. Nie czekał na odpowiedź, najwyraźniej w ogóle mnie nie zauważał. – Tak, to na pewno koniec. Jak dobrze…Marysiu…wreszcie się zobaczymy. Tylko ty i ja…

Jęknęłam, obejmując głowę dłońmi. Z czasem mój jęk zmienił się z zawodzący szloch, ale on mnie nie słyszał. Cały czas rozmawiał ze zdjęciem, które przywlókł z domu. Szukał go, dlatego nie zauważył, co się stało z jego dzieckiem.

Wolał ją. Zawsze tak było. Wybrał trupa, worek kości. Nie da się opisać tego, co wtedy poczułam. To nie była rozpacz, gniew, żal, bezsilność, tylko coś pomiędzy nimi. To uczucie rozsadzało mi czaszkę, wpychało słowa na język.

- Zabiłam ją! ZABIŁAM! Zabiłam ci córkę, podły głupcze! Kochana Eliza już nie wróci, nie!! – zamilkł, tylko patrzył na mnie. – Zwalił się na nią ten brzydki, dębowy segment! A mówiłam, że trzeba go wymienić, mówiłam!! Ale to był jej mebel, więc masz za swoje! Oboje macie za swoje! A wiesz, dlaczego tam leżała?! Bo wbiła sobie w nogę szkło ze zdjęcia twojej martwej żonki! TWOJEJ MARYSI!! - to wydawało mi się tak absurdalne, że wybuchłam śmiechem. Rżałam głośno, nie próbując nawet ścierać płynących po policzkach łez, podczas gdy Jan osunął się na kolana, płacząc. – Więc tak naprawdę to nie ja ją zabiłam, ale ona!! Ona zabiła nas wszystkich, Janek! Zabiła nas zza grobu i jest przeklęta!!

Po raz pierwszy widziałam, jak Jan łka. Spuścił głowę i głośno płakał. Ominęłam go i poszłam przed siebie. Nic już dla mnie nie znaczył, był jak manekin na wystawie sklepowej.

Przez pewien czas słyszałam jeszcze jego zawodzenie, ale potem zagłuszyły je inne odgłosy. Czerwony wiatr, który przeczesywał moje włosy, szeptał też do ucha przekleństwa. Jakaś starsza kobieta klęczała nad ciałem dziecka i lamentowała:

- Panie, zmiłuj się nad nami grzesznymi!

- On cię nie słucha, kobieto. – rzuciłam w jej stronę, przechodząc obok. – Nikt cię nie słucha.

Pod czerwonym niebem szarańcze pożarły kolejnego konia.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Akwadar 20.01.2021
    Dobry, ciekawy tekst. Nieduże problemy techniczne, ale warto było poświęcić mu czas.
  • Velaquiorre 20.01.2021
    Dziękuję. Cieszę się, że czas nie był stracony.
    Pozdrawiam
  • Akwadar 20.01.2021
    Velaquiorre też się cieszę :)
  • Narrator 21.01.2021
    Opisujesz sceny posługując się nastrojem, dlatego dobrze się czyta. Świat widziany przenikliwym okiem, ale również myślami, pamięcią, lękiem, nadzieją. Piękny styl.
  • Velaquiorre 21.01.2021
    Dziękuję. Cieszę się, że udało mi się przekazać te emocje.
    Pozdrawiam
  • Trzy Cztery 21.01.2021
    'Szarańcza", która pustoszy nasz świat, czerwone niebo, walący się dom... Silne obrazy, silne uczucia. po lekturze chciałoby się powtórzyć za Asnykiem: "Trzeba z żywymi naprzód iść..." Czasem tęsknota za tym, czego nie można już dotknąć niszczy to, czego dotknąć jeszcze można i zamienia życie w ruinę.
  • Velaquiorre 21.01.2021
    Dokładnie tak. Zanurzenie w przeszłości stało się destrukcją teraźniejszości.
  • Zapraszamy do wzięcia udziału w Bitwie na Prozę
    Dwa tematy i ogromny wachlarz twórczej wyobraźni.
    Można umieścić dwa tematy w jednym opowiadaniu lub pisać na jeden.
    # DWA POZIOMY SUMIENIA
    # W SUMIE NIE
    Czas do 23 stycznia 2021, godzina 23:59.
    Jeśli będzie potrzeba przedłużymy.

    Liczymy na Ciebie!!!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania