Koszmar Jesiennej Nocy

Billy i James przesiadywali ostatnio całymi dniami na dziedzińcu. Praktycznie ze sobą nie rozmawiali, a jedynie siedząc na drewnianej ławce, wpatrywali się w potężny dąb stojący przed nimi i słuchali majowego śpiewu skowronków.

W sumie trudno im się dziwić, bo co lepszego można robić w tej wstrętnej dziurze, o tak ładnej porze roku? Tak, na pewno słoneczny dziedziniec i wesołe skowronki to najlepsza z możliwych opcji. A uwierzcie na słowo, w Metropolitan State Hospital, nie ma zbyt wielu „opcji” spędzania wolnego czasu. Możesz albo siedzieć w celi (lub raczej klatce), albo w szpitalnej bibliotece, albo właśnie na

w miarę przyzwoitym dziedzińcu, jeśli oczywiście pogoda łaskawa.

Lekarze twierdzą, że takie obcowanie z naturą dobrze im robi. Wtedy się wyciszają, nie mają już ataków paniki, halucynacji czy urojeń (przeważnie). Oczywiście nie jest to zasługa jedynie pustego gapienia się na dąb, ale również częstych elektrowstrząsów, kąpieli w lodowatej wodzie, oraz silnych pigułek uspokajających. I taka pełna, nieco drastyczna kuracja sprawia, że James i Billy są potulni i delikatni niczym owieczki (choć przy okazji otępiali i wyłączeni z rzeczywistości do poziomu, jak na to mówi tutejsza kadra, „warzywnego”).

Leczenie jednak nie przyniosłoby tak znakomitych rezultatów, gdyby nie fakt, że Billy i James wspierają się wzajemnie od początku tego koszmaru. Nie dlatego, że są przyjaciółmi, bo różnica wieku między nimi wynosi 30 lat i zupełnie nie mają o czym gadać, tylko ponieważ trafili tu z tego samego powodu – obłędu wywołanego upiornym świętem Halloween.

W pełni się więc rozumieją i czują wzajemne powiązanie sytuacyjne (w końcu oboje spędzą tu resztę życia!)

Jest więc rzeczą normalną, że siedząc tak na tej cholernej ławeczce dzień w dzień, aż rozkładający oddech jesieni nie zabije ich kochanego dębu, przyjemniej jest kontemplować wspólnie, z osobą, która rozumie twoje opłakane położenie.

I siedząc tak, pewnego razu, niespodziewanie do ich świętej ławeczki podeszła pielęgniarka – stara czarownica Ms Shultz, znana ze swojej wielkiej, włochatej kurzajki na nosie i smykałki do znęcania się nad pacjentami.

Trzymała w silnej, niemieckiej dłoni, chudą kobietę po 40-tce, w beżowym szlafroku. Kobieta miała niewyobrażalnie smutny wyraz twarzy, pomarszczonej z pewnością nie od wieku, a stresu. Głowę trzymała pochyloną jak zbity pies, patrząc się melancholijnie na ziemię zaszklonym wzrokiem.

- To Arlette Rhodes, nowa pacjentka. Przeniesiono ją tutaj z Bostonu, bo wydrapała oczy jednej z pielęgniarek, kiedy próbowano odciągnąć ją od jej wyimaginowanego dziecka, martwego już od dobrych 3 lat.

Shultz spojrzała się na wysuszoną twarz pacjentki kręcąc głową i uśmiechając ironicznie – Ty nieźle stuknięta jesteś, nie? A spróbuj mi taki numer wywinąć.

- A cz… czemu pani nam to mówi, Ms Shultz? – zapytał zawstydzony Billy.

- Odbiło jej w to samo Halloween co wam, chłopcy. Ordynator twierdzi, że moglibyście z nią trochę pogadać. Oswoić ją, czy coś – odparła wzruszając ramionami – Nikt jej jeszcze nie przemówił do tego łba. A wam idzie całkiem nieźle. To ostatnie wyjście, a jak się nie uda, to lobotomia i koniec z nią.

Po tych twardych słowach nastała chwilowa cisza i wszyscy spojrzeli się na Arlette Rhodes. Po chwili Shultz oderwała od niej wzrok i szarpnęła jej chorobliwie wychudzonym ciałem, rzucając na ławkę, obok Billego.

- Macie, poopowiadajcie jej jakieś historyjki, czy o czym wy tam gadacie, świry – rzekła nieuprzejmie, a następnie odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę głównego gmachu szpitala.

Billy, James i Arlette siedzieli wspólnie na drewnianej ławeczce przed dębem,

w ciszy, słuchając jedynie majowego śpiewu ptaków, nieskrępowanych stuletnimi murami Metropolitan State Hospital. Wszystkie te postacie, choć zupełnie inne, to połączone Koszmarem Jesiennej Nocy. Trzy różne historie, splecione upiorną magią Święta Halloween, choć w każdym przypadku inną, to zawsze równie tragiczną. Równie destrukcyjną….

 

I

 

James Logan pochodził z typowej dla Nebraski farmerskiej rodziny. Jego ojciec był farmerem, jego dziadek był farmerem i tak jak oni, James też miał zostać farmerem. Przykładnym rolnikiem, chodzącym w niedzielę do Kościoła, głosującym na republikanów, i z gromadką szczęśliwych dzieci oraz kochającą żoną w kuchni. Tak, właśnie taką, prostą wizję na życie Jamesa mieli jego rodzice – Wilfred i Molly Loganowie.

Jednakże James, nigdy nie chciał takiego prowincjonalnego życia. Pragnął być kimś więcej, kimś kto spełnił swój amerykański sen i sięgnął zachodnich gwiazd kapitalizmu.

I co najlepsze, faktycznie udało mu się to osiągnąć. Dostał się na dobre studia w Chadron State Chollege i z wyróżnieniem ukończył tam marketing. Jako zdolny młodzieniec, mający wielkie ambicje i górnolotne marzenia, z łatwością znalazł swój pierwszy staż w „Sweet Buiscits Entertainment”, a stamtąd miał już otwarte drzwi do „Lucky Charms Company”, w wydziale reklamowym oczywiście.

Mając dobrą pracę, w potężnej firmie płatków śniadaniowych, mógł wreszcie poświęcić się sprawom sercowym.

Na premierowym pokazie kinowym, filmu Bonnie i Clyde w 1967 roku w Omaha, poznał Scarlette May. Była to młoda studentka medycyny, z podobnej, rolniczej rodziny co James.

Zakochali się w sobie i po zaledwie roku ożenili, a następnie wyjechali na miesiąc miodowy po Europie, zwiedzając Włochy, Hiszpanię oraz malowniczą Francję.

Po powrocie James kupił nowy dom, na snobistycznych przedmieściach Omaha City (Lucky Charms nieźle płaci dobrym pracownikom), a Scarlette rzuciła studia by zajmować się posiadłością nowożeńców (tak jak chcieli ich rodzice).

I tak, w spokoju i dostatku, minęło dwadzieścia kolejnych lat życia państwa Loganów. Małżonkowie osiągnęli kwiat wieku i zaczęli zbliżać się w stronę ciepłej starości, wciąż nie mając jednak dzieci, gdyż James uznał to za „bezsensowną inwestycję”. Tak, doprawdy nienawidził dzieci, prawie tak bardzo jak swojego prowincjonalnego akcentu, jaki zostawił mu wsiowy ojciec.

Tylko śmierdzą, psują, a na dodatek kosztują krocie. A przecież przepracował całe swoje życie przy cholernych płatkach, nie po to, by teraz wydać oszczędności na przeklęte zabaweczki i pieluchy dla małych bachorków.

 

Scarlette była jednak inna. Pragnęła dziecka, by otulić je swoją matczyną miłością, patrzeć jak dorasta i jak daje jej wymarzone wnuki. W końcu czterdzieści cztery lata, to już nie wiosna życia, a raczej późny, chłody wrzesień.

Jednakże wiedziała, że James i tak się nie zgodzi. Ostatnio zrobił się jakiś oschły. Nieczuły…

Biedna Scarlette, niestety nie miała pojęcia, że surowość męża i jego niechęć do potencjalnych, małych Loganów, była dopiero preludium koszmaru jaki miał ją nawiedzić. Tylko początkiem tej księżycowej nocy….

 

Wszystko zaczęło się gdy, 16 marca, 1987 roku, James jechał z Nebraski do Missouri, by pokazać tamtejszemu zarządowi reklamowemu, jego koncepcję nowego sloganu firmowego: „They’re Magically delitious!”, z irlandzkim krasnoludkiem, w zielonym garniturku, jako nową maskotką Lucky Charms.

W przeciwieństwie do jego rolniczego, pełnego słońca stanu, w którym o tej porze roku wiosna grzeje już z całą siłą, Missouri spowija jeszcze ciężka, pełna mrozu zima. I właśnie taką ciężką, pełną mrozu zimę, w najgorszej jej odsłonie, James miał okazję odczuć, jadąc tamtejszą drogą T-412.

Prowadzi ona przez gęsty, górski las, w którym kręci się mnóstwo dzikich zwierząt i nie ma żadnego miasteczka w promieniu stu mil.

Jechał akurat nocą, więc przed sobą widział jedynie płatki śniegu spadające na przednią szybę, w takiej ilości, że wycieraczki nie były w stanie obsłużyć wszystkich. Zamieć trwała w najlepsze i gdyby choć na chwilę zjechał z białej, wąskiej drogi, wpadłby na 15 metrowe świerki, z pewnością miażdżąc jego ukochanego Cadillaca Ciamarona. Wytężając więc wzrok przed siebie, na wyłaniający się z ciemności, zacinający śnieg, błagał nieustannie Boga by dojechał bezpiecznie do przeklętego zarządu w Saint Louis.

I nagle, w pewnym momencie, na drodze oprócz wszechobecnej lodowej bieli, pojawił się czarny kształt, przemykający z jednej strony jezdni, na drugą.

James natychmiastowo nacisnął z całych sił hamulec, i jego Cadillac zapiszczał donoście, próbując się zatrzymać na śliskiej nawierzchni. Po tych kilku sekundach trwających wieczność, samochód stanął, a James doznał potężnego szoku widząc czarny kształt leżący na śniegu, po mimowolnym zderzeniu z autem. Serce waliło mu jak młot, a ręce trzymane na kierownicy, ślizgały się

w skórzanych rękawiczkach. „Czy to drwal, mieszkający w pobliżu?” – pomyślał – „A może dzik? Czy potrąciłem dzika?”.

Po krótkiej chwili zmysły i racjonalne myślenie wróciły. James otworzył drzwi samochodu i wyszedł sprawdzić co się stało (nie wyłączając oczywiście silnika, by złote światło zalało swym blaskiem możliwie dużo ciemności). Na śniegu znajdywały się purpurowe kropelki krwi, prowadzące do tajemniczej istoty.

Podszedł kilka kroków, zasłaniając się kurtką przed ostrą zamiecią, i po chwili stanął przed potrąconym stworzeniem. Był to wilk, na którego czarnym futrze, kontrastowały kropelki czerwieni z białymi płatkami. Jego pysk nie przypominał stereotypowej, drapieżnej paszczy z powykrzywianymi zębiskami, a raczej „pyszczek” śpiącego owczarka niemieckiego, żywiącego się galaretką Pedigree, zamiast jeleniego mięsa.

Widok takiego uroczego zwierzątka, zmaltretowanego na śmierć przez bezlitosną maszynę, wprawiał Logana w niemałe wzruszenie. „Zabiłem go” myślał głaszcząc elegancką rękawiczką jego wilczą sierść.

I tak, rozmyślając nad pechowym losem istoty, która przechodząc przez jezdnie, natknęła się akurat na jedynego gościa w rozpędzonym Cadillacu, w promieniu co najmniej dwustu mil, zauważył w pewnym momencie, że brzuch zwierzęcia unosi się delikatnie góra – dół, a z pyska ulatuje para. Wilk żył.

Niestety było już za późno. Dziki drapieżnik poderwał momentalnie głowę pokazując dziesięciocentymetrowe zęby i wbił je z całą swoją pierwotną siłą w rękę Jamesa. Z łatwością przebił rękawicę, i zatopił swe sztylety w jego ciepłym mięsie. Logan wrzasnął z bólu i zaczął uderzać drugą dłonią w łeb potwora. Gdy ten zwolnił w końcu swój uścisk, mężczyzna natychmiastowo wyrwał rękę (zostawiając jednak rękawiczkę, nabitą na wilcze ostrza) i pobiegł do auta, zamykając drzwi dosłownie sekundę, przed skokiem rannego zwierza. Drapieżnik ponawiał co chwila bezskuteczne ataki na samochód, warcząc i szczerząc zakrwawione kły. James wiedział, że wilk nie jest już jego problemem, bo i tak się tam nie dostanie. Problemem była dłoń, przeszyta wilczym sztyletem praktycznie na wylot i wylewająca z siebie potężne ilości ciemnej krwi.

Obwiązał ranę kurtką i spojrzał się ostatni raz w żółte ślepia wściekłej kreatury.

„Pieprz się”, powiedział na głos i ruszył na wstecznym, zostawiając zwierzę w ciemnościach, z których przebijało się jedynie dwoje, świecących oczu bestii.

James pojechał w stronę domu. Nie mógł przecież myśleć o wizycie w głównym zarządzie z rozszarpaną dłonią. Poza tym wilk prawdopodobnie czymś go zaraził i musiał jak najszybciej się zbadać. Tak, do szpitala i Scarlette. Pieprzyć Saint Louis.

 

II

 

Billy odziedziczył francuskie nazwisko „deVour” po ojcu, a po matce (jak to mawiała babcia) „ładną buzię i dobre spojrzenie”. Tak, z całą pewnością Billy był dobrym chłopakiem, tylko z niezbyt dobrą przeszłością. Można by nawet powiedzieć, że wręcz tragiczną…

Joseph deVour przyjechał z Paryża do Stanów w latach 60-tych, poszukując lepszego życia, i tego sławnego w Europie „amerykańskiego snu”. Dostał tam stypendium na uniwersytecie medycznym w Oklahomie, na którym poznał jego przyszłą żonę – Becky McKinley. Oboje ukończyli tam studia, a następnie ożenili się, zostając parą lekarzy deVour. Po kilku latach kupili dom i Becky zaszła w ciążę. Urodził się Bill Joseph Leo deVour.

Pierwsze lata życia małego deVoura minęły na podręcznikowej dla tego okresu błogości. Billy miał wszystko czego pragnął - chodził do najlepszej szkoły, miał wielu przyjaciół i dużo podróżował z rodzicami po świecie (państwo deVour byli naprawdę dobrymi chirurgami).

Wszystko zmieniło się jednak diametralnie, kiedy to tydzień przed 11 urodzinami, nieskrępowany dotychczas żadnym smutkiem, mały Billy wracał ze szkoły do domu, nucąc „Marsz imperialny” z najnowszej części „Gwiezdnych Wojen: Imperium Kontratakuje”, na której ostatnio był w kinie z tatą.

I wtedy nagle, myśląc o tym co Luke zrobi w następnej odsłonie, poczuł wyraźny, drażniący smród spalenizny. Podniósł wzrok z chodnika i spostrzegł przed sobą wielkie kłęby dymu, wylewające się z jego rodzinnego domu. Momentalnie zmysły wróciły z Odległej Galaktyki na Ziemię, i zaczął przeraźliwie głośno krzyczeć „Nie!” niczym jego ukochany Luke, gdy okazało się kto jest jego ojcem.

 

Billy zaczął biec z płaczem w stronę domostwa, aż w pewnym momencie poderwał go z nóg jeden ze strażaków. „Przykro mi mały, nie możesz tam iść!”.

Patrzył zza ramienia trzymającego go strażaka na języki ognia, wylewające się z okien jego domu i kłęby czarnego dymu uciekające w chmury. Po kilku minutach ściany nośne budynku nie wytrzymały i posiadłość deVourów zawaliła się w płomieniach, wyrzucając z siebie ostatnią, czarną mgłę i pomarańczowe iskry. Dom rodzinny Billyego przestał istnieć. Na zawsze.

Po tym tragicznym wydarzeniu, załamany Billy, natychmiastowo znalazł schronienie u jego babci – matki Becky. Przygarnęła roztrzęsione dziecko, otulając je prawdziwą miłością, co jednak nie wystarczyło. Wesołe dziecko, towarzyskie i kochające Star Warsy przepadło na zawsze. Już bezpowrotnie…

Lata jednak mijały, a Billy z czasem nauczył się żyć na nowo. W miarę na nowo, gdyż aspołeczność jaka się w nim wtedy narodziła już nigdy nie przeminęła. Zaczął jednak wykorzystywać samotność (którą w końcu nawet polubił) tworząc akwarelowe, mroczne obrazy i grając na skrzypcach jego matki (jedna z niewielu rzeczy jaka przetrwała pożar). Można więc groteskowo powiedzieć, że śmierć jego rodziców, miała w sobie coś pożytecznego – obudziła w Billym artystę. Doprawdy, w gimnazjum zaczął poświęcać całe dnie malując abstrakcyjne, senne krainy, pełne ognia i terroru oraz dwa razy w tygodniu chodził na lekcje skrzypiec do tutejszej szkoły muzycznej (a w Nebrasce nie ma ich zbyt wielu, więc musiał jeździć półtorej godziny autobusem w jedną stronę, za niemałe pieniądze).

W końcu poszedł do liceum i w jego życiu znalazło sens stwierdzenie, że „czas leczy rany”. Poznał kilku przyjaciół, zaczął wreszcie wychodzić z domu, a nawet interesować się dziewczynami (niestety akurat w tej dziedzinie nie zdążył rozwinąć skrzydeł).

Po tych depresyjnie ciężkich 7 latach Billy stanął wreszcie na nogi. Niezmiernie ucieszyło to jego babcię, dla której po stracie ukochanej córki, został on ostatnią kotwicą miłości na tym podłym świecie. Z najwyższym ciepłem patrzyła, jak jej wnuczek, załamany stratą rodziców, wychodzi z kryzysu i nabiera barw normalności. Doprawdy, dla Amelii McKinley nie było rzeczy przyjemniejszej, niż widok uśmiechu na jego twarzy, w którym zawsze widziała cząstkę Becky, i wyobrażała sobie wtedy, że ona wcale nie umarła. Że żar jej duszy wciąż tli się w Billym. Tak, mieli przecież ten sam uśmiech. To samo przenikliwe, artystyczne spojrzenie pełne głębi i ekspresji. Dlaczego więc nie wmawiać sobie, że to nie genetyka, a mistyczna dusza, wciąż obecna w jakiś astralny sposób?

W każdym razie babcia Amelia zdawała sobie sprawę, że córka przepadła bezpowrotnie i (tak samo jak jej mąż) już nigdy nie wróci do świata żywych. Wiedziała również, że nie wytrzymałaby kolejnej straty (bo po prostu nie miałaby dla kogo dalej żyć. Amelia była osobą, która żyła by kochać innych.

By dawać, nie brać). W związku z tym, nie była gotowa na żadną więcej torturę psychiczną, a już na pewno nie na apokalipsę, jaka miała spaść na ukochanego wnuczka…

31 października, 87 roku organizowano imprezę szkolną z okazji Halloween, na polach kukurydzy za miastem. Początkowo Billy nie był przekonany do tego pomysłu, ale w końcu namówili go znajomi i (przede wszystkim) Katherine McKenzy – dziewczyna, w której potajemnie się podkochiwał.

Billy przyjechał na miejsce o około 5 po południu, chwilę przed zachodem słońca, samochodem z kolegą Alexem i jego tępą dziewczyną Britney. Kiedy tylko wyszedł z auta, urzekła go otaczająca przyroda. Karmazynowe promienie zanikającego słońca rozpływały się na zarumienionych od jesiennego oddechu polach kukurydzy. Za nimi rozciągało się pasmo lasu, pełnego drzew

reprezentujących najprzeróżniejsze odcienie ciepłej palety barw, począwszy od złocistych dębów, po rubinowe kasztany.

Kiedy Billy przejechał wzrokiem po całym pejzażu, usłyszał po chwili gwizdy, i na polanę wjechali kolejni ludzie swoimi samochodami (pożyczonymi zapewne od nieświadomych rodziców). I jak tylko ostatni promyczek słońca zniknął, zamieniając purpurę nieba w granat, pełen mieniących się gwiazd, pierwszy korek szampana wyleciał z trzaskiem do góry i zaczęła się właściwa impreza.

Młodzież bawiła się przy ognisku rozlewając alkohol i popalając trawkę.

Tak właśnie Lincoln High School celebrowało noc, która w dawnych wierzeniach oddzielała lato od zimy. Noc, w której granica między światem metafizycznym,

a realnym zaciera się, i zmarli wychodzą do żywych. Noc Halloween…

Billy nalał sobie piwa do plastikowego kubeczka i usiadł na pace samochodu Alexa, gdzie rozmawiali jego znajomi z klasy.

- O! Billy! – powiedział donośnie, ewidentnie podpity, Bob O’Brian. Klasowy klown.

- Cześć Bob. Cześć wszyscy – przywitał się, uprzejmie, ale delikatnie niepewnie jak zawsze.

- Ej Billy – szturchnął go Alex – Chcesz trochę? – zapytał wypuszczając dym z ust i pokazując żarzącego się jointa.

- Jasne – odparł (Billy raczej nie odmawiał. Śmierć rodziców uświadomiła mu, że trzeba próbować życia zawczasu, bo potem może być już za późno)

I tak młodzież siedziała i śmiała się przy piwku i trawce, rozmawiając o jakichś zabawnych sytuacjach ze szkoły. W końcu, po około godzinie kiedy alkohol

w połączeniu z THC zaczął dawać się we znaki, Alex przerwał luźną, dionizyjską atmosferę słowami:

- Ej ludzie, a słyszeliście kiedyś historię tego miejsca? – wyraźnie zainteresował znajomych przerywając ich śmiechy – Nie? No to patrzcie, widzicie ten las? – skierował wzrok słuchaczy na ciemne pasmo lasu, znajdujące się za kukurydzą – Za nim mieści się stary młyn i opuszczony dom pewnego farmera, który umarł tam dawno temu, a jego śmierci towarzyszy naprawdę upiorna historia, w sam raz na Halloween. Chcecie posłuchać? – oczywiście młodzież wiwatowała – No dobra. Stary farmer nazywał się Fiddlestick, a było to tak….

III

 

Matka Arlette pochodziła z brytyjskiej, konserwatywnej rodziny, noszącej arystokratyczne nazwisko Cromweel. Posiadali oni potężny dwór w miejscowości Adlington, na północy kraju przy szkockiej granicy. Jako arystokratka miała oczywiście zapewnione od bogatego rodu miejsce, na najlepszej angielskiej uczelni – Cambridge.

Studiowała tam historię (ponieważ rodzina tego chciała, ona pragnęła być śpiewaczką) i całkiem nieźle jej szło, aż nie poznała tam swojej pierwszej i zarazem ostatniej miłości – młodego studenta matematyki z USA żydowskiego pochodzenia, Emmanuela Rhodesa.

Zakochani od pierwszego wejrzenia wplątali się w namiętny romans. Niestety, kiedy tylko jej ojciec dowiedział się, że idealna córeczka zarzuca szkołę dla jakiegoś Żydka (ojciec był skrajnie konserwatywny, wręcz faszystowski), a na dodatek będzie miała dziecko i planuje wyjść za niego za mąż, nie wytrzymał… Kazał jej zakończyć ten absurdalny romans i natychmiast wracać do nauki, albo będzie musiała wyprowadzić się z domu i nigdy nie wracać.

Jednakże nawet ta groźba nie powstrzymała kochanków, którzy wyjechali do jego rodziny, mieszkającej w Stanach, porzucając Cambridge i despotycznego ojca. Na zawsze.

Zamieszkali razem w stanie Nebraska, w mieście Lincoln, gdzie Emmanuel dokończył studia i został inżynierem. Niedługo potem urodziło im się dziecko.

I choć nie były to luksusy brytyjskiego dworu, to Elizabeth naprawdę polubiła jej nową rzeczywistość, dostrzegając piękno w prostym, mieszczańskim stylu życia.

Największe szczęście przyniosła jej jednak ukochana córeczka – Arlette.

Arlette w najmłodszych latach życia miała wszystko, czego mała dziewczynka może tylko zapragnąć. Jednakże ta złota błogość przeminęła, kiedy wyszło na jaw, że jej wspaniały tatuś, zdradza mamusię z miejscową blond-dziunią.

Delikatne, brytyjskie serce Elizabeth pełne błękitnej krwi, nie wytrzymało takiego szoku i od razu wniosła o rozwód. Sąd oczywiście przyznał jej prawa do opieki nad dzieckiem i zamieszkała z Arlette w małym mieszkanku, na obrzeżach miasta. I cała ta sytuacja nie byłaby jeszcze taka koszmarna, gdyby nie fakt, że żydowski ojciec nie miał zamiaru płacić alimentów, czy pomagać przy córce. Wręcz przeciwnie - ożenił się ze swoją blond pięknością i wyjechał z miasta.

W takiej sytuacji Elizabeth nie miała pieniędzy, nie miała wykształcenia, nie miała pracy. Miała za to dziecko, a dzieci muszą przecież coś jeść, nieprawdaż?

Była jednak kobietą zaradną i zamiast bezsensownie rozpaczać nad stratą wymarzonej, romantycznej miłości, wzięła się w garść i skupiła na dobru córki.

Znalazła pracę w okolicznym sklepie (co wystarczyło na utrzymanie i w miarę dobrą szkołę dla Arlette) i nawiązała kontakt z rodzicami, którzy przysyłali jej co miesiąc drobne sumy pieniędzy (prosili ją również by wróciła z dzieckiem do Anglii, ale takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Elizabeth była zbyt dumna by ukorzyć się przed ojcem). W związku z tym już do końca życia pozostała zwykłą, biedną kasjerką, która co noc żałowała, że dała się uwieść Emmanuelowi.

W końcu Elizabeth się zestarzała, a Arlette wyrosła na piękną, szczupłą kobietę, w której z arystokratycznego pochodzenia, pozostał jedynie elegancki akcent.

Nie poszła ona na studia, a kontynuowała pracę w sklepie (który stał się w końcu własnością Elizabeth. To jedyna rzecz jaką panna Rhodes osiągnęła ), kiedy matka nie dawała już rady, zmęczona wiekiem i generalnie życiem.

Pewnego razu, na balu sylwestrowym u jej koleżanki, Arlette wypiła ciut za dużo szampana i dała się uwieść popularnemu wsiowemu babiarzowi – Bobowi Mc Kenzyemu. Kwiatem tego spontanicznego, nieodpowiedzialnego romansu

w toalecie, była niechciana ciąża, której jednak Arlette, jako chrześcijanka, nie mogła usunąć. Oczywiście nie miała co liczyć na pomoc Boba, który kiedy tylko o tym usłyszał wyparł się wszystkiego i (analogicznie do jej ojca) uciekł z miasta.

Pozostała więc sama z tym problemem, i nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie to, że dziecko urodziło się chore. Była to córeczka z wadą genetyczną, a mianowicie zespołem Downa.

Ten fakt dobitnie rozłożył Arlette na łopatki. Nie dość, że nie miała pieniędzy i męża, to jeszcze upośledzone dziecko. „Dlaczego to spotyka właśnie mnie?” powtarzała zawsze długimi, nieprzespanymi nocami.

Ale postanowiła, że tak jak matka, nie podda się i zrobi dla małej Rosie (bo tak nazwała swojego cherubinka) wszystko, co tylko będzie mogła.

Nie było jednak łatwo. Inne dzieci śmiały się z jej córki, a wścibskie baby osiedlowe plotkowały o tym, że to szatan pokarał Arlette za nieprawe łoże i grzechy jakich się dopuściła, zsyłając chorobę na jej córkę. Musiała brać nadgodziny by zarobić na jej leki i prywatne przedszkole, dla osób specjalnej troski.

Wszystko to oczywiście wykańczało Arlette fizycznie i psychicznie, choć największą bolączką był sam fakt choroby córki. Świadomość, że jej dziecko nigdy nie będzie takie jak inne i odejdzie z tego świata nawet wcześniej od niej samej. Jaka matka musi żyć wiedząc, że za kilkanaście lat pochowa własne dziecko, nim to osiągnie chociaż 25 lat?

Dla samotnej, delikatnej kobiety, pełnej matczynego uczucia i empatii jak Arlette nie ma z pewnością już nic gorszego. Jedyna istota na tym świecie, której pragnęła dać wszystko i wychować na wspaniałą, piękną damę, rodzi się nieodwracalnie chora. Tak, „nieodwracalnie” to słowo, które najbardziej ją dołowało, ponieważ za każdym razem kiedy o nim myślała (czyli jakieś 3 razy dziennie) uświadamiała sobie, że ta sytuacja już nigdy się nie zmieni. Nigdy.

I gdyby tylko mogła choć na jeden dzień uzdrowić swoją biedną Rosie. Choć na chwilę zobaczyć jej twarz, nieskażoną paskudną chorobą. Ah, gdyby tylko mogła to zrobić, to z pewnością byłaby najszczęśliwszą kobietą na ziemi.

Błagała więc o to Boga każdej nocy, aż w końcu, niespodziewanie wysłuchał jej modlitw (choć z perspektywy czasu można raczej odnieść wrażenie, że nie Bóg, a jego piekielny kolega z Hadesu) i dynamicznie zareagował.

Mianowicie pewnego razu, dwa tygodnie przed świętem Halloween, Arlette wracała z targu ze świeżymi owocami, i natknęła się na wyprzedaż rzeczy, z pobliskiego, starego, dziewiętnastowiecznego domu. Dom ten stał opuszczony od kiedy sięgała pamięcią i wreszcie, po co najmniej 30 latach, ktoś postanowił w niego zainwestować. Kupił go miejscowy inwestor, który planował totalnie odrestaurować tą podupadającą posiadłość i następnie sprzedać ją z niemałą przebitką. Obecnie był na poziomie pozbywania się wszystkich rzeczy, więc zorganizował wyprzedaż, na której wystawił przedmioty należące do poprzednich właścicieli – starego małżeństwa pochodzącego z Austrii.

Arlette zainteresowała się tym stoiskiem i podeszła do młodej sprzedawczyni, która objaśniła jej przytoczoną historię i zaprezentowała rzeczy do wzięcia.Były to głównie zakurzone starocie w rustykalnym stylu, jak perskie dywany, eleganckie abażury, porcelanowe lalki, czy naturalistyczne obrazy, oprawione

w złote ramy. Wszystkie te rupiecie nie były w żaden sposób dla niej atrakcyjne, poza jednym, niepokojącym przedmiotem – starą, zniszczoną książką, napisaną w języku niemieckim.

Biedna Arlette nie miała pojęcia, że artefakt ten zmieni jej życie „nieodwracalnie”.

 

I

 

Niezwłocznie po niespodziewanym powrocie do domu, James martwiąc się stanem rany, udał się prędko do szpitala. Tam podano mu leki przeciwko wściekliźnie i innym możliwym chorobom, a lekarz powiedział, że będzie dobrze i po kilku miesiącach znikną wszelkie ślady po ugryzieniu (poza potężną blizną oczywiście). Wszystko zdawało się więc być pod kontrolą i w najlepszym porządku, jednakże już niedługo James miał się przekonać, że to dopiero początek koszmaru…

Od incydentu mijały kolejne dni i tygodnie, a James zaczął obserwować pewne nietypowe zmiany, psychiczne i cielesne. Przede wszystkim odczuwał niechęć do światła słonecznego, które bardzo podrażniało jego wzrok, działając wręcz oślepiająco. Dlatego większość dni przesypiał, a pracował tylko nocami.

Drugą kwestią było podwyższenie się poziomu owłosienia na rękach oraz nogach. James nie chciał jednak mówić o tym zawstydzającym fakcie, ani Scarlette, ani już na pewno jakimś lekarzom. Nie, to był jego problem i nikomu do tego.

Oprócz światłowstrętu i niechcianych włosów, zauważył również, że jego zęby delikatnie się zaostrzają, uwydatniając szpiczaste kły. „Jak u cholernego wilka” myślał, przeglądając się w lustrze.

Co prawda James starał się ukrywać wszystkie te objawy, ale widoku pięciocentymetrowego kła, przecież nie sposób zamaskować. A mimo to, ani żona, ani współpracownicy, widząc to, nic nie mówili. Ok, koledzy z roboty może jeszcze wykazywali się uprzejmością, bo nie wypada zapytać „Hej, James, czemu masz takie wielkie zębiska?”. Ale czemu cholerna żona, która jest z nim od przeszło 20 lat, nic nie mówi widząc wilcze kły!?

Może nie chciała go drażnić (był ostatnio dość agresywny). Może pragnęła być uprzejma, jak dobra, kochająca żona. A może po prostu tego nie zauważyła.

W każdym razie, ani on, ani ona, nie poruszali tego tematu, omijając przy każdej rozmowie kwestię, jego dziwnych zmian. Jednakże czas kiedy wszystko można było jeszcze przemilczeć, w końcu minął. W końcu stało się coś, czego w żaden sposób nie można było dalej ignorować…

Trzy tygodnie po incydencie na autostradzie T-412, nad Nebraską zawitała piękna, srebrzysta pełnia księżyca.

James siedział tej nocy przy projekcie dotyczącym nowej kampanii „Lucky Charm”, odnośnie mody na produkty „gluten free”. Jego biuro było (tak jak cały dom) bardzo nowoczesne i zadbane. Mnóstwo egzotycznej roślinności, białe, sterylne meble i szerokie okna, dające naturalne oświetlenie, przez które wpadał klimatyczny blask księżyca. Wszystko było więc idealne i mógł w pełni poświęcić się zajmującej pracy.

Niestety, w pewnym momencie poczuł się chory. Zaczęła boleć go głowa, miał dreszcze oraz silne mdłości. W takim stanie dalsza praca nie miała sensu. I kiedy ociężale wstał z krzesła by pójść się położyć, jego spojrzenie padło wprost na Lunę, otuloną delikatnym całunem siwych chmur.

James nie był w stanie oderwać wzroku od srebrzystego blasku. Jej wspaniały majestat dosłownie go sparaliżował, wprawiając w jakiś przedziwny trans.

„Jesteś piękna” – wyszeptał - „Idealna….”

 

W pewnym momencie zaczął jednak czuć coś zupełnie innego niż harmonijny zachwyt i wzruszenie. Zaczął czuć wściekłość i widzieć zamiast księżyca wielkie, wilcze ślepie. Jego ręce zaczęła porastać czarna sierść, a z palców przebiły ostre pazury. Coś dziwnego się działo, co do tego James nie miał wątpliwości. Momentalnie oderwał więc spojrzenie od Luny i pobiegł do toalety. Nagle potężna fala bólu zwaliła go z nóg. Jego kości i kręgosłup pękały, zmieniając ustawienie na umożliwiające poruszanie się jedynie na czterech kończynach – jak zwierzę.

James zaczął krzyczeć z bólu i przerażenia, które przerodziło się w dziki skowyt, gdy jego twarz zaczęła zmieniać się w wilczy pysk z rzędami ostrych kłów.

Gdy tylko Scarlette usłyszała wrzaski męża, natychmiast poderwała się z kanapy i krzyczała „James! James, co się dzieje?!” Mąż zamiast odpowiedzi, wydał z siebie jedynie kolejną serię dzikich wrzasków, na co Scarlette zareagowała panicznym płaczem i natychmiast pobiegła na górę, w stronę biura. Kiedy znalazła się na piętrze, drzwi z których dobiegał skowyt zostały wyłamane, a w ich miejscu ukazał się James Logan.

James nie myślał jasno, a właściwie w ogóle nie myślał. Kierował się dzikim instynktem i pragnieniem świeżej krwi. Nic więc dziwnego, że gdy zobaczył kawał ciepłego mięska, ubranego w pstrokatą sukienkę Louis Vuitton, zaczął optymistycznie warczeć i wypluwać z pyska hektolitry śliny.

„James, co się z tobą dzieje!” – wrzasnęła przerażona kobieta, kiedy zwierzę podeszło o krok bliżej i rozdziawiło paszczę, pełną białych sztyletów.

I wtedy nagle, gdy James miał już atakować, coś dotarło do jego zdziczałego umysłu i uświadomił sobie, że akurat tego „kawałka mięska” nie może dotknąć. Natychmiast przebiegł więc na czworaka obok żony i zeskoczył ze schodów na dół. Następne wybiegł z domu zostawiając kobietę samą, całkowicie roztrzęsioną i zapłakaną.

Biegł przed siebie wyjąc do Luny, aż znalazł się w pobliskim parku, pełnym ciężkiej mgły, i mrocznych, powykręcanych drzew.

Krążył tak po skwerku, aż w pewnym momencie, w blasku samotnej latarni, stylizowanej na gazową, dostrzegł kobietę z czerwoną torebeczką, rajstopami w panterkę i kiczowatym futrem. Doprawdy była pyszną kolacją i rozkoszował się jej rozpłatanym ciałem (zaciągniętym nad nieodwiedzoną rzeczkę) do białego rana.

Obudził się goły, przy rozwalonych wokoło jelitach i najprzeróżniejszych częściach ciała, umazany krwią i kawałkami mięsa.

Ogarnęło go oczywiście przerażenie i potężny szok, zmuszający organizm do zwrócenia wczorajszej kolacji. James wiedział już, że zmiany jakie zaszły w jego ciele na przestrzeni ostatniego miesiąca, nie były przelewkami.

Stał się wilkołakiem.

Natychmiast pobiegł w stronę domu (jako, że był wczesny poranek udało mu się to zrobić niepostrzeżenie) i kiedy już tam dotarł, spodziewał się najgorszego. Zakładał, że Scarlette zadzwoniła na policję, lub uciekła z domu przestraszona

i powiedziała wszystko siostrze. Okazało się jednak, że wcale nie.

James wszedł do środka (klucz był pod wycieraczką, jak zawsze) i ujrzał żonę, palącą papierosa (czego nie robiła od blisko 15 lat) siedząc przy stole.

- Siadaj – powiedziała, odwracając wzrok ok ciała, umazanego cudzą krwią.

- Posłuchaj kochanie… - próbował się tłumaczyć.

- Nie. To ty posłuchasz. Siadaj – wskazała na krzesło, zaciągając się dymem.

- Do…dobrze – odparł i zrobił o co prosiła.

- Zamordowałeś kogoś?

- Tak, obawiam się, że tak – szeptał, płacząc.

- James – powiedziała po zgaszeniu papierosa i spojrzeniu głęboko w jego przestraszone oczy – Wiesz co powinnam zrobić, nie? Mogłabym wsadzić cię na dożywocie jeszcze dzisiaj. Tylko, że widzisz, wtedy nie miałabym

z czego żyć, a całe miasto by mnie napiętnowało. Byłabym skończona

i wszystko czego kiedykolwiek się dorobiliśmy znikłoby od tak, prawda?

- Tak, to prawda kochanie. Stracilibyśmy wszystko.

- Właśnie, wszystko. A więc nie powiem o tym nikomu, nigdy. Tak jakby nic się nie wydarzyło. Ty będziesz dalej dobrze zarabiać, a ja będę dalej dobrą żoną, choć już nie kochającą. Nie, tego akurat już nigdy nie zmienisz, rozumiesz James? – zapytała odpalając kolejnego papierosa.

- Tak Scarlette, rozumiem – odpowiedział zaciągając nosem i ocierając łzy.

- No, to dobrze. A teraz idź się umyć i pojedź do pracy jak gdyby nigdy nic.

Albo nie, nie jedź. Nie dasz rady. Powiemy że jesteś chory i tyle, okej?

- Dobrze, pójdę się przespać – po czym wstał od stołu i poszedł na górę – Ej, skarbie – dodał zatrzymując się w drzwiach.

- Co?

- To…to była tylko zwykła dziwka z parku – powiedział i zaczął płakać donośnie.

 

Mijały dni i tygodnie, a w życiu państwa Loganów nastał ponownie, oczekiwany, sztuczny porządek. Scarlette udawała, że nic się nie stało, a James zaczął odnosić w pracy sukcesy, nawet większe niż przedtem. Dodatkowo, zamordowaną prostytutkę, o imieniu Stephany Myers uznano za zaginioną, a jej ciała nigdy nie odnaleziono (był to okres wiosenny, więc różne zwierzęta i robactwo szybko się nią zaopiekowały). Wszystko wróciło do normy i Loganowie znów mogli się cieszyć klasycznym stylem życia bogatej śmietanki.

Jednakże po okrągłym miesiącu, 21 maja, nad miastem znów miała zawisnąć pełnia. James i Scarlette nie mogli ryzykować kolejnej takiej sytuacji, więc musieli gdzieś profilaktycznie uwięzić Jamesa. Na ich szczęście, poprzedni właściciel domu, był ogromnym smakoszem czerwonego wina i zbudował pod posiadłością piwniczkę, gdzie trzymał swoje purpurowe skarby.

Scarlette zamknęła tam męża na całą noc, spętanego na skórzanym fotelu.

I faktycznie, James doznał ataku, budząc w sobie wilkołaka i wyjąc całą noc do jego ukochanej Luny. Niczego jednak nie mógł uszkodzić i następnego dnia był znowu kochającym mężem i sumiennym pracownikiem „Lucky Charms”

Oczywiście Scarlette mocno przeżyła całą noc wsłuchiwania się w jego dziki skowyt, ale wyszła z założenia, że przecież za cenę wyśmienitego życia na najwyższej półce, może tą jedną noc w miesiącu spać w zatyczkach do uszu.

Od tego czasu, Scarlette regularnie, w każdą pełnię zamykała męża w piwnicy, spętanego kaftanem bezpieczeństwa i grubą liną. I w tym względnym spokoju, minęło kolejne pół roku, aż w pewną upiorną noc, oddzielającą lato od zimy, świat miała nawiedzić najsilniejsza pełnia od 150 lat. Tą nocą, było Halloween.

 

 

II

 

„Farmer nazywał się Wilfred Fiddlestick i przyjechał tutaj z rodziną w XVII wieku, jako angielski kolonizator. Postawił z synami dom, posiał pole, zbudował młyn i żył w spokoju na swojej ziemi, przez kolejne 6 lat. Niestety, po upływie tego czasu nad farmą Fiddlesticka zawitały czarne chmury.

Mianowicie całe lato 1648 roku było pełne skrajnych susz zabijających jego sady. Następnie pojawiła się jakaś zaraza, która położyła całą zwierzynę oraz zabrała mu wszystkich synów. Jesienią zaś, przybyła ogromna chmara kruków, zżerająca ostatnią rzecz jaka została Wilfredowi – zboże. Bez niego dzieło zniszczenia dopełniłoby się, i reszta jego rodziny zmarłaby z głodu. Do tego nie mógł dopuścić i obiecał sobie, że za wszelką cenę ochroni i bliskich, i ziemię.

Zaczął więc słać modlitwy do Boga, błagając na kolanach, by przeklęte kruki znikły i zostawiły jego zboże. Ale czarna chmura ptactwa nie odchodziła, wciąż żerując na jego hektarach i nic nie robiąc sobie z obecnych tam, drewnianych strachów.

I w końcu, pewnego pochmurnego dnia, kiedy Wilfred zasadzał nowe drzewka owocowe, nagle, z pola kukurydzy wyszedł jakiś nieznajomy mężczyzna, ubrany w arystokratyczne szaty i czerwony kapelusz z piórkiem. Przedstawił mu się jako bezimienny dobrodziej, który przybywa by rozwiązać wszelkie uciążliwości.

Obiecał mu on, że spędzi resztę życia w dobrobycie i błogości, a farma przetrwa wieczność, jeśli tylko podpisze z nim umowę własną krwią i zrobi to, co ten mu nakaże. Fiddlestick, nie widząc innego wyjścia i traktując to jako dar od Boga, przystał na dany układ i podpisał „dokument współpracy”. Następnie nieznajomy objaśnił mu, że aby kruki znikły z jego pól, musi stworzyć strach na wróble z własnej córki. Jedna krew przelana, a wszystkie problemy znikną i reszta rodziny będzie cieszyć się luksusami na zawsze.

Jak powiedział, tak Wilfred zrobił. Otruł dziecko, założył mu worek na głowę i ukrzyżował na polu, co miało odstraszyć ptactwo. Jednakże nawet po tym zabiegu, kruki dalej żerowały nad ich farmą. Fiddlestick znowu więc błagał, aby się to skończyło i po pewnym czasie, znów pojawił się tajemniczy jegomość. Oznajmił, że niestety problem przeminie dopiero, gdy ukrzyżuje kolejne dziecko. Wilfred się wściekł i przegonił bezimiennego, lecz po pewnym czasie stwierdził, że jeśli tego nie zrobi, to wszyscy i tak umrą. Otruł więc córkę, założył worek i ukrzyżował na polu. Problem jednak dalej nie mijał i na farmie ponownie zjawił się tajemniczy arystokrata. Powiedział, że jednak musi oddać kolejne dziecko, na co wyczerpany psychicznie i całkowicie załamany Wilfred, po prostu ponownie przytaknął, nie widząc już innego wyjścia. Sytuacja powtórzyła się znowu, i znowu, i znowu, aż w końcu, na krzyżu spoczęła również i żona Fiddlesticka, a ten został sam (ale przecież musiał to zrobić, bo i tak by umarła, prawda?). I kiedy to się już stało, przyszła zima, a kruki odleciały zostawiając wreszcie jego złote pola.

I tak, stary Fiddlestick przeżył resztę życia sam, w umówionym dobrodziejstwie i błogim spokoju. Jednakże, w końcu samotność go wykańczała i zaczął błagać Boga, by ten przywrócił do życia jego słodkie córeczki i ukochaną żonę.

Zjawił się bezimienny i podpisał z Wilfem kolejną umowę krwią. Następnej nocy jego rodzina została wskrzeszona, zeszła z krzyży i w akcie zemsty zamordowała ojca.

I tak, do dzisiaj stoi tam jego opuszczony młyn i farma, a przed nimi sześć strachów na wróble, z rozkładającymi się Fiddlestickami, czekającymi aż ktoś odważy się podejść i przerwać ich wieczny spokój.”

Kiedy Alex skończył snuć swą opowieść, nikt już się nie śmiał, ani nie opowiadał żartów. Wszyscy patrzyli na niego przestraszeni i niezmiernie zaciekawieni opowiedzianą historią, a słychać było jedynie strzelające iskrami ognisko.

- Pieprzenie, na bank nie przetrwałyby 300 lat Alex – powiedział wyluzowany Bob.

- Nie? To możemy iść sprawdzić jak chcesz. To nie daleko mądralo – po jego ripoście młodzież zaintrygowana pomysłem zaczęła przytakiwać – To co, lecimy? W końcu mamy Halloween, nie? – wiwatowali – A ty co myślisz Billy? – zapytał i wszyscy spojrzeli się na deVoura.

- Jak chcecie. Ja mogę iść – skłamał, a wszyscy zaczęli optymistycznie przytakiwać „Tak, tak, dawajcie!”. Po 15 minutach wszyscy byli już gotowi na nocną eskapadę.

Młodzież wyruszyła o godzinie 20, jednakże nie poszli wszyscy, a jedynie znajomi z klasy Billa (reszta pojechała, tłumacząc się inną imprezą, gdzieś

w mieście). Byli uzbrojeni w latarki, dobre humory i porządnej ilości piwo.

Weszli między złociste kolby kukurydzy, i szeleszcząc wśród wysuszonych roślin, zmierzali w stronę czarnego pasma lasu. Dotarli tam po około kwadransie, lecz kiedy stanęli już przed powykręcanymi drzewami, między którymi panowała mroczna ciemność, nieprzepuszczająca nawet blasku księżyca, ich optymizm i dobre samopoczucie zniknęły. Zaczęły się kontemplacje, czy w ogóle jest sens dalej iść, że nic nie będzie widać itd. Jednakże Alex w końcu przekonał wszystkich, że jest to niezapomniana przygoda i skoro doszli już do lasu, to trzeba iść dalej. Jak powiedział tak zrobili, i po chwili znaleźli się już w gąszczu mrocznych kniei.

Szli wśród ciemnych dębów, z których spadały nadgniłe, szeleszczące liście, oświetlając zimnym blaskiem latarek ściółkę pod nogami, pełną rozkładających się roślin, mokrych patyczków i kolorowych grzybów. Noc była spokojna, bez porywistego wiatru, ani chłodnego, jesiennego deszczu. Między niektórymi koronami drzew, dało się nawet zauważyć otwarte niebo, prezentujące białe perły gwiazd, rozsypane na szafirowej tacy kosmosu.

Po kilku minutach marszu przez ten mroczny bór, licealiści ponownie wyszli na otwarte pole, zostawiając za sobą jesienne knieje. Ujrzeli wtedy na horyzoncie cel swojej wyprawy, mianowicie starą, drewnianą farmę oraz rozpadający się młyn. „A nie mówiłem?!” – rzekł triumfalnie Alex, na co odpowiedziały mu optymistyczne śmiechy. Śmiechy wszystkich, oprócz Billego. Billy się nie śmiał, gdyż przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo. Przeczuwał, że coś nadchodzi…

- No dobra, jest farma, ale co z tego? Przecież nie ma tu nigdzie strachów na wróble z 300 letnimi zwłokami, prawda? – zawetował Bob – widać tylko pieprzone kolby po sam horyzont!

- No na razie nie ma. Trzeba wejść w pole, wtedy je znajdziemy. Tak myślę… - tłumaczył się Alex.

- Eh… okej. I tak idziemy już dobre pół godziny, więc lepiej spróbować znaleźć te trupy, nie? – zgodził się Bob.

 

Podróżnicy szli złotymi kolumnadami przez kolejny kwadrans rozmawiając, śmiejąc się i popijając piwka. Billy maszerował obok Katherine, z którą dyskutował o najnowszym Indianie Jonesie. W pewnym momencie, kiedy deVour zapytał o jej ulubioną scenę, zaznaczając, że jego faworytką jest rozwalenie głowy esesmana śmigłem od samolotu, dziewczyna niespodziewanie stanęła, odwracając zaniepokojone czymś spojrzenie w stronę kukurydzy.

- Słyszałeś to? – zapytała drżącym głosem.

- Co? – zdziwił się Billy.

- Nie wiem sama, jakby szelest w tych roślinach – wskazała na nie palcem.

- Jaki szelest? Jakby ktoś tam chodził? – dociekał.

- No nie wiem Billy. Może jakieś zwierzę? – po jej słowach krzewy ewidentnie się zatrząsnęły, a dziewczyna podskoczyła w pisku – Co to jest?!

- Jezu, nie mam pojęcia Kath, ej Alex słysz… - kiedy Billy odwrócił wzrok spostrzegł, że nikogo obok nich nie ma. Musieli pójść dalej kiedy Katherine się zatrzymała, albo…

- Gdzie oni są?! – wrzasnęła przerażona, a kukurydza znowu zaszeleściła. Tym razem jednak donośniej i wyraźniej.

- Chryste Panie, dobra Kath, spieprzajmy stąd – złapał ją za rękę i pobiegli w stronę, w którą poszła reszta grupy.

Para biegła przez kukurydziany szpaler, jednakże długie sekundy mijały, a po przyjaciołach nie było ani śladu. Wołaniom Billego „Alex! Bob! Britney!” odpowiadał jedynie szelest wysuszonych liści i jęki płaczu Katherine.

W pewnym momencie wybiegli z gąszczu zboża i znaleźli się na polanie, a przed nimi stał przedmiot, który zmienił płacz dziewczyny, w przeraźliwy, paniczny wrzask. Był to oczywiście drewniany krzyż, a na nim postać, w pozszywanym worku na głowie i lnianej spódnicy.

Kiedy tylko Billy zobaczył to straszydło, natychmiast zaklął siarczyście i odwrócił się na pięcie w stronę szpalerów zboża. Zaczęły się one jednak donośnie trząść, i po chwili wyszły z nich kolejne monstra.

- Matko boska! To te strachy Fiddlesticka! Zamordowały naszych przyjaciół, a teraz chcą nas! – panikowała.

- Nie Kath! Oni na pewno żyją. Zaraz ich znajdziemy – oszukiwał sam siebie.

Istoty zrobiły krok w ich stronę, na co para odpowiedziała krokiem w tył, zapominając o znajdującym się tam krzyżu…

Nieumarły strach na wróble w lnianej sukni zeskoczył z krucyfiksu i złapał Katherine za ramiona. Kobieta wrzasnęła, a kreatura rzuciła jej biednym ciałem na ziemię, wprost przed swoich upiornych towarzyszy.

- Billy, pomocy! – piszczała, kiedy bestie stanęły wokół jej leżącego ciała.

- Wybacz Kath… - wyszeptał Billy i uciekł przez polanę, wchodząc w kolejny, złocisty korytarz.

Nie jest tak, że nie zależało mu na Katherine McKenzy, nie, po prostu przeanalizował priorytety i stwierdził, że nie będzie narażać dla niej własnego życia (takiego surowego, darwinistycznego podejścia nauczyła go śmierć rodziców, gdyż zrozumiał wtedy, jaką wagę ma ludzka egzystencja).

Po kolejnych, dynamicznych kilku minutach ucieczki przez zboże, dotarł w końcu do serca tych pól – opuszczonej farmy Fiddlestcka….

 

III

 

- A cóż to? – zapytała Arlette wskazując na tajemniczy przedmiot.

- Ah, jakaś stara książka z zakurzonych półek tego domostwa. Jest po niemiecku więc mogę zejść z ceny – odparła młoda sprzedawczyni.

- Na ile?

- No, powiedzmy da mi pani 8 dolarów, a właściciel się o niej nawet nie dowie. Zresztą, to i tak pewnie jakiś tani staroć – machnęła ręką.

- No dobrze – odparła, przejeżdżając ręką po delikatnej, brązowej okładce.

Arlette postanowiła kupić książkę, nie z zainteresowania jakimiś austriackimi wypocinami, tylko ponieważ czuła w tym niezły pieniądz. Stara księga z XIX wieku za 8 dolców? Przecież ona może być warta 200 razy tyle! Tak, z pewnością była to niespotykana okazja i ta głupia sprzedawczyni nie miała pojęcia co traci…

Panna Rhodes niezwłocznie po przeanalizowaniu tych faktów, dała kobiecie dyszkę, uśmiechnęła się, i wrzuciła swój nabytek do siaty z owocami. Następnie udała się tramwajem (na luksus samochodu nie było ją stać) do centrum miasta, aby znaleźć kogoś, kto wyceni jej tajemniczy przedmiot. Jadąc trzeszczącym, starym pojazdem wśród tłumu ludzi, rozmyślała co kupi, gdy tylko wyciągnie z tej księgi fortunę. I kiedy myśli stanęły na kwestii, jak uszczęśliwić swoją córeczkę, przypomniała sobie o pobliskim antykwariacie, w którym mogą jej pomoc. Wysiadła więc na potrzebnym do tego przystanku i skierowała się w jego stronę.

Antykwariat mieścił się na parterze pewnej wiekowej kamienicy (obecnie mało jest takich w USA). Był to obdrapany budynek, na pustej, praktycznie nieuczęszczanej ulicy, po której hulał jedynie porywisty wiatr, wprawiający pobliskie, złote drzewa w jesienne skrzypienie. Niebo spochmurniało i zaczął padać chłodny deszcz, wywołujący u Arlette nieprzyjemne dreszcze. Weszła więc przez drewniane drzwi do środka, mówiąc „Halo, jest tu ktoś?”.

W pierwszej chwili odpowiedziała jej cisza, więc kobieta ponawiała wołania przyglądając się wnętrzu. Antykwariat był miejscem pełnym zakurzonych książek, spoczywających na rzędach drewnianych półek, oraz klasycystycznych obrazów w złotych ramach, wiszących na beżowych ścianach. Śmierdziało tam stęchlizną i wszechobecnym kurzem, a wszystko oświetlał jedynie słaby blask żyrandolu.

- Już idę droga panienko! – odpowiedział po chwili starczy głos i zza drewnianego regału wyłonił jakiś przygarbiony dziadek, w okularach i siwej brodzie – Witam panienkę w „Book’s Empire”. W czym mogę pomóc? – zapytał uprzejmie.

- O, dzień dobry. Ja bym chciała wycenić pewną książkę, którą kupiłam na wyprzedaży. Wydaje mi się, że może być dość dużo warta. Mógłby pan to jakoś sprawdzić?

- Naturalnie, proszę za mną – odparł, po czym znów zniknął gdzieś za regałami, a Arlette podążyła za nim. Kiedy wyszła zza rogu, ujrzała go zasiadającego do biurka, wyglądającego na wyjątkowo ekskluzywne

i drogie – Poproszę książkę – dodał, zmieniając okulary na znacznie grubsze.

- Proszę – wyjęła przedmiot z torebki i położyła na jego zdobionym biurku, tuż obok kałamarza i jakiejś encyklopedii.

- O, co my tutaj mamy – wyszeptał, spoglądając na okładką i przejeżdżając po niej dłonią – Tak, ekskluzywna skóra… może bawola? Tak, z pewnością bawola… - powiedział pod nosem, a następnie zaczął kartkować strony.

- Obawiam się, że jest po niemiecku – zauważyła Arlette.

- Widzę, widzę. Na szczęście jestem też tłumaczem droga pani. Momencik… momencik – mruczał po cichu.

Kiedy starzec przeglądał książkę, nastała martwa cisza, zagłuszana jedynie sennym biciem deszczu o szyby, i ciężkim, nosowym oddechem księgarza.

- No, proszę pani, to nie jest zwykła książka, a austro-węgierski manuskrypt. Ma z dwieście lat i naprawdę ogromną wartość, nie tylko historyczną, ale także pieniężną. Ja mógłbym pani trochę za to dać, ale bądźmy szczerzy, muzea zapłacą zdecydowanie więcej – rzekł po dłuższej chwili – proszę – podał księgę i uśmiechnął się uprzejmie.

- Dziękuję – odparła podekscytowana Arlette.

- Ale jeśli pani chce, to mógłbym jeszcze trochę posiedzieć nad tą książką. Przetłumaczona przyniosłaby potencjalnie większy zyska, a dla mnie to czysta przyjemność.

- Skoro pan tak mówi to oczywiście. Dziękuję i do widzenia! – pożegnała się entuzjastycznie i wyszła, zostawiając mu austriackie dzieło.

Następnie wróciła podekscytowana do domu, nie mogąc się już doczekać jak powie o wszystkim mamie. Jednakże kiedy otworzyła w końcu drzwi skromnego mieszkanka krzycząc „Jesteś mamo? Nie uwierzysz co się stało!”, jej optymizmowi odpowiedziało jedynie ciche szlochanie dobiegające z kuchni.

- Mamo? Co…co się dzieje? – pytała, idąc w stronę płaczu.

- Wreszcie jesteś. Miałaś pójść po zakupy, a nie było cię 3 godziny! – powiedziała dosadnie matka, gdy tylko Arlette weszła do kuchni.

- No tak, ale stało się coś niesamowitego mamo, byłam na takiej wyprzedaży i…

- Tak? Tutaj też było niesamowicie, wiesz? Wyszłam na spacer z Rosie

do parku, i kiedy tylko na chwilę ją zostawiłam żeby przypalić papierosa za placem zabaw, jacyś chuligani ją pobili krzycząc „precz dziwolągu”. Miała siniaki, obdarte kolana i płakała non stop, aż do teraz – wskazała na dziecko siedzące w kącie. - „Jak mogłam jej nie zauważyć?” pomyślała matka.

- O Jezu, kochanie! – rzuciła siatki z owocami na podłogę i od razu pobiegła do córki przytulając ją z całych sił.

- Ah, no dobra. Skoro już jesteś to będę się zbierać – powiedziała Elizabeth, wstając ociężale z kuchennego krzesła, a następnie kierując się do wyjścia – Dobranoc! Przyjdę może jutro – pożegnała się z korytarza i poszła.

Arlette siedziała sama w domu tuląc płaczące dziecko. Rozmyślała nad losem biednej córeczki, którą wredne dzieciaki pobiły tylko dlatego, że była inna. Tylko dlatego, że wyglądała nie tak, jak powinno normalne dziecko. A gdyby tylko Bóg pozwolił i Rosie urodziła się zdrowym, wesołym cherubinkiem jak one, to na pewno bez problemu mogłaby się z nimi dogadać. Niestety Arlette nie była

w stanie jej tego dać i córka była skazana na wieczne życie w brzydocie i cieniu (nawet nie takie wieczne, bo zaledwie do trzydziestki).

Postanowiła więc, że przekaże wszystkie pieniądze ze swojej książki, dla dziewczynki, kupując nie bezsensowne leki, a mnóstwo zabawek i gadżetów, które uszczęśliwią ją w rzeczywisty sposób. Tylko tak może zobaczyć uśmiech na jej biednej, upośledzonej twarzyczce…

Czekała więc w niecierpliwości, aż stary księgarz przetłumaczy austriackie dzieło i w końcu, po 12 dniach, zadzwonił do niej informując iż wszystko gotowe. Rozbudziło to w niej ostatnie pokłady uśmiechu i niezwłocznie pojechała do antykwariatu.

- O, dzień dobry panienko! – powiedział starzec, widząc że kobieta weszła do środka.

- Dzień dobry, dzień dobry – odparła.

- No więc proszę, tutaj ma pani całe tłumaczenie – wskazał na gruby plik jego rękopisu – i oczywiście oryginalny manuskrypt.

- Dziękuję panu bardzo – powiedziała, chowając dzieło do torby.

- Nie było łatwo droga pani, proszę mi wierzyć. To jest staroniemiecki język ludowy, który musiałem rozpracowywać z wieloma kolegami po fachu. Ale w końcu się udało, i okazuje się, iż jest to w zasadzie XIX wieczny podręcznik zielarstwa. Takie mądrości ludowe o leczeniu, z pozoru, nieuleczalnych chorób i tak dalej – słysząc to, Arlette przeszył dreszcz „leczenie nieuleczalnych chorób” powtarzała w myślach zaintrygowana – Znajdzie tutaj pani całe mnóstwo sposobów na choroby od kataru, po demoniczne opętanie.

- Bardzo dziękuję za włożoną pracę, ja…

- Tak, włożyłem dużo pracy, więc pozwoliłem sobie dokonać repliki tegoż manuskryptu droga pani, w porządku? Oczywiście nie mam zamiaru sprzedawać go jako XIX wiecznego oryginał, nie, absolutnie. Po prostu chcę mieć z tego wybitnego dzieła pamiątkę, dobrze?

- J…jasne, oczywiście – odparła myśląc wciąż o „leczeniu nieuleczalnych chorób” – Do widzenia panu i dziękuję! – dodała mechanicznie i wyszła.

Arlette wróciła do domu, ugotowała obiad, nakarmiła żółwia Boba, położyła Rose spać, a sama usiadła przy kuchennym stole i wyciągnęła tłumaczenie austriackiej księgi. Wreszcie mogła w spokoju i ciszy oddać się starym, zielarskim naukom, w których zauważyła jakąś szansę dla dziecka.

Dzieło przedstawiało niezliczonej ilości sposoby na ludowej metody leczenie. Przepisy na najprzeróżniejsze maści, wywary, czy zupy poprawiające odporność, a także zwykłe instrukcje, tłumaczące postępowanie w przypadku zaraźliwej epidemii. Oprócz tego typu zielarskich, czysto medycznych przepisów, znajdowały się tam również wytyczne odnośnie nieco bardziej mistycznych przypadłości. Mianowicie opętań.

Ten rozdział zaintrygował Arlette najbardziej, ponieważ wiedziała, że w XIXw. zbiorze mądrości ludowych nie znajdzie bezpośredniej nazwy „zespołu Downa”. Nie, takie choroby ludzie zwali wtedy opętaniem – zniewoleniem przez złe moce.

Znalazła więc konkretną wzmiankę o „deformacjach związanych z ingerencją demonów” i przepis na leczenie tychże nietypowych zmian. Wiedziała już, że nie sprzeda księgi. Nie, absolutnie nie może jej sprzedać, nawet za bajońskie sumy, gdyż stanowi ona ostatnią szansę na cudowne ozdrowienie Rosie. Tyle lat długich modlitw, tyle błagań i tyle cierpień. I w końcu jej wysłuchano…

Austriacki manuskrypt mówił jasno i wyraźnie, przemawiając do umysłu Arlette boskim głosem – „należy do gorące pieca wsadzić tuzin liści bzu czarnego i pół tuzina krwawnika pospolitego i wypalić je razem w owym piecu, a następnie położyć tam chorego, by kąpiel ziołową dostał i inkantację usłyszał demon w nim”.

I

 

Wciąż mówiono i w radiu, i w telewizji, że pełnia, która nawiedzi Nebraskę w Halloween, będzie najsilniejszą od 150 lat. 15% większy, 30% jaśniejszy, o kolorze krwawego szkarłatu i w perygeum – czyli w najbliższym Ziemi miejscu na jego orbicie. Taką, zatrważającą dla Loganów wizję, miał przybrać Srebrny Glob w święto Halloween.

James nieprzerwanie myślał o tym fakcie. W pracy, w samochodzie, przy projektach, czy na wieczornych spacerach. Non stop w jego umyśle ścierała się dramatyczna obawa wydarzeniami do jakich może dojść, z mimowolnym, nieposkromionym pragnieniem wilczego apetytu i świeżej krwi. Nie widział surowego blasku Luny i nie miał w ustach metalicznego smaku krwi od ponad pół roku. Tak bardzo mu jej brakowało. Tak bardzo jej łaknął…

Wiedział jednak, że nie może do tego dopuścić. Scarlette żyła z mordem na rękach, by wciąż wieść normalne życie, wierna u jego boku. Nie może jej teraz zawieść. Nie może jej stracić.

Ale bestia była silna. Czuł jak łaknie i pożąda. Czuł jak w żyłach pulsuje jej energia, która zapomniała już o dawnej ofierze z marca, i pragnie nowej. Świeżej.

Do tego nadchodziła najsilniejsza z pełni jakie dotychczas przeżył i widział. Jedyny w swoim rodzaju „Super Księżyc”, jak nazywali go w radiu i TV. Niepowtarzalny i unikatowy, pełny zimnego piękna wyzwalającego najgłębsze pragnienia zwierzęcia, jakie James nosił w sobie. I mimo, że zwierzę to było silne i zmagał się z nim codziennie, to wiedział, że Scarlette jest ważniejsza od jego niespotykanej przypadłości. Myśląc o niej, uświadamiał sobie, że dla miłości może pokonać nawet demoniczne wilkołactwo.

Musi je pokonać. W noc Halloween przygotuje z żoną wszystko co potrzeba. Zabezpieczą piwniczkę, zaryglują drzwi i okna, kupią wytrzymały kaftan bezpieczeństwa oraz dobry, nowy fotel, zamiast tego starego, skórzanego śmiecia, całego podartego od wilczych pazurów Jamesa.

Tak, zrobią to i będzie dobrze. Na pewno będzie dobrze…

Jak postanowił, tak też zrobili. Zamontowali w piwniczce nowy fotel, kupili kaftan, linę itd. Wszystko było gotowe na nadchodzącą pełnię, i choć Scarlette udawała, że nic takiego się nie dzieje (nawet przynosząc do domu kaftan bezpieczeństwa, nie poruszała tematu jego użytku, jakby w ogóle go nie było), to James wiedział, że pod tą maską wyparcia kryje się roztrzęsiona i pełna panicznego lęku kobieta, jakiej widok zapamiętał gdy pierwszy raz zobaczyła go w formie wilka.

Świadomi faktu grozy, jaką może wyzwolić to niespotykane zjawisko astronomiczne, przygotowali wszystko na ostatni guzik. Wszystko było idealne i gotowe na pojedynek z wilkiem…

 

31 października 1987 roku był prawdziwą kwintesencją jesiennej aury.

Drzewa na ulicach i w parkach, ubrane w zarumienione żupany kolorowych liści, toczyły bezskuteczną walkę z porywistym wiatrem, wprawiającym je w senne skrzypienie i harmonijny szelest. Niebo ukazywało na przemian ciężką ścianę chmur, zalewającą miasto chłodnym cieniem, i jasny pierścień słońca, który ogrzewał swymi ciepłymi promieniami drzewa, podkreślając ich złocisty majestat jesiennego pejzażu.

Eleganckie domy na całej dzielnicy Loganów, udekorowane zostały najprzeróżniejszymi ozdobami w upiornych klimatach Halloween. Ogrody straszyły plastikowymi szkieletami i rozkładającymi się zombie wychodzącymi z tekturowych grobów, a ganki i werandy oplotły puszyste pajęczyny, z wiszącymi na nich czarnymi pająkami i gumowymi nietoperzami. Przy każdych drzwiach postawiono miski ze słodkimi łakociami, obok których żarzyły się lampiony z powycinanych dyń. I kiedy słońce zaszło, a dyniowe latarnie pozostały jedynymi ognikami złotych świateł, na spowite mrokiem ulice wyszły rzesze małych demonów, wyposażone w dobre humory i torby na cukierki.

Mieszanina Frankensteinów, mumii, zombie i wampirów krążyła po chodnikach usłanych kolorowym dywanem liści, a nad wszystkim unosiła się Luna, obserwująca noc swym srebrnym okiem prastarej Bogini Łowów…

Scarlette przekręciła żelazny klucz w drzwiach piwnicy i poszła do salonu. Usiadła na biało-czerwonej kanapie, odpaliła papierosa i włączyła telewizję. Po kilku minutach oglądania wiadomości, w których non stop trąbili tylko o tym jak niesłychanie piękny jest dzisiejszy księżyc, do drzwi zadzwonił pierwszy dzwonek. „Cholerne święto gdzie wszyscy przychodzą do obcych domów

i żebrzą cukierki musi być akurat gdy mam wilkołaka w piwnicy” – myślała kierując się do drzwi z miską Milky way.

James słyszał kroki Scarlette, następnie szczęk otwieranych drzwi i krótką rozmowę z przebierańcami. Niestety „Super Księżyc” wypada w Halloween, więc przez całą noc będą zbierać się tam dzieci. A co jeśli któreś usłyszy ryk bestii dobiegający z piwnicy? Pomyśli, że to Halloween-owa atrakcja? Może. A może nie i pobiegnie z płaczem do tatusia mówiąc, że w jakimś domu mieszka wilkołak.

Choć jaki racjonalny rodzic uwierzyłby w bajeczkę o wilkołakach? Jeszcze w taką noc. Tak, z pewnością żaden. Jest więc bezpiecznie. Musi być…

Po pewnym czasie, około godziny od zamknięcia w winnej piwniczce, James zaczął odczuwać obecność księżyca. Nie widział go, a jednak czuł jak wspina się na szczyt nieboskłonu i zalewa swoją prastarą energią cały, nocny świat. Czuł jak srebrzysty blask tarczy miesiąca rozświetla surową bielą w pobliskich lasach, parkach, ulicach i… jego domu.

Nagle poczuł olbrzymie uderzenie gorąca. Każdy mięsień w jego ciele zajął się piekielnym ogniem, każda komórka stała się rozpalonym piecem. Pod wpływem temperatury oddech przyspieszył. Zwierzęce dyszenie przeszło w jęk, by w końcu przerodzić się w dziki ryk, kiedy fala bólu zalała organizm, rzucając jego napiętym ciałem na oparcie fotela. Wtedy poczuł, że przez skórę przebija się czarna, gęsta sierść, a z palców wyrastają ostre szpony (czuł, nie widział, gdyż w akcie agonii zarzucił głowę do tyłu, spoglądając w sufit).

Jego mięśnie i kości zaczęły pękać, a następnie układać w nowe, inne kształty, przybierając nieludzkie kombinacje. Nogi nabrały zwierzęcego wymiaru, wypychając pięty do góry i zmieniając stopę w wilczą łapę, pełną zakrzywionych pazurów. Twarz zaś, porastając czarnym włosem, również zmieniała ułożenie kości, wysuwając część zębów do przodu i wyżynając z dziąseł wielkie kły.

Uszy powiększyły się kilkakrotnie, umożliwiając perfekcyjny słuch, a nos pokryła mokra, psia łuska, zmieniając zwykły zmysł powonienia, w stumilowy radar zapachu.

James nie był już w stanie krzyczeć, wołać żony czy myśleć o czymkolwiek.

Stał się bestią, w której prymitywnym mózgu widniał jedynie obraz srebrnego pierścienia Luny i pragnienia świeżej krwi. Na szczęście tej nocy jego Bogini Łowów emanowała znacznie większą energią niż zwykle. Dawała pierwotną moc zdolną do zaspokojenia nieposkromionego apetytu. James pragnął to zrobić i wiedział, że dziś się to wreszcie stanie…

Scarlette odprawiła kolejną grupkę przebierańców i widząc ich szczęśliwe, małe twarzyczki poczuła się zdecydowanie lepiej. Przypomniała sobie wtedy o dawnych planach, aby urodzić dziecko i mieć prawdziwą, podręcznikową rodzinę. Ach, to byłoby takie piękne, nieprawdaż? Jednakże James nigdy nie chciał potomka, a do tego jeszcze te ataki wilkołactwa... Cóż za życie ją spotkało? Z drugiej strony mieszka w pięknym domu, chodzi na bale i jest znana jako żona jednego z najlepszych marketingowców w Lucky Charm. Nikt z jej rodzimych stron nie miał co liczyć na taki los. Tak, z pewnością jest szczęściarą. Gdyby tylko jeszcze James nie….

Wtedy usłyszała skowyt męża dobiegający z piwnicy. Obudził w sobie wilka…

 

Bestia zaryczała niczym wściekły lew, i uniosła z całych sił dłoń, rozrywając tym samym grubą linę, która łączyła go z fotelem. Kiedy ręka była wolna, zabrał się za resztę zabezpieczeń i po chwili stał już obok poprzecinanych węzłów, rozszarpanego kaftana i pociętego pazurami fotela. Był wolny. I bardzo głodny…

Wilkołak poczuł zapach ciepłego mięsa i oddech potencjalnej ofiary, wędrującej gdzieś na piętrze. Podświadomie (nie myśląc o powodzie swojego działania, które najpewniej wywołane było resztkami jestestwa Jamesa, ukrytymi gdzieś w otchłaniach wilczego umysłu) skierował się w stronę piwniczych drzwi.

Kiedy Scarlette usłyszała ciężkie dyszenie i kroki rozlegające się w piwniczce, jej umysł ogarnęło przerażenie, a po kręgosłupie spłynął lodowaty dreszcz. „Wydostał się z fotela” – myślała w przerwach od siarczystych przekleństw. „Jak do cholery wydostał się z kaftana i marynarskiej liny za 50 dolarów!”

Ale spokojnie, są jeszcze solidne drzwi. Nie ma szans przez nie przejść. Po prostu pobiega sobie w tej piwniczce do rana. Nic się przecież nie stanie, poza potłuczeniem kilku win, prawda?

 

James stanął naprzeciw drewnianych drzwi. Czuł przez nie silny zapach słodkiego mięska. Słyszał jak ofiara dyszy i łka.

Przejechał po nich ostrymi pazurami, wyżynając cztery długie linie. Następnie zawarczał i uderzył w nie zmutowaną pięścią, na co ofiara odpowiedziała krzykiem. „James, przestań!”- wrzeszczała – „Dzwonię na policję!”

Bestia oczywiście nie rozumiała tych słów, ale strasznie irytował ją piszczący ton głosu Scarlette. Rozjuszona wrzaskami ponowiła atak, tym razem jednak ze zdecydowanie większą siłą. Deski pękły, zrzucając z siebie kilka drzazg i chmurę kurzu. Kolejne uderzenie poskutkowało przebiciem się na drugą stronę. Kilka chwil później już całe drzwi zamieniły się w stertę rozłupanego drewna.

Scarlette usłyszała, że James przebija się przez drzwi. Wcześniejsze przerażenie, wydawało się już tylko niegroźnym wspomnieniem, na tle pierwotnego lęku, jaki w tym momencie napłynął do jej umysłu.

Zamarła w bezruchu, wsłuchując się jedynie w dźwięk uderzeń, przypominający donośne bębny . Po chwili „solidne” drzwi ustąpiły atakom i w ich miejsce pojawił się zdziczały mąż, toczący pianę z ust. Scarlette zaklęła.

 

Bestia ujrzała wreszcie swoją upragnioną sarenkę. Widziała jak w jej żyłach pulsuje świeża krew, a pod skórzanym workiem schowane jest ciepłe mięsko.

Potwór warcząc rzucił się na cztery łapy i delikatnym, łowczym krokiem zaczął zbliżać się do zwierzyny. Kobieta odpowiedziała tym samym, cofając się małymi kroczkami w stronę schodów, by uciec na piętro – do telefonu.

„Spokojnie James. Spokojnie.” – szeptała, unosząc dłonie na znak poddania.

Po chwili Scarlette potknęła się o schodek, przerywając tym samym atmosferę spokoju i opanowania. Zwierz ruszył.

Kobieta momentalnie zaczęła wbiegać po schodach, na co w ślad za nią podążył ryczący wilkołak. Po kilku sekundach, ciągnących się jak dekady, znalazła się na piętrze, a następnie już w biurze Jamesa. Niestety, kiedy tylko przekroczyła próg i wyszukała wzrokiem telefon, potężne uderzenie zwaliło ją z nóg.

Bestia rzuciła ofiarę na ziemię. Stanęła nad nią i spoglądała mrocznie, oczyma pełnymi czerwonego ognia. „James… pro” – szept kobiety przerwało jedno szybkie machnięcie dłonią potwora. Ostrza czarnych pazurów poprowadziły błyskawiczne cięcie przez gardło. Bladą skórę pokryły szkarłatne krople. Kobieta jęknęła w agonii, a wilkołak podniósł łeb do góry i spojrzał w srebrny blask Luny, rozpływający się w przeszklonym pomieszczeniu. Bogini Łowów spoglądała swoim białym pierścieniem w oczy Jamesa. Wszystko było idealne. Harmonijne.

Po przejmującej chwili rozkoszowania się pożądanym od dawna księżycem, James przypomniał sobie o leżącej u jego stóp sarence. Teraz przyszła kolej na ucztę.

Wyszczerzył ociekające śliną zębiska, odsłaniając czerwone dziąsła i uniósł szpony do góry, przygotowując się do wypatroszenia bezbronnej istoty.

I wtedy, ostatkiem sił, kobieta uniosła słabą, bladą dłoń i wskazała na coś palcem „Pro…proszę… spójrz” – wyszeptała konając, a następnie opadła już zupełnie z sił. Życie uleciało. Oczy zgasły.

Bestia nie wiedziała o co chodzi Scarlette, jednakże James, ukryty gdzieś w podziemiach zatraconej świadomości, przebił się na ułamek sekundy przez prymitywny, wilczy umysł i spojrzał w wyznaczone miejsce, a to co zobaczył, było gorsze od najciemniejszych koszmarów.

Stało tam lustro. Wypolerowane, sięgające do sufitu lustro, odbijające w swym kryształowym zwierciadle całą, surową rzeczywistość, która dla Jamesa była doprawdy okrutna…

Zobaczył w nim nagiego mężczyznę, klękającego nad zamordowaną kobietą. Cały umazany był krwią. W zaciśniętej pięści, między zgiętymi palcami przy kostkach, trzymał trzy, pokryte purpurą noże. Z ust, rozwartych w akcie całkowitego szoku, wyciekała ślina, a oczy płonęły demonicznym szaleństwem.

Nie była to owłosiona bestia z czarnymi szponami i rzędami ostrych kłów. Nie, był to „zwykły” człowiek, stojący na czworaka i z gęstą pianą w ustach.

Wtedy czar wilka zniknął, a do umysłu znów powrócił James. Zrozumiał wreszcie co tak naprawdę się stało. Zrozumiał, że nie był wilkołakiem. Że do wyswobodzenia się z kaftana i liny nie posłużyły mu pazury, a noże, które schował wcześniej pod fotelem. Że zamordował nimi swoją żonę, i że stoi teraz przed lustrem, cały umazany tryskającą z niej krwią.

Od początku pragnął wyzwolić w sobie „wilkołaka”. Wiosenne morderstwo było dla bestii już dawno nieaktualne. Ona dalej musiała zabijać i żyć. Dlatego też, chowanie się w piwnicy było tylko ucieczką. Ucieczką od drzemiącego w nim wilka, który w końcu go dopadł. W końcu pragnienie krwi wzięło górę nad rozsądkiem i podświadomie przygotował wszystko, by móc się uwolnić tymi „pazurami”. Był chory. Był mor…

Nie, nie był mordercą. To po prostu klątwa tamtego wilka z T-412. Klątwa Luny. To nie jego wina. Wina bestii…

 

Likantropia – wilkołactwo.

Mianem tym w psychiatrii określa się chorobę psychiczną polegającą na przekonaniu chorego, że zmienił się w zwierzę. Chory na likantropię naśladuje wydawane przez wyobrażone zwierzę dźwięki, a także jego wygląd bądź zachowanie.

Niestety, takie właśnie schorzenie spotkało Jamesa po ugryzieniu przez wilka w górach Nebraski. Cyniczna żona wiedziała, że ukochany jest chory, jednakże za cenę dobrobytu i statyczności zaryzykowała życie z psychopatą. Myślała, że wystarczy zamykać go w piwnicy podczas pełni księżyca raz w miesiącu. Że wtedy problem minie. Jednak chorych pragnień Jamesa nie można było poskromić w żaden sposób. To był jego umysł. Nie pełnia.

Czy można więc powiedzieć, że James Logan nie zrobił nic złego, ponieważ był tylko chorym psychopatą, a wina leży po stronie łaknącej, mimo jego zdrowia, luksusu żony? Może tak. Może nie. Nie nam to oceniać.

Na pewno jednak, przepłaciła to swoim życiem.

Co do „wilkołaka”, to po Halloween-owym szaleństwie James sam udał się na komisariat, cały nagi i we krwi, by złożyć zeznanie. Powiedział, że cierpi na klątwę wilkołactwa i zamordował przez to swoją żonę oraz prostytutkę w parku, sześć miesięcy wcześniej.

Osadzono go w Metropolitan State Hospital. Dalej wierzy, że jest wilkołakiem, lecz nawet podczas pełni, kaftan się jakoś nie rozrywa.

 

II

 

Billy stanął przed opuszczoną farmą. Był to rozpadający się, stary budynek, z drewnianą werandą i dziurawym dachem, w którym zagnieździły się już pewnie całe kolonie robactwa i ptasich gniazd. Za nią znajdował się młyn w równie opłakanym stanie, z wiatrakiem pozbawionym połowy skrzydeł.

Po chwili chłopak usłyszał szelest w polu i gardłowe jęki. Z pewnością nie wydawały ich jego znajomi. Natychmiast pobiegł więc w stronę farmy i po krótkiej chwili znalazł się już na werandzie. Wtedy spojrzał się w stronę zboża, a pokraczne strachy na wróble w pozszywanych workach wylazły z kukurydzianych krzewów. „Kruki… wieczne kruki” – szeptały istoty - „Ojciec chce chłopaka. Dajcie” zasyczało w końcu jedno z nich.

Kiedy Billy zobaczył te ohydztwa, oświetlane jedynie słabym światłem latarki i blaskiem księżyca w pełni, natychmiast zrobiło mu się słabo. Zebrał się jednak do kupy i wbiegł przez uchylone, skrzypiące drzwi do środka opuszczonego domu.

Od razu uderzył go wszechobecny smród stęchlizny i rozkładu panujący

wewnątrz. Zasłonił nos rękawem i rzucił srebrnym światełkiem dokoła. Tuż przy drzwiach stał dość spory kredens, a na nim zdobiony świecznik, zdecydowanie nie z tej epoki. Natychmiast przesunął mebel pod drzwi, zagradzając przejście nieumarłym, którzy z sekundy na sekundę zbliżali się do domostwa.

Billy nie wiedział co ma robić. Sytuacja przerastała umysł 19 latka. Zaczął zastanawiać się wtedy, czy wszyscy inni licealiści już zginęli. Pewnie tak.

Roztrzęsiony nastolatek wybuchł panicznym śmiechem, kiedy połączył myśli o śmierci z rąk nieumarłych upiorów z jego osobą. Od pięciu lat maluje mroczne grafiki, przedstawiające takie senne sytuacje jak ta. Takie nieprawdziwe.

A jednak jest teraz w środku tych wydarzeń, niczym w jednym ze swoich abstrakcyjnych obrazów. „Absurd” – pomyślał – „Absurd…”

Nie mógł tutaj umrzeć. Nie, to nie wchodziło w grę. Musiał coś zrobić. Musiał znaleźć broń.

Ruszył więc w głąb chaty Fiddlesticka. Szedł mrocznymi korytarzami, w których co chwila przemykały tłuste szczury, a ze ścian spoglądały wypchane, jelenie łby z porcelanowymi oczyma. Było ciemno. Bardzo ciemno.

Nagle usłyszał silne uderzenia w drzwi, a chwilę później kolejne, jednakże tym razem w innych partiach domostwa. Istoty, wyjąc upiornie, rozpoczęły natarcie.

Kiedy odgłos tłuczonego szkła rozbrzmiał po korytarzach posiadłości, a do świadomości chłopaka doszło, że są już w środku, po jego plecach spłynął lodowaty dreszcz. Serce waliło jak młot, gęsia skórka sparaliżowała ciało, a nogi zmiękły pod rozgrzewającą falą strachu. Billy osunął się na ziemię.

I leżąc tak skulony, na brudnej, drewnianej posadzce pod starą szafą, poziom jego przerażenia osiągnął już taki poziom, że rozbudził w sobie pierwotny instynkt przetrwania. „Dobra. Spokojnie. Trzeba coś zrobić” – powtarzał

w myślach, kiedy podłoga korytarzy zaskrzypiała pod nogami potworów.

Wstał na proste nogi i z pomocą latarki rozejrzał po pokoju. Była to najprawdopodobniej jadalnia, gdyż obok szafy, za którą się schował, stał potężny, hebanowy stół z rzeźbionymi ręcznie ornamentami. Ponad nim zaś, na drewnianej ścianie wisiało coś zdecydowanie bardziej atrakcyjnego, a była to myśliwska strzelba, spoczywająca za szklaną gablotką.

W natychmiastowym przypływie adrenaliny i ciepłej nadziei Billy roztrzaskał szybę i wyciągnął broń. „Winchester M1936” – pomyślał przejeżdżając palcem po smukłej lufie –„łoże i kolba drewniane, komora zamkowa z mosiądzu”-analizował (Billy dobrze znał się na broni. Zawsze pociągała go w jakiś romantyczny sposób, przecząc nieco jego artystycznej naturze. Była to taka dodatkowa pasja, z której często brał lekcje w terenie, strzelając do osiedlowych kotów i miejskich gołębi).

Miał więc 991 mm dwururkowej szansy na wyzwolenie i w żadnym wypadku nie zamierzał jej zaprzepaścić. Magazynek był jednak pusty, a jęki tajemniczych istot zdawały się być coraz bliżej jadalni…

Zaczął więc przeczesywać wszystkie półki i szafy w poszukiwaniach ostrej amunicji, co po zaledwie minucie poskutkowało znalezieniem paczki nabojów „Henry-ego F4”. Nabił broń i ponownie usiadł przy szafie. Teraz musiał czekać.

 

„Billy” – jęczały istoty, błąkając się po korytarzach domu– „Chodź tutaj Billy. Dołącz do nas na polu. Musimy odstraszyć przeklęte kruki. Musimy uchować kukurydzę. Musi być nas więcej. Więcej na polu”.

Billy słysząc te upiorne szepty czuł, że wariuje. Naprawdę, przed oczami pojawiały się fikcyjne obrazy, napady niekontrolowanego śmiechu przeplatały się z płaczem. Był totalnie roztrzęsiony i zdruzgotany. Pragnął tylko by koszmar się już skończył. Mógł umrzeć albo zabić. Mógł wygrać albo przegrać, byleby się to skończyło. Byleby nastała cisza…

Kilka, pełnych piekielnego stresu chwil później, w wejściu do jadalni pojawił się wyczekiwany strach na wróble Fiddlesticka. „Billy!” - zawyła istota, po czym chłopak wstał i, krzycząc niczym neandertalski łowca, wypalił z broni, rozświetlając na ułamek sekundy cały pokój.

Siła pocisku dubeltówki rzuciła nieumarłym na ścianę, rozrywając jego ciało. Zalał się krwią i osunął na ziemię mówiąc jeszcze przez śmiercią coś, co niezmiernie wstrząsnęło umysłem Billa – „Co… coś ty zrobił” – wyszeptał, już nieco innym tonem.

Bardziej normalnym i ludzkim. Jakby znajomym…

Po wystrzale zapanowała krótka cisza, którą po sekundzie przerwał pełen przerażenia, kobiecy wrzask. Wydała go jedna z „istot”, po czym rzuciła się na ziemię, przytulając martwego towarzysza.

- Coś ty zrobił debilu! Coś ty zrobił! – krzyczała w rozpaczy.

- Billy… Ty… - powiedział strach na wróble stojący w przejściu, ściągając lniany worek z twarzy i ukazując prawdziwe oblicze. Był to Bob O’Brien.

- Jezu! Zabiłeś go! Zabiłeś! – piszczała dziewczyna, w której głosie Billy wyczuł już Britney.

- Matko boska… Bob, miało nie być broni – rzekła pretensjonalnie Katherine, ściągając również swoją maskę.

- Ja… ja nie wiedziałem – odparł zagubiony sytuacją Bob, łapiąc się za głowę i odwracając wzrok od trupa.

- To… to wy… wy – wyszeptał Billy, skupiając tym samym całą uwagę przebierańców. Po chwili łączenia faktów zaczął się śmiać. Bardzo głośno śmiać. Śmiać tak, że doprawdy szatan by się nie powstydził.

- Bill? Co… co się dzieje? – zapytała przerażona Kath. Wiedziała, że deVour praktycznie nigdy się nie śmieje, a w szczególności nie powinien teraz.

Billy uniósł winchestera do góry. Z lufy ulatywał jeszcze dym. Ciepłe łuski leżały obok nóg. Chłopak nie wiedział już co się dzieje. Nie rozumiał rzeczywistości.

W jego oczach nie było widać żadnego błysku, czy jakiejkolwiek emocji. Nic. Tylko pustka i czysta, głęboka czerń.

- Hej, Billy. To miał być żart, słyszysz? – powiedziała Kath zbliżając się o krok do zagubionego licealisty – Bob ma kamerę, historia o duchach jest wymyślona, a pozszywane worki to tylko maski. To tylko Halloween-owy żart. Tyle…

- Żart? – przerwał Billy, mierząc strzelbą w stronę przyjaciół.

- Co ty robisz psycholu?! – wrzasnęła zrozpaczona Britney, klęcząc nad ciałem zamordowanego chłopaka.

- Cicho! – powiedziała stanowczo Kath – posłuchaj Billy, to miał być żart, ale wymknął się spod kontroli. Śmierć Alexa to zwykły przypadek, choć z naszej winy i weźmiemy za to odpowiedzialność. Wiem, że możesz czuć się nieco skołowany, ale proszę, proszę odłóż broń – przy końcu zdania, szeptała płacząc.

Billy przeładował.

- Ej, stary. Nie jesteśmy potworami. To tylko kostiumy. Nie ma farmy Fiddlesticka, a ta chałupa jest jakiegoś farmera, który umarł rok temu i dom stoi pusty (tłumaczyło to, dlaczego w XVII wiecznym domostwie, znajduje się współczesna broń myśliwska). Naprawdę. Nie ma strachów na wróble z ludzi. Wszystko wymyślone, wszystko jest Halloween – owym żartem, więc nie rób czegoś, czego nie wymażesz.

- A co z Alexem gnoje! – krzyknęła donośnie Britney wstając od chłopaka, na co Billy skierował lufę w jej stronę i nacisnął spust. Głowa dziewczyny w lnianej sukience pękła przeszyta pociskiem, rozlewając po ścianach krew i kawałki mózgu.

- To żart… – powtórzył deVour, przeładowując ponownie strzelbę.

- Matko boska! Jezusie z Nazaretu! Coś ty zrobił ty obłąkany idioto! – wrzasnął Bob, przerażony widokiem rozwalonej Britney, której kończyny trzęsły się w ostatnich spazmach. W odpowiedzi również dostał kulkę, tym razem w brzuch. Chłopak jęknął i upadł na kolana. Przyciskając głęboką ranę i wypadające wnętrzności przeklinał donośnie i wzywał imię Boga. Oczywiście nadaremno.

- To też żart, prawda Kath? – zapytał ironicznie Billy.

- Posłuchaj… Błagam, nie rób tego – rzekła panicznie, kiedy ten przeładowywał dubeltówkę – Nie musisz. Nie chcesz.

- Klątwa Fiddlesticka Kath. Jego dzieci zeszły z krzyży i nie dadzą mi spokoju. Muszę albo wygrać, albo przegrać. Tylko tak osiągnę spokój.

- Jezu, Billy… co się z tobą dzieje? – zapytała płacząc, ale już jej nie odpowiedział. Spojrzał tylko swoimi głębokimi niegdyś oczami artysty, w których teraz drzemał jedynie piekielny ogień. Ogień szaleństwa. Ogień rodzinnego domu…

Winchester ponownie wypalił, rzucając ciałem Katherine w głąb korytarza jak szmacianą lalką.

- Dla… dlaczego Bill? – spytał szeptem konający na ziemi Bob O’Brien – to, to był tylko żart. Mieliśmy nagrać jak się zlewasz ze strachu i pokazać w szkole. To nic… nic personalnego Billy…

- Cóż… za późno na wyjaśnienia – odparł beznamiętnie, nabijając broń kolejnym pociskiem.

- Jezu, błagam cię Bill! Przestań! – krzyczał zrozpaczony, gdy ten przystawił mu zimną lufę do czoła – Ty pieprzony dziwolągu! Jesteś cholernym aspołecznym odpadem, ty… - Billy nie dał mu skończyć. Nacisnął spust i równolegle z upadkiem łózki, na ziemi pojawił się kolejny trup z rozwaloną czaszką.

Wreszcie nastała cisza i deVour mógł poczuć błogi spokój. Zamknął oczy i rozkoszował się zwycięstwem. Tak, z pewnością był zwycięzcą. Nie zginął teraz, tak samo jak nie zginął 7 lat temu, z rodzicami w pożarze ich dawnej rezydencji.

Śmierć go nie dotyczyła. Był wieczny…

Wtedy jego rozmyślania przerwał odgłos cichych jęków, dobiegający z korytarza. Nie przypominał on jednak tamtego upiornego skowytu demonów Fiddlesticka, tylko raczej dźwięki agonii, wydawane przez ranne zwierzę.

Momentalnie przeładował winchestera (już ostatnim pociskiem) i poświecił latarką w ich stronę. Leżała tam Katherine McKenzy w purpurowej od krwi sukience i z rozwalonym brzuchem, z którego wyciekały mokre wnętrzności.

- Nie miało… być… żadnej… broni – wyszeptała konając – mieliśmy cię tylko… tylko…

- Wystraszyć? – zapytał ironicznie.

- Ta…tak… wystraszyć… To miał być tylko prosty żart Billy… prosty żart…

- Mieszkańcy szklanych domów, nie powinni rzucać kamieniami Kath. Powinnaś była wiedzieć w jakim świecie żyjesz – odparł beznamiętnie, po czym wypalił z dubeltówki, rozrywając umierające ciało na strzępy.

Tak skończył się Halloween-owy „żart” licealistów z Lincoln High School…

 

Billy spalił chałupę. Z namiętną rozkoszą, niczym zawodowy piroman, wpatrywał się w języki ognia, uciekające przez okna i dach. W oczach odbijały się płomienie. Serce zajęło się pożarem radości. Śmiał się i czuł idealnie. Czuł jak w dzień śmierci rodziców…

 

Jakiś farmer, widząc z daleka ognik światła na pobliskich polach, zawiadomił policję. Ta przyjechała kwadrans później i przechwyciła śmiejącego się do rozpuku szaleńca, który został osadzony w Metropolitan State Hospital.

Trudno teraz powiedzieć, czy Billy zwariował z powodu nadmiaru ogromnego stresu i groźby śmierci, wywołanej nieodpowiedzialnym żartem nastolatków, czy już wcześniej, pod maską aspołecznego artysty, tlił się w nim płomyczek szaleństwa, który rósł z roku na rok od momentu śmierci rodziców, by w końcu wybuchnąć ogniem dzikiego terroru.

W każdym razie, połączenie głupich wybryków licealistów z socjopatyczną psychiką 19 latka, skończyło się śmiercią pięciu osób (bo jeszcze babci Amelii, której delikatne serce nie wytrzymało straty ukochanego wnuczka) i zamknięciem w „miękkich ścianach” szóstej.

 

III

 

Instrukcje dotyczące leczenia zespołu Downa córki, pochodziły z germańskiej kultury ludowej XIX wieku. Wierzono wtedy, że wszelkie opętania i deformacje z nim związane mogą zostać uleczone tylko w konkretne święta. Najbliższym było „Samhaim”, czyli święto obchodzone 31 października z okazji przejścia natury ze stanu letniego, w zimowy. Był to też dzień, w którym granica między światem żywych zaciera się z astralnym wymiarem duchów, i zmarli przychodzą do naszych domów. Wtedy, jeśli udobruchamy sobie takiego ducha specjalną inkantacją, może uzdrowić chorego z wszelkich deformacji, gdy ten podda się specjalnej kuracji z dymu palonych ziół (w tym przypadku krwawnika pospolitego i bzu czarnego). Współcześnie Samhaim to oczywiście upiorne święto pełne wampirów, wilkołaków i słodyczy – Halloween.

Oczywiście racjonalny umysł medyczny uznałby te austriackie sposoby za jakieś ciemne zabobony. Jednakże Arlette nie była racjonalnym umysłem medycznym, tylko zrozpaczoną matką, której przez całe życie ta nowoczesna medycyna pomogła w serowym stopniu. To była po prostu jedyna i ostatnia szansa dla dziecka, przysłana z pewnością od Boga, który zlitował się wreszcie nad jej żałosny losem.

Następnego dnia Arlette udała się do zielarsko – medycznego sklepu o fikuśnej nazwie „May Flower”. Bez problemu zakupiła tam potrzebny rodzaj krwawnika i czarny bez. Wszystko było gotowe na nadchodzące Halloween.

Ostatni dzień października obfitował w porywisty wiatr, który zrywał złociste liście z jesiennych drzew i układał je w kolorowe dywany na brukowanych chodnikach Lincoln City. Arlette udała się w tej nieprzyjemnej atmosferze chmur i chłodnego wiatru do wypożyczalni kostiumów, aby załatwić dla Rose strój, który ubierze jako nowa, odmieniona osoba. Normalna i zdrowa.

Ach, jakże Arlette podniecona była tą myślą. Jaki optymizm wstępował w jej uciemiężoną duszę, kiedy wyobrażała sobie piękną dziewczynkę, jaką stanie się jej córeczka dzisiejszego wieczoru. Tak, ten podniosły moment z pewnością zasługiwał na najlepszy kostium.

Załatwiła więc strój Królewny Śnieżki. Rosie uwielbiała tę bajkę i zawsze pragnęła być jak Disney-owa księżniczka. Piękna i królewska. Dystyngowana i idealna. I dziś taka będzie. Musi być…

Kobieta wróciła do domu (w którym od rana przesiadywała jej matka, opiekująca się Rosie pod nieobecność córki) dopiero po zmierzchu, kiedy na ulice wychodziły już pierwsze grupki straszydeł.

- Cześć mamo – powiedziała po wejściu do mieszkania, zdejmując płaszcz

i ciężkie buty.

- No, wreszcie jesteś. Rosie czeka cały dzień na strój. Masz go, tak? – odparła stetryczała Elizabeth.

- Tak, mam. To kostium Śnieżki, z tych bajek co lubi oglądać.

- O, pokaż mi – rzekła matka, podchodząc do Arlette i zakładając grube okulary.

- Proszę – podała strój.

- No, ładny. A ile kosztował? Mam nadzieję, że nie za dużo. Nie będę znowu pożyczała ci na rachunki z mojej emerytury.

- 10 dolarów – skłamała.

- Dobrze. No to bawcie się dobrze. Ja idę do domu – odparła Elizabeth, po czym założyła kurtkę i wyszła z domu, żegnając się jeszcze z wnuczką – Pa Rosie! Jutro przyjdę, to pokażesz mi ile cukierków uzbierałaś!

Matka wreszcie wyszła z mieszkania i zapanowała błoga cisza, przerywana jedynie odgłosami telewizora, oglądanego przez dziecko w dużym pokoju. Arlette mogła w końcu zająć się przygotowaniami do jej mistycznego obrzędu.

Dała dziecku kostium, by symbolicznie przebrała się w piękną księżniczkę, a sama poszła z workiem ziół do kuchni. Włożyła je do piekarnika (nie miała pieca, o którym mowa była w przepisie, ale wyszła z założenia, że efekt będzie taki sam) i przygotowała łacińską inkantację.

- Skarbie! Mogę cię prosić do kuchni?! – zawołała Arlette – Chodź szybciutko, pokażesz mi się w stroju przed wyjściem.

Kilka chwil później w drzwiach kuchni pojawiła się mała dziewczynka, w bordowo – chabrowej sukni i ze złotą tiarą na główce. Strój prezentował się wspaniale, jednakże wciąż była upośledzoną kaleką, niezdolną do normalnego życia. Ale spokojnie, niedługo choroba zniknie, a Rosie stanie się prawdziwą, piękną księżniczką Disneya. Wspaniałym, zdrowym dzieckiem na jakie zasługiwała Arlette.

- Pięknie wyglądasz kochanie. Naprawdę pięknie – po tych ciepłych słowach dziewczynka zakręciła się wesołym piruetem – Ale zanim wyjdziesz po cukierki, chciałabym żebyś mi w czymś pomogła, dobrze? – dziecko przytaknęło uśmiechniętą głową – Super, więc jest taka sprawa, że chciałabym upiec ciasto, wiesz, twoje ulubione, z malinami i kruszonką. Niestety piekarnik jest cały brudny, a mamusia jest za duża żeby tam wejść. Mogłabyś to zrobić, proszę? – nieświadome dziecko ponownie przytaknęło – No to ekstra. Proszę, masz tu ściereczkę i wskakuj do piekarnika. Dosłownie na sekundkę.

Arlette była świadoma co robi. Rozumiała, że tym zabiegiem może „uszkodzić” córkę, albo nawet za… Ale tak naprawdę jakie miała wyjście? Jeśli Rosie dalej będzie chora, to ani jej życie, ani dziecka, nie ma po prostu sensu.

Kiedy tylko Rosie Rhodes weszła do środka piekarnika, pełnego aromatycznych ziół, Arlette zamknęła szybę i włączyła ogień. Dziecko początkowo było zmieszane i nie wiedziało za bardzo o co chodzi, jednakże kiedy poczuło temperaturę, z gardła wydobył się dziki wrzask. Kobieta była psychicznie przygotowana na takie dantejskie sceny, więc po prostu wyciągnęła manuskrypt, by wymówić przyciągającą dobre duchy inkantację.

- Sante Michael Archangele, defende non proelio contra nequitiam et insidias diaboli… - czytała przez łzy, kiedy dziecko piszczało. Ale musiało piszczeć, bo jeśli płomienie ją parzą, to na pewno działały też na zioła, uwalniając ich lecznicze aromaty – esto praesidium imperet illi Deus supplices deprecamur tuque Princeps militiae… - Rosie płakała, wrzeszczała i waliła w szybę, lecz Arlette nieugięcie wymawiał tylko kolejne wersy – caelestis Satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo… – po każdym słowie brała potężny oddech, który choć na ułamek sekundy uspokajał jej zdruzgotany umysł – divina virtute in infernum detrude. Amen.

Kiedy skończyła, wrzaski córki osiągnęły istne apogeum. Piszczała niczym zarzynana świnia, gdy temperatura topiła jej skórę. Waliła na oślep nogami i rękami, w aktach bezskutecznego protestu.

Arlette wiedziała jednak, że tak musi być. Że takie ludowe metody muszą trochę boleć, żeby zadziałać. Że z pewnością niedługo przyjdą dobre duchy Halloween i uzdrowią biedne dziecko. Tak, wszystko będzie dobrze. Trzeba tylko wytrzymać…

W końcu, po około kwadransie (kobieta straciła poczucie czasu, więc mogło być to i pół godziny), krzyki i dzikie wrzaski ustały, a w domu zapanowała błoga cisza, zakłócana jedynie szlochem matki. W kuchni czuć było aromat ziół i palonego mięsa, coś jak na dobrym, majowym grillu. Niestety zapach ten nie pochodził od cielęcych steków w paprykowej marynacie, lecz od upieczonego

w piekarniku dziecka.

„Teraz jest już na pewno dobrze” – myślała – „Teraz jest już na pewno księżniczką i żaden chuligan jej więcej nie uderzy (co było akurat prawdą). Teraz jest zdrowa. Na pewno”.

Arlette otworzyła piekarnik, z którego od razu wyleciała potężna chmura dymu przepełnionego ziołowymi zapachami, na co kobieta odruchu zasłoniła twarz i odwróciła głowę. Kiedy mgła opadła, panna Rhodes mogła wreszcie wyciągnąć odmienione dziecko. Nastała chwila prawdy. Chwila raju!

Córka nie była jednak zbyt, powiedzmy, „dynamiczna”. Leżała tylko na płycie w środku, zupełnie się nie poruszając, jak gdyby spała. Zdziwiło to Arlette, gdyż jeszcze pięć minut temu krzyczała na całe mieszkanie chcąc wyjść, a kiedy już może, to nie chce. Po kilku prośbach matki, dziecko wciąż nie miało zamiaru opuścić piekarnika, więc kobieta sama ją wyciągnęła, a to co zobaczyła, było prawdziwym ewenementem.

Rosie Rhodes stała się normalnym, pięknym dzieckiem. Idealnie rozstawione oczy, duże, czerwone usta i zarumienione policzki. Jej twarz prezentowała perfekcyjne proporcje. Wszystkie strefy niemalże identyczne. Rysy regularne i dzięki temu piękne.

Była tak idealna, że z pewnością nie byle jaki duch wysłuchał jej łacińskiej inkantacji. Dzięki Bogu za to. Jezu, co za radość, że się udało! Wszystko się udało!

No może nie do końca wszystko, bo córka w ogóle się nie ruszała. No cóż, przeżyła przecież ogromny szok, więc ma prawo być zmęczona. Ma prawo odpocząć.

Arlette położyła ją do łóżka. Musi teraz odpoczywać. Musi spać dużo. Mocno…

 

Po kilku tygodniach sąsiedzi zaczęli skarżyć się na wszechobecny smród rozkładu i spalenizny. Przysłano inspekcję, która miała zbadać wszystkie mieszkania w poszukiwaniu tego, jak uważano, „porażonego zepsutą instalacją szczura”. Jednakże kiedy odwiedzono mieszkanie Arlette, teoria o zdechłym gryzoniu wydawała się bajeczką na dobranoc dla dzieci.

Na łóżku, pod czarną od spalenizny kołdrą, leżały zwęglone zwłoki rozkładającego się dziecka, w którego ciało wżerały się kolonie białych larw.

Natychmiast zawiadomiono policję, która aresztowała chorą psychicznie matkę ofiary, krzyczącą non stop „Zostawcie moje idealne dziecko! Ona musi odpoczywać! Musi spać, by być piękna!”.

 

***

 

Arlette Rhodes, została w końcu, tak jak Billy deVour i James Logan, osadzona w murach szpitala psychiatrycznego Metropolitan State Hospital, w Nebrasce.

Siedzą teraz wspólnie na dziedzińcu, przed potężnym, majowym dębem, z którego wypływa uspokajający śpiew wiosennych skowronków.

Wszystkie te trzy osoby przegrały walkę ze swoją chorą psychiką, podczas „upiornego święta Halloween”. Wszyscy, choć na różne sposoby, to uwolnili w sobie inne osobowości, trzymane gdzieś głęboko w odmętach mrocznego umysłu. A teraz wszystkie te trzy postaci, spędzą resztę życia pod stałym nadzorem i w ciasnych kaftanach bezpieczeństwa.

I pamiętajcie, to nie Halloween tworzy potwory. Nie ma duchów, wampirów, zombie, żywych strachów na wróble, czy demonów.

Jest tylko zimny umysł, kreujący zniewalające nas mary. Może pokazywać senne krainy, wyimaginowane piękno i fikcyjne demony, lub rozwijać pasje, wynajdywać nowe, wspaniałe idee i upiększać rzeczywistość, na tysiące magicznych sposobów.

Horrory tworzymy my, a nie otaczający nas świat.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • maciekzolnowski 06.03.2017
    Xiddi, kurde, nie można było trochę krócej? Zabieram się właśnie za ten górski horror, ale ilość tekstu mnie... trochę przeraża. (W sumie o to chodzi w horrorach, by nas one przerażały, hi, hi!, no nie?) ;))
  • xiddi 08.03.2017
    Wiem ze troszkę długie to opowiadanko ale pytanie czy się podobało? :)
  • fanthomas 08.03.2017
    Następnym razem podziel tekst na kilka części, bo to za dużo jak na jeden raz.
  • xiddi 09.03.2017
    To prawda mogłem podzielić to na rozdziały :/// Następnym razem z pewnością zrobię z twojej koncepcji użytek :)
  • maciekzolnowski 11.03.2017
    No, klimat jest; bardzo to obrazowo wszystko opisujesz; powiedziałbym nawet, że filmowo. To, co przeczytałem do tej pory bardzo mi się podobała. I w ogóle... fajne zastosowałeś tutaj rozwiązanie formalne-fabularne: "poco a poco" prezentujesz kilka historyjek w jednym, zwartym, nieco przydługawym, ale o tym już mówiłem, tekście.;) Piątka będzie jak nic!
  • xiddi 11.03.2017
    Dziękuje za miłe słowa :))
  • maciekzolnowski 11.03.2017
    "podobało" - sorki za literówkę
  • kasjopeja 24.03.2017
    Super. Nie przeszkadzało mi, że długie. Książkę, która wciąga, czyta się jednym tchem, nie ważne ile ma stron. Twoje opowiadanie tak samo.
  • xiddi 26.03.2017
    Dziękuje bardzo i zapraszam do reszty opowiadanek :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania