Kowboje - Na tropie Brudnego Barta, 1876

Brudny Bart to szuja. To pozbawiony honoru, niekochający nikogo człowiek, choć nikt, kto znał go w młodości, nie domyśliłby się, że taki się stanie. Pochodzi z Polski, z szanowanej rodziny zawsze zaangażowanej w palące sprawy kraju. Uczył się, czego należało się uczyć, i robił, co należało robić, więc początkowo wszystko szło w dobrą stronę. Ale Bart ulepiony był z innej gliny. Czy miało to związek z tym, że ojciec faworyzował jego starszych braci? A może z częstymi wizytami przyjaciela rodziny, który, zanim przyszły bandyta zawitał na świat, odwiedzał matkę akurat wtedy, kiedy ojca nie było w domu? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy, ale jak to zwykle bywa, ziarno prawdy tkwi wszędzie. Gdy przebąkiwano o kolejnym powstaniu i wszyscy sądzili, że Bart, wtedy jeszcze Bartłomiej, weźmie w nim udział, ten spakował manatki, ukradł tyle pieniędzy, ile mógł, prysnął do Amsterdamu, a stamtąd na pokładzie ogromnego statku ze zbieraniną ludzi z całej Europy popłynął do Ameryki, zostawiając ojca na łożu śmierci, resztę zaskoczonej rodziny i słodką dziewczynę, która do końca miała nadzieję sprowadzić go z manowców.

 

Miał pecha, bo w Ameryce trwała akurat wojna secesyjna i, mimo oporów, został w nią prędko wciągnięty, trafiając tym samym w sam środek tego, przed czym uciekał z Polski. Początkowo brał udział w mało znaczących potyczkach z konfederatami, stając w obronie Murzynów, choć nie robił tego rzecz jasna ze szlachetnych pobudek, ale z najzwyklejszego na świecie przymusu. Później, kiedy wojna zaczęła wymykać się spod kontroli, najeżdżał południowe stany z innymi degeneratami, plądrując, paląc i niszcząc, co się dało, nierzadko strzelając do cywilów, krów, świń i koni. To w tym czasie odkrył, jak wiele przyjemności może dać człowiekowi rozrabianie, więc gdy wojna się skończyła, znowu spakował, co miał, i ruszył szukać szczęścia na zachodzie.

 

Bart rozrabiał w Teksasie, Nowym Meksyku, ale upodobał sobie Arizonę, gdzie stał się ostatecznie znany jako Brudny Bart. Niektórzy mówią, że to ze względu na jego niechęć do kąpieli, higieny osobistej i ogólnej czystości, a inni, że to przez nawyk strzelania ludziom w plecy, z którego czerpał wiele satysfakcji. Jak by nie było, miarka w końcu się przebrała i jego podobizna pojawiła się na plakatach ogłaszających, iż za schwytanie go albo za dostarczenie jego pozbawionego życia ciała można otrzymać trzysta dolarów.

 

Ostatnio widziano go w ruinach fortu kilka mil od Yumy. Tam też zmierzamy – ja i Biały Ocelot. Mój kompan urodził się jako Georgie, ale miał nieszczęście mieszkać w najeżdżanym przez Komanczów Teksasie. Kiedy był pięcioletnim szkrabem, chudym jak świeża gałązka, Indianie ci porwali go i wychowali jak swojego, udzielając mu przy tym niezłej lekcji życia. Co stało się z rodzicami, bratem, siostrą i babką? Może lepiej nie wiedzieć. Na imię Białego Ocelota Georgie zapracował tym, że pewnego wieczoru wystraszył kilka komanckich staruch przechodzących pod orzesznikiem, na którym lubił przesiadywać. Czemu Ocelot miałby kogoś wystraszyć? Trudno powiedzieć, bo zwierzę to budzi raczej podziw a nie grozę, ale imię do niego przylgnęło i dziś nikt prócz ciotek, próbujących od czasu do czasu przekabacić go tak, by znowu zaczął żyć jak biały człowiek, nie zwraca się do niego „Georgie”.

 

Kilkudniowy pościg za Bartem zmęczył nas na tyle, że mimo pustawych brzuchów decydujemy się odpocząć w dziczy i podjąć trop rano. Rozkładamy nasze tipi na kawałku równego terenu otoczonego przez saguaro, opuncje, ocotillo i inne mniej ciekawe rośliny. Jest gorąco. Na szczęście mamy trochę wody odłożonej na czarną godzinę, a słońce zjeżdża już powoli w stronę horyzontu i wkrótce zajdzie za butte, które przykryje nas wyczekiwanym cieniem. Ożywamy, gdy słońce znika. Świat dookoła również. Pekari, kojoty, helodermy, skorpiony, tarantule i szczuroskoczki wychodzą na żer, ptaki latają beztrosko, przysiadając czasem na kaktusach, spod których dobiega grzechotanie.

 

Rozpalamy ognisko, by odgonić tych nieproszonych, jadowitych gości, i w ciszy żujemy resztki suszonej wołowiny; oszczędnie popijamy wodę. Przerwa od pościgu dobrze nam robi, ale wystarczy jedno spojrzenie na Ocelota, by wiedzieć, że święty spokój nie jest nam pisany. Upewniam się, czy mam przy sobie Colta, a mój kompan chwyta łuk i kołczan wypchany po brzegi strzałami. Spomiędzy kaktusów wyłania się piątka jeźdźców. Buńczucznie zbliżają się do ogniska, zatrzymując się na tyle blisko, byśmy mogli dostrzec ogniki pulsujące w ich oczach.

 

- No, no, no, ale daliście się zaskoczyć! – woła wesoło Franky Raptus, szef pięcioosobowej bandy koniokradów. Ma ciemne kręcone włosy i skaleczoną nasadę nosa.

 

- Zaskoczyć? – szydzi Ocelot. – Myślicie, że mając w składzie Johnny'ego Fasolę jesteście w stanie kogokolwiek zaskoczyć? Wyczułem go pięć minut temu, a nie wiał wam nawet w plecy wiatr.

 

Biedny Johnny Fasola. Jest nicponiem oraz nieczułym głupkiem, przy którym skunks pachnie jak bukiet róż. Jego dieta składa się wyłącznie z chleba i fasoli przygotowywanej we wszelkich możliwych postaciach, co powoduje, że Johnny tworzy wokół siebie charakterystyczną aurę. Słyszy się czasem historię o tym, jak próbował podkraść się do stada koni z zamiarem uprowadzenia dwudziestu czy trzydziestu sztuk, ale serią donośnych pierdnięć wystraszył zwierzęta, które rzuciły się do ucieczki. Czy jest to prawdą, czy tylko bujdą – kto to wie? Zamiast odpowiedzi można zaoferować pytanie: czy prawda nie jest nieraz bardziej niedorzeczna od najbardziej wyszukanego kłamstwa?

 

Johnny trzyma się blisko Franky'ego. W bandzie są jeszcze Hiszpan Osasuna, przy każdej okazji podkreślający fakt bycia Hiszpanem a nie Meksykaninem, oraz bliźniacy Orville. Na wiele pytań o tych dwóch cymbałach można szybko odpowiedzieć. Greg jest starszy o parę minut od Deweya, wyższy od niego o ćwierć cala; tymczasem Dewey jest od brata bardziej zarośnięty i ma bardziej pokiereszowany nos, który przetrącił mu ponoć pociąg niedaleko Denver w jakimś absurdalnym wypadku przy budowie kolei. Nie da się jednak stwierdzić, który z nich jest głupszy, bo zdawać się może niekiedy, iż zupełnie nieświadomie biorą oni udział w zawodach, próbując prześcignąć się w popełnianiu coraz to większych idiotyzmów. Ten, kto sformułował powiedzenie „Głupi ma zawsze szczęście”, musiał czerpać inspirację, obserwując poczynania osobników pokroju bliźniaków Orville.

 

Teraz cała piątka, czyli Franky Raptus, Johnny Fasola, Osasuna oraz Greg i Dewey Orville'owie, pijana w sztok, z brzydkimi gębami opalonymi agresywnym arizońskim słońcem, szczerzy zęby pełne kawałków starożytnego jedzenia, rozradowana posiadaną nad nami przewagą. Trzymają rewolwery w pogotowiu i widać, że strasznie chce się im postrzelać. Mimo gorąca, zachowujemy zimną krew.

 

- Oddajcie nam broń, to was puścimy – stwierdza Franky, nie siląc się nawet, by kłamstwo to brzmiało jak prawda.

 

- Oddamy wam to, co się wam należy.

 

Lubię zagadkowe wypowiedzi i mam do nich słabość, ale w tym przypadku „co się wam należy” jest tak jasne jak słońce, z którym nie pożegnałem się jak trzeba, i które mam nadzieję zobaczyć rano razem z Ocelotem. Choć polujemy na Barta, ludzi pokroju Franky'ego, Johnny'ego Fasoli i reszty tych psubratów nie powinno się puszczać wolno.

 

- Co się nam należy? Ależ z ciebie pajac!

 

- Szefie, nie dyskutujmy z nimi! Zastrzelmy ich tu i teraz, bo mam przeczucie, że lepiej z tym nie zwlekać – wtrąca się Johnny Fasola.

 

- Cicho bądź, Johnny – Franky ucina próbę dyskusji, po czym robi kilka kroków w naszą stronę. – Oddajecie broń po dobroci?

 

Franky obserwuje nas przez chwilę. Nie mamy zamiaru tańczyć do jego muzyki, więc uśmiech znika z jego twarzy.

 

- No dobra. Sami tego chcieli...

 

Zanim przywódca koniokradów kończy gadać, w samym środku jego czoła sterczy strzała wystrzelona przez Ocelota na początku ostatniego w życiu zdania Franky'ego. Reszta zbirów robi głupie miny, po czym wszyscy sięgają po broń. Jesteśmy szybsi. Strzelam do Grega Orville'a, a ten spada z konia jak dojrzałe jabłko z drzewa, stając się nie tylko pierwszym bliźniakiem, który zawitał na ten świat, ale też pierwszym, który go opuścił. Ocelot tymczasem pakuje strzały w Osasunę, który po chwili wygląda jak jeżozwierz.

 

Rozżalony po utracie bliźniaka Dewey, uświadomiwszy sobie, że jednak kochał brata, który przekroczył właśnie ostatnią z rzek, próbuje pomścić Grega. Strzela jednak niecelnie, więc udaje mi się przedostać do tipi, w którym pod naporem ognia Deweya pojawiają się coraz to nowsze dziury. Chwytam mojego nowiutkiego Winchestera, wkładam lufę w jedną z dziur w namiocie, mierzę i strzelam. Dewey ląduje w kaktusach.

 

Johnny Fasola w mgnieniu oka pojmuje, że nie ma z nami szans. Rzuca się do ucieczki. Ocelot mierzy do niego, spogląda na mnie i, ujrzawszy moją aprobatę, posyła Johnny'emu strzałę w plecy. Nie jest to może honorowe rozwiązanie, ale na pustyni w Arizonie można podobno znaleźć więcej wody niż honoru.

 

***

 

Następnego dnia z samego rana, kiedy jest jeszcze czym oddychać, ruszamy w stronę Yumy. Jedziemy do biura szeryfa, gdzie zamierzamy zostawić Franky'ego i jego kolegów oraz odebrać należną za nich nagrodę. Będzie nas to kosztowało trochę czasu, więc nasz pościg za Bartem się opóźni. Mijamy saguaro, z którego przygląda nam się szczuroskoczek łapczywie pożerający owoce kaktusa. Też się najemy, jak tylko odbierzemy nagrodę za naszą zdobycz. Brudny Bart to szuja, ale na razie musi poczekać.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania