Krawędź wroniego oka

Hjalkan obudził się powoli, jakby wynurzając się z gęstej, lepkiej mgły. Świadomość wracała do niego stopniowo, kawałek po kawałku, przypominając rozbite lustro składające się na nowo. Najpierw był ból – pulsujący, głęboki, rozlewający się po całym ciele. Każdy oddech wbijał w żebra setki niewidzialnych igieł, podczas gdy bark palił żywym ogniem, roztrzaskany i obandażowany. W głowie dudniło tępe echo odniesionych ran. I choć jego wzrok był rozmazany, a świat drgał w niestabilnych konturach, jeszcze gorsze było uczucie twardości pod sobą. Leżał na pryczy z żerdzi, które wbijały mu się w plecy. Przykrywało go grube, szorstkie sukno, przesiąknięte smrodem zwierzęcej sierści i zaschniętego gówna.

Chata, w której się znajdował, była skromna, zbudowana z pokrzywionych bali, ze szczelinami uszczelnionymi mchem i gliną. Belki podtrzymujące sufit były czarne od sadzy, a nisko zawieszone, jedyne okno wpuszczało do środka skąpą poświatę, rozmazując zarys przedmiotów w półmroku. Pod ścianą stał prosty, zbity z surowych desek stół, noszący ślady głębokich nacięć, zaschniętych plam i starych zadrapań. Ktoś nie raz ciął na nim mięso – pomyślał Hjalkan. Niekoniecznie zwierzęce.

Przy nim siedziała starsza kobieta, okutana w czarną chustę, której końce zwisały niczym zmokłe skrzydła kruka. Jej pomarszczone wargi poruszały się bezgłośnie, wypowiadając szeptem słowa niezrozumiałej modlitwy, gdy palce gładziły surową powierzchnię drewnianej figurki. Obok niej, na chybotliwym krześle, siedział chłopak, najwyżej piętnastoletni, o jasnych, zmierzwionych włosach i oczach czujnych jak u lisa. Trzymał na kolanach kawałek drewna i niewielki nóż, którym mozolnie coś strugał, zrzucając na ziemię drobne wióry.

Na stole porozrzucane były gliniane misy, okopcone od ognia, w których tkwiły resztki kaszy, łoju i obgryzionych kości. Tuż obok, na drewnianej ławie, walały się skórzane sakiewki, kłębek lnu i diabka z wyszczerbionym ostrzem. Na czarnej żeliwnej zawiesinie kołysał się gar z resztkami jakiegoś gęstego wywaru, parował ciężko, rozsiewając mdlącą woń gotowanego mięsa i ziół. W rogu chaty znajdował się paleniskowy kamienny krąg, w którym dogasały ostatnie smugi żaru.

Hjalkan drgnął, próbując poruszyć zdrętwiałym ciałem, lecz natychmiast tego pożałował. Gwałtowna fala bólu rozwarła się w nim niczym pęknięty wrzód, rozrywając nerwy gorącym ostrzem cierpienia. Każdy mięsień zdawał się napięty do granic wytrzymałości, a bandaże oplatające tors wpiły się w poranioną skórę. Syknął cicho, zaciskając zęby, lecz dźwięk ten wystarczył, by zwrócić uwagę kobiety. Jej oczy, głęboko osadzone i zimne, spoczęły na nim z mieszanką współczucia i surowej rozwagi, jakby ważyła, czy uratowanie go było rozsądnym wyborem, czy też błędem, który sprowadzi na nią więcej nieszczęść niż wdzięczności.

- Nie ruszaj się, chłopie – powiedziała ochrypłym, chropowatym głosem, w którym pobrzmiewało zmęczenie i coś jeszcze. – Ledwie cię uratowaliśmy. Nie zmuszaj losu, by zmienił zdanie.

Za oknem rozbrzmiewały odgłosy wsi. Powietrze niosło rozedrgane gdakanie kur i przeciągłe nawoływania ludzi. Ktoś przechodził tuż obok, a jego kroki głucho stukały po ubitej ziemi, wplatając się w odległe rżenie konia i skrzypienie drewnianych osi. Wiatr wciskał się przez szpary w ścianach, niosąc woń wilgotnej słomy, obornika i starego dymu, który już dawno przesiąkł belki. Pod koślawym płotem czaiły się gęsi, wielkie i szare, o przekrwionych ślepiach, syczące złowrogo na każdego, kto się zbliżył. Od czasu do czasu szczekanie psów rozdzierało ciszę poranka.

Hjalkan zwilżył spękane usta spierzchniętym językiem, czując metaliczny posmak krwi. Spróbował mówić, lecz z jego wysuszonego gardła wydobył się jedynie chrapliwy, zduszony dźwięk. Przełknął ślinę i podjął próbę jeszcze raz.

- Gdzie… gdzie ja jestem?

Kobieta wytarła ręce o spłowiały fartuch, który był nie tylko zabrudzony kurzem i tłuszczem, ale i jakąś starą, zapomnianą krwią, która zdążyła wyschnąć na tkaninie, stając się jej częścią. Zdecydowanym ruchem wzięła miskę z mętnym wywarem. Zbliżyła się do "łóżka", na którym leżał Hjalkan, i nabrała łyżkę bulgocącego płynu. Z ręką w zawieszeniu, przyglądała mu się przez chwilę, a potem podsunęła mu ją pod usta.

- Najpierw zjedz – rzekła w końcu. – Tylko, jeśli lubisz to, co pyszne, szybko z głodu umrzesz.

- Jak… – wyszeptał, lecz dalsze słowa ugrzęzły gdzieś w gardle, opierając się bólowi i osłabieniu.

Kobieta westchnęła ciężko i pokręciła głową, powoli, z irytacją malującą się na jej twarzy.

- Srak – parsknęła. – Wiem, o co chcesz zapytać, ale nie wiem jeszcze, ile chcę ci powiedzieć. Najpierw to ty powinieneś dać nam coś do zrozumienia. Przybył tu pewien człowiek. A raczej jakiś obmierzły chłop, zziębnięty, cuchnący starym potem i strachem. Najpierw błagał, potem się wygrażał, a na koniec domagał się pomocy, jakbyśmy byli mu coś winni. Twierdził, że w gaju leży ranny, ktoś, kogo nie można zostawić na pastwę losu. A tam... – urwała na moment, mierząc Tropiciela przenikliwym spojrzeniem. Jej głos był rzeczowy, lecz miał w sobie nutę podejrzliwości. – Ty już dobrze wiesz, co tam było. Nikt rozsądny nie odważyłby się tam pójść, ale skoro ten mężczyzna zarzekał się, że zwierz ubity, uznaliśmy, że może warto będzie pomóc. Może. Powiedział, że jesteś kimś ważnym, a jeśli zostawimy cię na śmierć, ostrze armii spadnie na nasze ziemie. Nie lubimy ryzykować, a on. – Zawahała się. – On nie wyglądał na kłamcę. Przemawiała przez niego desperacja. Nie powiedział nam, kim jesteś – dodała powoli. – Ale… sowy już tak.

Chłopak, który dotąd milczał, zajęty struganiem drewna, uniósł głowę.

- Zleciały się dość szybko – wtrącił cicho.

Kobieta zmarszczyła brwi i rzuciła chłopcu karcące spojrzenie, ale nie zdążyła go uciszyć.

Hjalkan uniósł lekko głowę, choć ból zaraz zmusił go do jej opuszczenia. Sowy. Słowo pobrzmiewało w jego umyśle jak ostrze zaciągnięte po kamieniu młyńskim.

- Ile ich było? – wychrypiał.

Chłopak spojrzał na kobietę, jakby oczekując, że to ona odpowie, lecz ta milczała. W końcu sam przerwał ciszę.

- Trzy, może cztery. Najpierw tylko jedna w czarne pręgi, ale potem… – urwał i wzruszył ramionami. – Krążyły nad gajem, zanim w ogóle cię tu przynieśliśmy.

…w czarne pręgi – pomyślał, gdy za oknem coś trzasnęło. To Ewelis. Coś się stało. Wstrzymał oddech. Przez moment wmówił sobie, że to tylko wiatr szarpiący gałęziami, lecz wtedy usłyszał kolejne dźwięki – ciche, ostrożne kroki na ubitej ziemi, zbyt miarowe, by mogły należeć do zwierzęcia, i zbyt lekkie, by były dziełem pijanego wieśniaka wracającego do domu. Ktoś tam był.

Kobieta zmarszczyła brwi, po czym sięgnęła po leżący obok kij, gruby, sękaty, zwieńczony odrapaną końcówką. Używany nie tylko do podpierania się, ale i do przepędzania natrętów. Zdecydowanym ruchem uniosła kij w stronę chłopca, a głową wskazała na drzwi, sugerując, by natychmiast sprawdził, kto czai się na zewnątrz. Mieszkańcy wioski wiedzieli o rannym, a jeśli ktoś miał przyjść, i z pewnością nie zachowywaliby się jak złodzieje, zapukaliby albo dali o sobie znać donośnym głosem.

Chłopak westchnął ciężko, przeciągnął się i podniósł z miejsca.

- Babko, ty wszędzie widzisz kłopoty – mruknął z przekąsem, jeszcze ziewając. – Może to tylko wiatr, a ty zaraz każesz mi brać widły.

- Głupiś. Wiesz tyle, ile masz lat, czyli niewiele. Jak rózga cię nie nauczyła, to życie cię nauczy. Ciężkość doświadczenia nie przychodzi łatwo, a jeszcze trudniej jest pojąć, że świat ma dla nas tylko jedno: nieznośne niespodzianki. Byłeś jedną z nich.

Chłopak wywrócił oczami, ale nie oponował. Jego dłoń zawisła nad drewnianą zasuwą, na chwilę zatrzymując się w zawahaniu, a potem z głośnym skrzypieniem otworzył drzwi.

W progu stanęła dziewczyna z koszykiem, jej twarz częściowo skrywał cień. Chwyciła go obiema dłońmi i wychyliła się delikatnie do przodu.

- Przyniosłam zioła, o które prosiłaś – powiedziała cicho.

Babka w milczeniu popatrzyła na nią, a jej oczy przeszyły młódkę. Następnie warknęła, ledwo unosząc wzrok:

- Nie prosiłam, tylko kazałam. A czemu się tak czaisz? Wzięliśmy cię za kogoś obcego. W ten sposób nadziejesz się któregoś razu na widły.

Dziewczyna nie odpowiedziała od razu, ale jej ruchy stały się pewniejsze, gdy podeszła do stołu, kładąc koszyk z ziołami na blacie. Z jej rąk wysypała się mieszanina, a ich zapach wypełnił izbę. Hjalkan, leżący wciąż na posłaniu, uniósł głowę, natychmiast rozpoznając rośliny. Były to nagietek, kruszczyk i krwawnik, zioła, które widział niejednokrotnie, ale teraz miały dla niego szczególne znaczenie. Krwawnik… o nim marzył Verdon Halp, który wspominał, jak bardzo mógłby mu pomóc.

Tropiciel nie był pewien, czy to tylko wiara w leczniczą moc ziół, czy może obecność tej dziewczyny, ale poczuł, jak część jego bólu zaczyna ustępować, przynajmniej na chwilę.

Kobieta przeniosła wzrok na rozsypane na stole rośliny, lustrując je z surowym wyrazem twarzy.

- Wiesz, co z nimi zrobić – stwierdziła chłodno, nie pytając, a oznajmiając.

Dziewczyna, choć nieco spięta, skinęła lekko głową. Bez zbędnych słów podeszła bliżej, ręce wprawnie zaczęły oddzielać łodygi od liści, kruszyć kwiaty i układać je w małe kupki. Hjalkan, leżący na posłaniu, zerknął na jej ręce, które w milczeniu mieszały zioła, rozdrabniały je, aż w końcu zamieniły w gęstą, wonną maść. Gdy skończyła, odsunęła się od stołu, a kobieta bez słowa przejęła naczynie. Nim Hjalkan zdążył zaprotestować, stary bandaż został zerwany, a świeże mazidło wtarte w otwarte rany. Skóra zapiekła go przy pierwszym dotyku, ale zaraz potem rozlało się po niej kojące ciepło. Jego oddech spłycił się, gdy przez moment wydawało mu się, że ból słabnie.

- Tyle na razie wystarczy – mruknęła kobieta, zawijając ranę w czysty materiał. – Zobaczymy, czy bogowie pozwolą ci się wykaraskać.

- Nie ukrywasz tego, że wyznajesz starych bogów – powiedział słabym głosem.

- Nie – odparła spokojnie. – I nie sądzę, żebyś miał z tym jakiś problem. Choćby dlatego, że zawdzięczasz mi życie.

Hjalkan rozciągnął usta w skromnym uśmiechu, po czym przeniósł spojrzenie na dziewczynę. Była młoda, ledwie wkraczająca w kobiecość, a jednak nosiła w sobie surowe piękno, które nie potrzebowało ozdób. Jej rysy były harmonijne, wyrzeźbione przez naturę. Miała wysokie kości policzkowe, prosty nos i pełne usta o lekko wygiętym kształcie. Oczy jasne, przejrzyste jak woda w leśnym strumieniu, ale ich spojrzenie było przenikliwe i uważne, jak u kogoś, kto nauczył się nie ufać pierwszym wrażeniom. Jej włosy, długie i splątane w gruby warkocz, miały barwę pszenicy dojrzewającej w letnim słońcu. Kilka kosmyków wymknęło się z upięcia i opadało na czoło, nadając jej wyglądowi dzikości. Suknia, którą nosiła, była prosta, lniana, z delikatnym haftem przy dekolcie. Nie nosiła biżuterii, chyba że można by wliczyć korale z bursztynu, które delikatnie połyskiwały na szyi. Jednak coś w jej postawie sprawiało, że wydawała się kimś, kto nosi w sercu coś cenniejszego niż złoto czy srebro.

Wygląda jak... jak żona – pomyślał Hjalkan, zaskoczony własnym spostrzeżeniem.

- Nawet o tym nie myśl – skarciła go babka ostrym tonem, widząc, jak pożera dziewczynę wzrokiem, jak wilk czający się na jagnię. – Nie zahahulisz jej serca.

Tropiciel nie spuścił spojrzenia, tylko uśmiechnął się półgębkiem.

- A co, gdyby mnie nie dotyczyły żadne śluby?

- Twoich nie da się złamać – powiedziała wolno, z naciskiem na każde słowo. – Jesteś związany z Niebołamaczami aż do dnia, w którym sczeźniesz, a może i dłużej. Poza tym śmierć ociąga się, by zabrać takich jak ty.

- Czyli jakich?

Kobieta nie zawahała się ani chwili.

- Morderców.

Hjalkan nie wyglądał na poruszonego.

- A czym to ciebie czyni, skoro mi pomogłaś?

- Współwinną – odparła.

- Nie. Dobroduszną. A to rzadkość.

- Dobroduszność to luksus tych, którzy nigdy nie musieli wybierać między czyimś życiem a własnym.

Dziewczyna wyraźnie się speszyła, nerwowo zaciskając palce na skraju lnianej sukni. Chłopak przyglądał się wszystkiemu ze złośliwą satysfakcją. Zawsze w głębi duszy bał się Burzowego Szpona, imienia szeptanego z mieszaniną szacunku i trwogi. A jednak teraz, widząc go rozciągniętego na posłaniu, bladego, osłabionego i zdolnego jedynie do ściskania zębów z bólu, czuł coś na kształt ulgi. Potężny łowca, budzący postrach, leżał bezbronny, zdany na łaskę innych. Strach, który dotąd lodowatą dłonią ściskał mu wnętrzności, rozluźnił uścisk.

- Jak masz na imię? – zapytał Hjalkan, przyglądając się jej uważnie.

Dziewczyna przez moment rozważała, czy w ogóle powinna mu odpowiedzieć.

- J... – urwała, przełykając ślinę. – Joanna.

- Pomóż mi wyjść na zewnątrz – powiedział.

Jej wzrok przesunął się na babkę. Ta jednak skinęła głową w geście przyzwolenia. Młódka podeszła bliżej, pomogła Hjalkanowi wstać i ujęła go pod pachę.

Gdy tylko przekroczyli próg, powietrze uderzyło go zapachem świeżo skoszonego siana. Wieś tętniła surowym rytmem codziennego trudu. Kobiety, pochylone nad baliami, prały tkaniny w zimnej wodzie. Dzieci, bose i rozczochrane, biegały po wąskich, błotnistych ścieżkach między domami, popiskując jak szczury. Jakiś żebrak siedział pod jedną z chat, łamiąc w dłoniach czerstwy kawałek chleba i żując go powoli. Kury rozgrzebywały piach w poszukiwaniu robaków, a między nimi przemykał kulawy pies o szaro-brunatnej maści. Chłopi, odziani w zgrzebne tuniki, nosili wiadra z wodą, grabili siano i łapali chwilę odpoczynku, przysiadając na drewnianych ławach. Trzy chaty dalej, przy klepisku, Verdon buszował między stoiskami i obmacywał wszystko, co tylko wpadło mu w ręce: skórzane pasy, gliniane dzbany, barwne szmaty, a nawet drewnianą łyżkę, którą z nieznanych powodów przytknął do nosa. Gdy jego spojrzenie spotkało się z Hjalkanem, wyprostował się nagle i zawołał:

- Noo! W końcu się obudziłeś! – zawołał głośno, wymachując ręką w powietrzu.

- Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś tak się cieszył na mój widok. Dlaczego mnie uratowałeś? Jesteś wolny, mogłeś po prostu odjechać – wydusił z siebie Burzowy Szpon.

Verdon Halp, widząc jego trudności, natychmiast podszedł do niego, pochylając się, by lepiej usłyszeć osłabiony głos.

- To nie ja, a oni cię uratowali – odpowiedział, wskazując gestem na mieszkańców wioski. Większość ludzi łypała na nich z ciekawością, a niektóre twarze zdradzały nieufność. – Nie będę kłamał. Uciekłem, gdy tylko zemdlałeś, nie miałem zamiaru się narażać. Ale coś mnie poruszyło. Coś, czego nie potrafię wyjaśnić. Zajechałem do tej wioski i próbowałem nakłonić ich do pomocy. Początkowo nie chcieli nawet słuchać, lecz w końcu udało mi się ich uprosić. Nie wiem, co dokładnie ich przekonało, ale zgodzili się. I tak wróciliśmy po ciebie.

- A przypadkiem najpierw nie błagałeś, a potem nie wygrażałeś się, by na końcu domagać się pomocy? – zapytał z lekkim uśmiechem, chociaż ból wciąż trzymał go w żelaznym uścisku.

Więzień zaśmiał się cicho, potrząsając głową.

- Oj tam, przesadzasz.

Sowa sfrunęła z jasnego nieba, zataczając cichy łuk nad wioską, po czym z gracją opadła na spróchniały płot tuż przed Hjalkanem. Przez chwilę trwała w bezruchu, a jej bursztynowe oczy błyszczały w świetle dnia, wpatrując się w niego z przenikliwą uwagą. W szponach ściskała dwa niewielkie zwoje, ciasno przewiązane woskowanym sznurkiem. Brak lakowanych pieczęci świadczył o ich nieformalnym charakterze. Nie były to urzędowe dekrety ani listy szlachetnie urodzonych, lecz raczej prywatne wiadomości.

Dziewczyna ostrożnie puściła jego ramię, a ten usiadł na stojącej obok beczce. Powoli, z namysłem, rozwinął pierwszy zwój, palcami przesuwając po szorstkim pergaminie, czując pod opuszkami nierówności atramentu, które czas i pióro naniosły na kartę. Wzrok wędrował po starannie wykreślonych literach, a czoło zmarszczyło się w głębokim skupieniu.

„Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie muszę adresować listu, a jednak wiem, że dotrze on do twoich rąk. Po tym, jak opuściłeś miasto mojego ojca, moi ludzie przesłuchali jakiegoś mężczyznę z "Satynowej Pieśni", a niedługo później wpadła w nasze ręce kobieta, która ma naprawdę wiele imion. Znana złodziejka, po krótkiej, aczkolwiek intensywnej rozmowie, przyznała się, że jest w posiadaniu twojego miecza i przedstawiła się tobie jako Ghisja. Zdaję sobie sprawę, że będziesz pragnął go odzyskać, ale musisz wiedzieć, że jest jeszcze coś, co powinno cię zainteresować jeszcze bardziej. Ta sama kobieta opowiedziała nam o lepiance, którą próbowałeś odwiedzić w nadziei, że nikt cię nie dostrzeże. Od razu połączyłem to z twoją fascynacją nieznanym i postanowiłem udać się tam na własną rękę. Znalazłem jakiś zwój, napisany w starej mowie, której nikt już nie używa. Otworzyłem go i natychmiast poczułem, że to, co zawiera, jest niezwykłe. Choć jeszcze nie poznałem jego treści, jestem przekonany, że będzie to miało dla ciebie ogromne znaczenie. Piszę ci to wszystko z dobrej woli, byś pamiętał, że nadejdzie dzień, w którym wyruszę na nieznane wody, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, które dla nas obu są równie ważne. Chciałbym przebić się przez te purpurowe mgławice, które ty nazywasz tajemnicą, aby odkryć, co kryje się za nimi. Liczę, że to właśnie będzie dzień, w którym wyruszysz ze mną, by wspólnie odkrywać nieodkryte”.

Zunril Quarrenhal.

Hjalkan był głęboko zaintrygowany, a każde słowo zdawało się wciągać go jeszcze bardziej w tajemniczy świat. Dziewczyna i Verdon, widząc jego zaabsorbowanie słowem, nawet nie próbowali zakłócać tej chwili. Z bijącym sercem, Tropiciel bezzwłocznie rozwinął drugi zwój. Każda chwila spędzona nad tym pergaminem, była jak podróż do nieznanych miejsc, do zagadek, które czekały na rozwiązanie.

„Piszę te słowa jako nieznajomy, jako pustelnik, kropla wody w morzu krwi. Bo czymże jestem, jeśli nie pyłkiem w wichrze, zagubionym na ziemi, którą tak długo nazywaliśmy światem? A może światem nazywaliśmy tylko to, co było nam dane zobaczyć, nie zdając sobie sprawy, że prawda leży poza granicami naszego pojmowania? Widziałem ją. Wronę o oczach czarnych jak otchłań, wpatrzonych we mnie, jakby przenikała duszę i znała moje myśli. A może była przewodnikiem? Może posłańcem? A może jedynie strażnikiem, pilnującym, by nikt nie odkrył prawdy? Nie wiem już, czym jest rzeczywistość, a czym ułuda, bo oto świat, w którym żyjemy, nie jest tym, za jaki go uważaliśmy. Może jej krzyk, szorstki i zimny jak zgrzyt żelaza, miał w sobie więcej prawdy niż słowa, którymi się posługujemy? Niebołamacze przekształcili świat według własnej woli, ale wszystko co ich dotyczy jest spętane klątwą. Ich wielkość i ich pycha zrodziły kajdany, których nikt nie potrafi zerwać. Niegdyś myślałem, że ziemie te mają kres. Że można opuścić ten kontynent, że za wodami, które obmywają nasze brzegi, jest coś jeszcze. Każdy, kto próbował, nigdy nie powrócił. Każdy okręt, który wypływał w bezkres, znikał bez śladu. Mówią, że morze pochłania śmiałków, że gniew bogów kładzie ich ciała na dnie morza. Lecz ja wiem, że to nie bogowie. To coś więcej. Coś, co nie pozwala nam odejść. Jak ptak zamknięty w klatce, tak i my, nieświadomi więźniowie, wędrujemy po ziemi, której nie da się porzucić. Lecz wrona... Wrona wróciła. A wraz z nią – znak. Miała na szyi naszyjnik, a w nim list. Pierwsza, która powróciła z mgławic, niosąca wiadomość od tych, którzy są po drugiej stronie. Ale czym jest ten skrawek pergaminu? Przestrogą? Wezwaniem? Tajemnica czekająca na odkrycie? Tylko jak schwytać wronę? Jak wyrwać jej z dzioba słowa, które mogą zmienić wszystko?”

Nikt ważny i istotny. Więzień Gjaladenu.

Poczuł nagły przypływ ciepła, ogień rozpalił się tuż pod jego skóra. Myśli kłębiły się w głowie, a serce biło nierówno, jakby próbowało wyrwać się z piersi. Nie miał pojęcia, jak to wszystko ugryźć, jak uporządkować chaos, który zrodził się w umyśle. Nienasycona ciekawość szarpała jego duszą, nie pozwalając mu odetchnąć. Wiedział już, że świat, który znał, był jedynie cieniem czegoś większego, niewidzialnym więzieniem o purpurowych ścianach. Oba skrawki pergaminu zgniótł w pięści, po czym podniósł pokrywę beczki i bez wahania utopił listy w zimnej wodzie. Patrzył, jak atrament rozpływa się powoli, rozmywając słowa, które mogły odmienić wszystko. Postanowił, że nie podzieli się tą wiedzą. Tajemnica pozostanie jego brzemieniem.

Wreszcie wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby i rzucił spojrzenie w stronę Verdona.

- Jedziemy do Syvandis. Wyruszamy natychmiastowo.

Słowa nie były głośne, ale niosły w sobie niepodważalny rozkaz. Nie było w nich miejsca na wahanie, na pytania, na sprzeciw. Wypowiedziane, wkrótce miały stać się rzeczywistością.

Dziewczyna drgnęła, otworzyła usta, gotowa zaprotestować. Zapewne chciała powiedzieć, że Hjalkan jest zbyt słaby, że podróż w takim stanie to szaleństwo. Ale zanim zdążyła wydobyć choćby słowo, poczuła na wargach jego palec.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania