Kres (fragment)

Błękitna wiązka czystej energii wydostała się z nieruchomej, wypolerowanej lufy. Ulotna, mglista smuga skrystalizowała się, przyjmując formę rozżarzonego grotu. Naładowany potężną aurą kryształ przeciął powietrze niczym ciśnięty przez olbrzyma oszczep. Pocisk ze srogim, wibrującym trzaskiem przedarł się przez sam środek tarczy, rozrywając i przypalając zwarte drewno.

 

Zgromadzeni w centrum garnizonu ludzie zamarli. Zastygli w bieżących czynnościach, w osłupieniu wpatrując się w chmurę osmalonych drzazg, opadającą powoli na roztrzaskany okrąg. Nieprzyjemny, gryzący swąd niósł się wokoło, płosząc uwiązane do poideł ogiery. Zwierzęta rżały i kopały, alarmując opiekunów o niejasnym zagrożeniu. Część z zebranych na dziedzińcu brońmistrzów z dość mizernym rezultatem starała się uspokoić zlęknione konie. Ciągnęli za uzdy i poklepywali rozedrgane grzbiety, rozglądając się bezradnie za koniuszym. Pozostali, uwolniwszy się z chwilowego zaskoczenia, poczęli kręcić się, nerwowo wypatrując strzelca. Zapanowało ogólne zamieszanie, nakręcające się z każdą, kolejną sekundą.

 

Laryiena ścisnęła w dłoni ciepłego dathraxa. Wiedziała, że tym razem trochę przesadziła. Włożyła w wystrzał za dużo mocy, a w garnizonie o tej porze znajdowało się zbyt wielu wojskowych. Zdecydowanie za dużo potencjalnych świadków. Odruchowo zabezpieczyła spust, ciasno chowając broń za szerokim pasem.

 

Było przetestować nowy rdzeń poza miastem, skarciła się w myślach. Co prawda gonił ją czas, ale gdy adrenalina nieco opadła, doszło do niej, jak bardzo ciągły pośpiech i nadmierna ekscytacja wpływały na jej życie, wiecznie przysparzając jej samych problemów. Starała się z tym walczyć, lecz z jakichś powodów, zawsze kończyła w sytuacji takiej, jak ta.

 

Ze znajdującej się w rzekomym remoncie, zachodniej wieżyczki wartowniczej, ledwie widziała swój niedawny cel. Żywiła nadzieję, że nikt nie zauważył rozbłysku towarzyszącego wystrzałowi, w przeciwnym razie gładkie zwinięcie się z miejsca, mogłoby okazać się trudniejsze, niż zakładała. Późny wieczór skrywał co prawda jej odzianą w czerń postać, ale w całe obie strony, jakimi dysponowała, rozważając drogę ucieczki, miała kilka metrów białego kamienia, na którego tle dojrzałby ją nawet na wpół ślepy, jaskiniowy goblin. Nie tracąc czasu na rozpatrywanie zbędnych za i przeciw, przelazła nad drewnianą barierką, zeskoczyła z zadaszonego tarasu i rzuciła się na opitą wodą ziemię. Od wczesnego popołudnia strasznie lało, toteż dziedziniec dosłownie tonął w błocie. Podciągając się na łokciach podpełzła pod podstawę problematycznego białego muru, starając się przy tym, oddychać jak najciszej. Skupiona na kruchym planie, nie skojarzyła, że w ogólnym gwarze męskich głosów jej oddech nie stanowił najmniejszej przeszkody. Nawet gdyby dyszała jak stary wół, nikt by jej nie usłyszał.

 

Zmuszając obcisłe, skórzane rękawy do współpracy, przeczołgała się ostatnie parę metrów i oblepiona mieszaniną ziemi, iłu oraz końskich odchodów, czmychnęła pod przykrytą strzechą wiatę. Tu, wśród sterty rupieci, we względnym spokoju mogła poczekać, aż wszyscy stracą nią zainteresowanie. Nikt przecież nie będzie szukał strzelca tak daleko od sekcji treningowej.

 

Czekała długo i gdy prawie już odetchnęła z ulgą, niespodziewany wrzask kapitana Castona poniósł się po placu.

 

– Do stu piorunów! Gdzie ona jest?!

 

W pierwszej chwili zdziwiła i niemal sparaliżowała ją obecność dowódcy. Powiedziano jej przecież, że rano, wraz z kilkoma przybocznymi wyruszył do stolicy. Najwyraźniej ktoś, a myśląc ktoś, miała na myśli zarządcę magazynu broni, Wulfa, wprowadził ją w błąd. Krew zagotowała się w jej żyłach. Nie po to lazła z tym idiotą do łóżka, żeby w zamian otrzymać gówna warte, mijające się z prawdą informacje. Bezsilnie zbiła dłoń w pięść. Najgorzej, że Wulf weźmie tę jednorazową przygodę na poważnie i zacznie się do niej przykładnie zalecać. Niepotrzebnie dała mu nadzieję potokiem wyssanych z palca komplementów, ale tylko tak mogła wyciągnąć z zarządcy wszystko, dla czego gotowa była poświęcić własne ciało. Wzdrygnęła się na wspomnienie wspinającego się na nią nagiego mężczyzny. Nie czas był jednak na dociekanie słuszności własnych poczynań. Należało czym prędzej oddalić się od dziedzińca.

 

Omijając uszkodzone kukły treningowe, wślizgnęła się w najbardziej zacienione miejsce. Aby całkiem wydostać się z garnizonu, musiałaby pójść w lewo, a tam właśnie kierował się kapitan Hegert Castone, z jak mniemała, zamiarem dorwania jej przy bramie. W przeszłości prawie mu się to udało, a ona cudem uniknęła wówczas więzienia.

 

Przeczekawszy, aż Castone zniknie z widoku, wycofała się za wiatę i dalej przez otwartą stajnię na tyły kompleksu. Wymyśliła sobie na szybko, że wydostanie się z pułapki po uschniętych pnączach winorośli, oplatających zdobioną arkadowymi krużgankami, południową ścianę. Na jej szczęście, nim zdążyła wcielić nowy plan w życie, po drodze złapał ją starszy, przygarbiony człowiek. Na szczęście, bo winorośl, o której myślała, została ścięta pół roku wcześniej.

 

Staruszek z zadziwiającą krzepą zaciągnął ją do niedużego budynku i posadził na trzeszczącym krześle. Przyłapana, wgapiła się we własne buty. Do jednej podeszwy przywarł kawałek zbitego w placek siana. Pociągnęła butem po nierównych deskach, odrywając śmiecia wraz z mocującą go mazią.

 

– Lara – Usłyszała pełen rozczarowania głos, płynący gdzieś sponad jej głowy. – Obiecałaś mi, że więcej nie użyjesz tego dathraxa.

 

Spojrzała na ni to rozgniewaną, ni to zatroskaną twarz głównego konstruktora.

 

– Wiem... obiecałam – odparła skarconym głosem, próbując w ten sposób, chociaż pobieżnie załagodzić sytuację.

 

Staruszek pogładził się po długiej, siwej brodzie. W jego oprawionych srebrem binoklach odbił się płomień naftowej lampy. W migoczącym świetle przypominał jej cudacznie ubranego mędrca, gotowego do wygłoszenia życiowej mądrości.

 

– Więc, co to miało być? – zapytał w zamian. – Słyszałem hałasy na głównym dziedzińcu.

 

– To inny dathrax. Chciałam go przetestować – burknęła, wzruszając ramionami.

 

Jej rozmówca miał zamiar coś powiedzieć. Coś, co cisnęło mu się na usta i sądząc po minie, nie miało być przyjemne. Powstrzymał się w ostatnim momencie. Zamiast tego podszedł do solidnego stołu warsztatowego, prawie w całości zakrytego różnymi duperelami. Patrzyła, jak bez zainteresowania przerzuca niedokończone projekty.

 

– Gdzie masz starą broń? – zapytał, zwijając zabazgrany tuszem pergamin.

 

– Popsuła się – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

 

– Popsuła się... Jak?

 

– Rdzeń przepalił podstawę kolby – wyjaśniła i ani trochę nie była gotowa na reakcję staruszka, który na tę rewelację przywalił pięścią w blat. Zrobił to tak mocno, że aż poczerwieniały mu kłykcie. Laryiena podskoczyła, głucho szurając nogami krzesła. – Ale nic mi się nie stało – dokończyła skruszona, patrząc na prostujące się palce mężczyzny.

 

Wieltiena znała od urodzenia. Pracował kiedyś z jej dziadkiem. Obaj konstruowali dathraxy nie tylko dla garnizonu, ale też dla całego królestwa. Jako dziecko lubiła przesiadywać w warsztacie i obserwować, jak zakładali na dostarczone przez krasnoludy surowe szkielety, skomplikowane, wytopione z dziwnych metali mechanizmy. Jak dopracowywali zewnętrzne detale i wygładzali ich trzewia, a potem, jak do pustej broni, ostrożnie wprowadzali rdzenie z arghelu.

 

Dziadek chciał, żeby również ona w przyszłości została konstruktorką. Nauczył ją podstaw, a po jego śmierci pieczę nad edukacją dorastającej panny przejął Wieltien. O ile broń konstruować mogła bez przeszkód, o tyle korzystanie z niej było kobietom surowo zakazane. Zdaniem Najwyższej Rady, chwiejna emocjonalnie płeć piękna, mogłaby zdestabilizować, albo co gorsza nie ujarzmić drzemiącej w arghelu energii, powodując trudne do przewidzenia szkody, a nawet straty w ludziach. Zdaniem Laryieny, Najwyższa Rada plotła głupoty.

 

– Niestety, nie mam wyjścia... Oddaj mi proszę broń. – Wieltien wyciągnął do niej pomarszczoną rękę.

 

Instynktownie sięgnęła za pasek w irracjonalnej obawie, czy kolba, aby nadal tkwiła na swoim miejscu.

 

– Nie mogę ci jej dać. Jest mi potrzebna – odparowała bez namysłu.

 

– Laro... Dobrze wiesz, że przekładasz ułudę nad rzeczywistość. Zdaję sobie sprawę, o czym marzyłaś od malutkiego. – Spojrzała na niego zaskoczona. – Myślisz, że nie zauważyłem? Jestem stary, ale potrafię powiązać fakty i niezgorszy ze mnie obserwator. Fascynację dathraxami przejawiałaś, odkąd sięgam pamięcią, jednak to nie ich konstrukcja tak naprawdę cię interesowała. – Namyślił się. – Choć może i owszem. Powiedziałbym, że po trochu z każdego – mówił sam do siebie.

 

– Więc rozumiesz, że nie możesz mi jej zabrać – podchwyciła.

 

– Dziecko... Posłuchaj mnie. Zdajesz sobie przecież sprawę z tego, że nie masz najmniejszych szans na zostanie brońmistrzem. Choćbyś poruszyła niebo i ziemię, nikt ci na to nie pozwoli.

 

– Jest pewien sposób – zaczęła. – Planety powoli układają się w jedną linię. Za trochę ponad trzy miesiące horyzont przywdzieje kolię.

 

– Chyba nie sądzisz, że...

 

– Za trzy tygodnie wezmę udział w ceremonii naznaczenia – oświadczyła odważnie, po czym wstała z krzesła, zmierzając ku wyjściu. Wieltien jej nie powstrzymywał. – Zamierzam wejść do tego przeklętego labiryntu i dostać się do Kresu.

 

Staruszek wstrzymał ją gestem dłoni. Zatrzymała się posłusznie przy kutych drzwiach, nie bardzo wiedząc, czego jeszcze od niej oczekiwał. Dathraxa, którego sama przecież wykonała z niepotrzebnych części i ukradzionego z dostawy arghelu, ani myślała oddawać.

 

– Jak chcesz to zrobić?

 

Wydał się szczerze zaintrygowany.

 

– Przebiorę się za mężczyznę, nadam sobie nową tożsamość... Wystarczą jakieś szmaty i kilka Drah na wpisowe. Westchnął.

 

– Nawet jeżeli uda ci się oszukać Radę i rzucić swój los w morze setek innych, to nie wydaje ci się, że bogowie przejrzą twój fortel? Pomyśl sama... Jakie masz szanse?

 

– Jeśli nie spróbuję, nigdy się tego nie dowiemy. Prawda?

 

– Laro... ceremonia podlega jurysdykcji Najwyżej Rady. Ten pomysł może się dla ciebie źle skończyć. Tym razem... naprawę źle. Jeśli wiesz, co mam na myśli?

– Wiem – zgodziła się natychmiast. Nie była przecież głupia. – Mimo wszystko, nie zrezygnuję – powiedziała pewnie. – Wiesz może, czy właz do kanału jest otwarty? – zmieniła temat. Miała dość tłumaczenia się przed własnym przełożonym.

 

– Nie przypominam sobie, aby ktoś go dziś pieczętował. Po ostatnich ulewach kanał jest pełen wody – zauważył, doskonale zdając sobie sprawę, po co Lara zadała mu to pytanie.

 

– To nic. I tak aż kleję się od brudu... Kapitan Castone wie, że tu jestem. No, przynajmniej się tego domyśla. Powinnam więc iść.

 

Nie czekając na odpowiedź, opuściła warsztat, zostawiając głównego konstruktora z całą masą pytań i resztkami słomy rozsmarowanymi na drewnianej podłodze. Miała pewność, że z Wieltienem jej sekret będzie bezpieczny.

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Karawan 07.10.2020
    ...Część z zebranych na dziedzińcu brońmistrzów z dość mizernym rezultatem starała się uspokoić zlęknione konie. - Brońmistrze, jak sam nazwa wskazuje, to ludzie od broni. Konie strzelają slawami czy ogniem pojedynczym? :) Końmi zajmują się mastalerze, woźnice, ciury, giermki. :)

    ...Zapanowało ogólne zamieszanie, nakręcające się z każdą, kolejną sekundą. - Potem gdy się zamieszanie już nakręciło - wydzwoniło kolejne kwadranse i zadowolone wybimbało godzinę. :) Zamieszanie się nie nakręca, to nie sprężyna, a efekt, a ten może narastać, maleć, trwać. :)

    ...w przeciwnym razie gładkie zwinięcie się z miejsca, mogłoby okazać się trudniejsze, niż zakładała. - A gdy się już zwinęła i pięknie zrolowana położyła się do kieszonkowej trumienki - mogła wreszcie poczytać ulubiony Przekrój... język polski ma wiele różnych słów na oddalenie się z miejsca przestępstwa! Zwinięcie nie należy do tego zbioru...

    ...ale w całe obie strony, jakimi dysponowała, rozważając drogę ucieczki, miała kilka metrów białego kamienia, na którego tle dojrzałby ją - o co Szanownemu Pisaczowi chodziło? A gdyby tylko dysponowała jedną stroną? Co oznacza słowo dysponować?
    Odpuszczam sobie dalsze czytanie. Za wiele tu chaosu i odnoszę wrażenie, że to duch Karola Maya pisał kolejne "Zabili go i uciekł" :)
  • P.J.Otter 07.10.2020
    Ciężko mi się ustosunkować do podanych uwag, ale spróbuję.

    1. Zdanie wyrwane z kontekstu, ewentualnie niedoczytany akapit. "Część z zebranych na dziedzińcu brońmistrzów z dość mizernym rezultatem starała się uspokoić zlęknione konie. Ciągnęli za uzdy i poklepywali rozedrgane grzbiety, rozglądając się bezradnie za koniuszym." Wydaje mi się, że przytoczenie kolejnego zdania rozwiewa wszelkie wątpliwości.

    2. Nakręcać się jest synonimem chociażby - natężać, nasilać, potęgować... - i może być użyte w odniesieniu do intensyfikowania w języku potocznym, jakim tutaj wyraźnie posługuje się narrator.

    3. Zwinięcie się to również synonim używany w języku potocznym - To ja będę się już zwijał/zwijała.

    4. "w całe obie strony, jakimi dysponowała" - zabieg mający na celu wyolbrzymienie sytuacji.
    "dysponować" oznacza między innymi "mieć możliwośc użycia czegoś"

    Cytując "język polski ma wiele różnych słów na oddalenie się z miejsca przestępstwa!"

    Na przyszłość warto zapamiętać, że uwagi mogą być przekazywane w sposób merytoryczny i wcale nie muszą być uszczypliwe. Wtenczas człowiek traktowany jest poważnie. Wypowiadanie się rzeczowo na jakiś temat zwykle zachęca do dyskusji. W innym wypadku jest odwrotnie.
  • Karawan 07.10.2020
    P.J.Otter Rzeczowo to na Weryfikatorium :) Tu było żartobliwie i prześmiewczo, boś Autorze udziwnił niepotrzebnie i potworzył potworki logiczne. Język potoczny obecnie używany nijak się nie ma do opowieści sugerującej inne uniwersum. Nikt się nie zwija(chyba, że z bólu!), nikt też nie tworzy zabiegów typu "obie strony" taki zabieg świadczy o lenistwie umysłowym lub niedbalstwie i nie szanowaniu czytenika, a piszemy co prawda dla siebie lecz publikacja zobowiązuje do przestrzegania pewnych reguł językowych powszechnie stosowanych. Zrób Autorze z moimi uwagami co chcesz - to Twój tekst i Ciebie on pokazuje, nie mnie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania