Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Krew z krwi — Matka Natura nie wybacza

Stary wyschnięty jak szczęka emerytki dąb razem ze mną obserwował dwóch łapciuchów. Przestraszył się ich na tyle, że stracił ostatnie liście z korony. Myśląc, że mężczyźni przyjechali nielegalnie wyciąć parę drzew na handel, bowiem zbliżała się biała królowa. Jednak prawda okazała się inna, ale nie mniej paskudna.

Wybiła godzina duchów, a oni rozglądali się jakby szukali zjaw po zaroślach naszego lasu, nieopodal przepływającej leniwie rzeki, której strumień odbijający światło księżycowe wyglądał jak pulsująca tętnica.

Rudy, reagujący panicznie na każdy odgłos wydawany przez zielone płuca naszego domu obszedł nadbrzeże, zaświecił porozumiewawczo grubemu latarką i zniknął. Wracając w kopice ciężarówki z podczepioną cysterną świecącą wściekłymi reflektorami. Gruby o twarzy pustaka rozciągnął szeroki wąż zanurzając koniec w wodzie.

— Ponoć montują na drzewach kamery. — powiedział Rudy wysiadając z tira. Odpalając dwie fajki rozglądał się nerwowo, podał papierosa Grubemu.

— Nie sraj w gacie, fabryka ma układy ponad łbami leśniczówki. — odpowiedział gruby tonem jasnowidza ciumkając filtr Winstona.

Prażący odór siarki spłoszył ptaki, przegnał lisy, powybijał owady nie gorzej od gazu musztardowego. Mężczyźni wypalili jeszcze po pięć szlugów wdeptując kiepy w ziemie, zwinęli majdan. Odjeżdżając czuli na sobie gniewny wzrok lasu pragnącego przekręcić im karki, rozszarpać na kawałki, wydziobać oczy. — W ślad za smrodem ich tytoniu ruszyły wilki.

Jakiś czas potem podjechało zdezelowanym autem młode narzeczeństwo. Oświetlając w większości gołe drzewa przypominające wbite grabie gigantów. Przez spaliny paprocie, dzika róża oraz inne krzewy dostały ataku duszącego kaszlu; para wypiła po piwie rzucając puste butelki w trzcinę, foliowe torebki, w których mieli przekąski porwał wiatr osadzając je na czubkach świerków.

— Może z jednej torby zrobimy sobie śmietniczek? — zaproponowała Jagoda.

— Daj spokój, na takie drobiazgi pfff…. Masz pojęcie ile ton śmieci ludzie wywożą do lasów, nasze pięć groszy niczego nie zmieni. — odpowiedział Natan rozbierając się do naga. Zrobił kilka kroków wymachując barkami jak model na wybiegu, zostawiając ślady stóp odciśnięte w podmokłej ziemi. Zranił się nieco w palec kapslem, zgniecionym umyślnie przez kogoś w muszle i wbitym w ziemię.

Plusk Natana ochlapał Jagodę oraz wybudził niektóre zwierzęta śpiące w norach. Mające po czubek ogonów ludzkiej rasy zwróciły się do żabich czarodziejów z pomocą.

— Na co czekasz koteczku, bo chyba nie do ślubu? — zawołał Natan dryfując na plecach jak plastikowa butelka.

Należał do postawny mężczyzn nieodmawiających nigdy dokładki, ale pamiętającym, że już deser może być klockiem, który zburzy wybudowaną przez niego Jenge zbalansowanego odżywiania. Miał brwi wielkości odblasków rowerowych o kolorze kożucha na płatkach kukurydzianych, które często marszczył.

— Czekałam właśnie na twoje oklaski. — odrzekła narzeczonemu Jagoda. Stanęła przed reflektorami auta pozwalając narzeczonemu jedynie na podziwianie jej kształtów rysujących się świetlistym pędzlem. Lecz jaszczurka siedząca na drzewie widziała sporego smoka pojawiającego się w miarę rozsuwania zamka sukienki, którego głowę ziejącą ogniem otaczały szpiczaste piersi Jagody. Potem pozbyła się butów, jak wąż zrzucający skórę ściągnęła rajstopy i wskoczyła do wody.

— Niesamowite jaka jest ciepła, miałeś super pomysł kochanie. — rzekła Jagoda do Natana poprawiając kok.

— Tylko nieźle tu śmierdzi, zaraz mi wypali nozdrza. Mam nadzieje, że tu szamba nie spuszczają. — powiedział, po czym odpłynął w ciemność, z której dobiegały odgłosy znerwicowanych żab, które żywo wznosiły śpiewy w tylko sobie znanym języku. Rechotaniu towarzyszyły walące w głazy ogonami bobry jakby grały na bębnach.

— Kochanie mógłbyś się jeszcze zastanowić? — zapytała szeptem Jagoda podpływając od tyłu do narzeczonego przylegając do niego całym rozgrzanym ciałem.

— Nie. — syknął jakby porażony przez węgorza.

— Chcę, żebyś zrozumiał jedynie, że jest to dla mnie naprawdę ważne.

— Nie chcę już słyszeć o ślubie kościelnym, proszę nie zmuszaj mnie do niego. — Chciał się wyrwać z uścisku Jagody, ale pozwoliła mu na to szepcząc do ucha.

— To moje marzenie, prowadzona przez ojca, przed nami dzieci sypiące płatki róż. Mój brat udzielający nam ślubu, on jest dobrym człowiekiem, twój ateizm w niczym nie przeszkadza, jest wiele ślubów jednostronnych, czytałam o tym w internecie.

Dyskutując między sobą nie zwrócili uwagi na zwierzęta układające w zaroślach z kości zmarłych przodków kształtu człowieka, ani tego, że po ułożeniu szczały na powstałą podobiznę. W akompaniamencie coraz głośniejszego żabiego śpiewu. Żuki przeniosły odrobinę ziemi wymieszanej z krwią Natana, zaś mrówki ukradły włos Jagody opadły na ramię sukienki. Cząstki ludzi zwierzęta wrzuciły w szczochy oddając pokłon matce naturze.

— Nie, wystarczy, że musiałem być wychowywany przez siostry zakonne, modlić się pięć razy dziennie. Za każde przewinienie klęczeć na groszku lub oberwać po plerach drewnianym różańcem.— Zadrżał wyrywając się z objęć Jagody, by móc spojrzeć jej w oczy. — Nie ma siły, która mnie tam zaciągnie. Nie zmusisz mnie, nie ma mowy, przepraszam, ale marzenia nie spełnisz, bynajmniej nie ze mną. — skwitował jakby wydając prawomocny wyrok. Jak zawsze w chwilach złości Natan dostał bordowych plam na twarzy, wyglądających na ślady od bata.

W jego głowie organista grał fałszywymi nutami melodie kościelnej pieśni zdrapującej tynk, za którym kryły się spleśniałe wspomnienia.

— Nie zmuszam, nie myśl, spotkało cię wiele złego od strony sióstr, przepraszam, ale…. — Zagryzła wargi, zaszkliły się jej brązowe oczy. Pojedyncza łza szukała ujścia błądząc po zarumienionym policzku. — Ale nie odrzucaj z marszu Pana. — odrzekła.

Jagoda wróciła na brzeg rzeki, siedząc drżała nieco z zimna, trochę ze smutku. Cała mokra, odnosiła wrażenie, zamiast schnąć woda tworzy na niej stwardniałą skorupę; pohukująca sowa, nietoperze, kraczące kruki zmrowiły się nad głową Jagody, do której podpłynął Natan kładąc głowę na jej kolanach. Ptaki trzepotały skrzydłami jakby paliły się im gniazda, wydając coraz głośniejsze dźwięki wiercące w uszach tunele.

— Wracajmy, bo chyba te ptaki zwariowały. Plus ten zapach wykręca mi wnętrzności. — Jagoda chciała wstać, ale Natan przywarł do jej nóg. Całując rozpalonymi wargami coraz wyżej, przesuwając dłonią wzdłuż szyi smoka, miękkiej niczym pianki. Jagoda złapała kępkę włosów narzeczonego. Przycisnęła jego głowę mocniej do ud, po tym ciągnąc go za włosy zmusiła Natana do wyjścia z wody. Prowadziła go w taki sposób, aż do auta, do którego go wepchnęła.

Ociekające wodą ciała wtarli w tylną tapicerkę. Jagoda siedząca na Natanie wbijała w jego plecy rząd ostrych pazurów wsuwając go mocniej w siebie, pragnęła go poczuć całego w sobie, odkryć z nim rajski ogród, w którym rośnie idealny owoc symbiozy; bólu i rozkoszy. Drapnęła narzeczonego wzdłuż kręgosłupa robiąc mu szramę, Zaciskała w zębach płatki uszne, ciągnąc je jak kawałki mięsa, podobnie wgryzała się podczas pocałunków w wargi narzeczonego, póki nie poczuła smaku słodkiej krwi.

Natomiast Natan ją spoliczkował raz, drugi, trzeci szorstką dłonią; czując jak Jagoda wije się od ekstazy. chwycił pęk jej włosów u nasady ciągnąć w dół, aż Jagoda nie przypominała litery „S”. Wtedy splunął na nią parokrotnie, a jej oczy zabłyszczały. Jego odgłosy się potęgowały, a ich oddechy synchronizowały. Świat przestał istnieć, oboje ginęli razem z nim. Stając się gęstą chmurą drgań, płynów, zapachów, wyładowań i napięć ogarniającą wnętrze Volvo.

Wracająca z polowania wataha wilków otoczyła samochód pary. Zaczekały do końca ludzkich godów, bynajmniej nie z wysublimowanej kultury osobistej, bardziej z nadziei, że para sama się wykończy wygibasami.

Lunął ulewny kwaśny deszcz, gdy auto przestało podskakiwać wataha ruszyła do ataku.

Wilki drapały w drzwi, skrobały stojąc na dwóch łapach szyby, szczerząc żółto-karmazynowe kły. Największy, siwy wilk bez kawałka ucha, łapą wielkości cegły zawył głośniej od startującego odrzutowca. Jakby nawet sam Księżyc zlękniony zmalał robiąc się jeszcze bladszy. Następnie wilk podskoczył i urwał prawe lusterko miażdżąc je na drobne kawałeczki.

— Pojebało te wilki. — krzyknęła naga Jagoda, momentalnie robiąc się cała purpurowa, kiedy od wilczego pyska z świecącymi jak żarówki ślepiami dzieliła ją cienka warstwa obślinionego szkła. Akcja serca przyśpieszyła, obraz przed oczami Jagody stał się poszatkowaną harmonijką. Suchość w ustach ją dławiła jakby wciągnęła ustami cały piasek z pustyni. Oddechy stawały się cięższe od głazów.

— Gdzie kluczyki? — zawołał Natan. Rój dzikich os odbijał się od przedniej szyby jak grad.

Natan podrzucał ubrania, zaglądał między tylne siedzenia. Jagoda spetryfikowana wydawała urwane słowa, zdania pozbawione sensu. Natan przeskoczył do przodu uderzając o deskę rozdzielczą, wyciekająca z czoła krew ubarwiła mu brwi. Odnalazł kluczyk pod siedzeniem. Wetknął klucz do stacyjki przekręcił raz, dwa, trzy… bezowocnie.

— Błagam nie teraz kurwa.

— Natan!

Olbrzymi wilk wskoczył na maskę trzęsąc samochodem, zawiesił wzrok na Natanie robiąc krok w jego kierunku napotykając opór szyby. Przejechał po niej pazurem sprawdzając wytrzymałość. Postukał brunatnym pazurem wskazując Natana. Skrzywił pysk wypluwając nadtrawioną ludzką dłoń, zakładając tym obietnice, że w jego żołądku nie zabraknie miejsca.

Wilk cofnął tłuste cielsko kumulując energię do uderzenia rozbijającego szybę — w tej samej sekundzie, gdy Natan z powodzeniem ruszył z miejsca. Olbrzymi wilczur przyrznął z barana o przednią szybę ześlizgując się z maski. Natan docisnął pedał gazu zostawiając dzikie bestie hen za sobą, ale na ratunek było za późno.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania