Krew Za Krew Rozdział 2
IZA
Z radością wypatrywałam wschodu słońca.
Moment, w którym promienie rozświetliły swoim blaskiem morską toń był wyjątkowo piękny. Nie mogłam oderwać od niego oczu. Piasek był jeszcze chłodny ale przyjemny.
Bawiłam się kawałkami muszelek znalezionymi w piasku, sprawdzałam ich kształty i fakturę. Opuszkami palców rysowałam kółka na twardej skorupie zastanawiając się jak zapomnieć o porannym telefonie. Połączanie było od siostry.
Z Natalią miałam bardzo średni kontakt, a po zerwaniu z Darkiem jeszcze bardziej się oziębił. Nic nie mogłam poradzić na to, że moja rodzina już widziała nas na ślubnym kobiercu.
Nic nie mogłam poradzić na to, że nadal chcieli mnie przekonać, że powinnam o niego zawalczyć. Dla nich liczyła się tylko pozycja, a Darek zajmując fotel dyrektora jawił się jako łakomy kąsek. Byłam głodna lecz wiedziałam, że mimo chęci i tak nie zdołam zjeść niczego wartościowego.
Dźwignęłam się z piasku i ruszyłam drętwym krokiem w stronę głównej ulicy. Wdychałam słony zapach kukurydzy. który prażył się niedaleko. Jako dziecko uwielbiałam gotowaną kukurydzę lecz teraz była mi zupełnie objęta. Szłam nie bardzo orientując się dokąd prowadzą mnie te wszystkie wąskie uliczki. Zdałam się na los. Obserwowałam coraz większy napływ turystów i przeczuwałam, że idę w dość znane miejsce. Brukowany chodnik, kosze na śmieci i to wszystko.
Miasteczko było bardzo małe. Brakowało ławeczek, kwiatów w donicach i innych przedmiotów małej architektury. Gdzieś w pobliżu dostrzegłam niewielki budynek ogłaszający się jako restauracja z kawiarnią. Niebieska farba nie wyglądała na świeżą, a czarne malowane koguty sprawiały, że dziwnie się czułam wchodząc do środka.
Musiałam przyznać, że wystrój wnętrza był dość ciekawy. Dominowało drewno, antyki a na białej ścianie wisiał dumnie czerwony neonowy ptak na widok którego nie mogłam powstrzymać rozbawienia. Przy ladzie z jasnego drewna stał wysoki mężczyzna w granatowej polówce z logiem koguta. No tak, jakby inaczej. Ten ptak zajmował niemalże całą przestrzeń. Nad nim wisiała marynarska czapka i kilka kotwiczek. To miejsce było strasznie intrygujące. Ustawiłam się w niedługą kolejkę cały czas walcząc ze swoim żołądkiem. Przede mną stało małżeństwo z dziećmi, które od dłuższego czasu nie mogło się zdecydować co zamówić.
– Macie tutaj takie typowe nadmorskie śniadanie? – Spytał mężczyzna w białej koszuli i długim jasnym wąsem.
– Tylko to co jest w menu. – Odparł facet z kogutem.
– Tata! Ja chcę deser! Kup mi deser! – Jedno z dzieci zaczęło tupać nogami.
– Nie rób scen! – Syknęła kobieta ściskając mocno rączkę chłopca.
– Chcę zmienić zamówienie. W poprzednim miałem kawę, a teraz chcę sok.
– Jaki sok? – Facet za ladą wyglądał na zmęczonego.
– Pomarańczowy.
– Coś jeszcze?
– Deser! – Wrzasnął chłopiec.
O mój boże. Traciłam cierpliwość. Wbiłam wzrok w najbardziej cierpliwego sprzedawcę na świecie i wtedy to poczułam.
Coś na kształt iskier wtargnęło w moje ciało gdy uzmysłowiłam sobie, że znam tego człowieka.
– Co dla Ciebie? – Otworzyłam szeroko oczy. Wkurzające małżeństwo z dzieciakami zniknęło. Podeszłam do lady.
Nie mogłam uwierzyć, że go widzę.
Wpatrywałam się w jego niebieskie oczy próbując zrozumieć dlaczego los postanowił nas ze sobą zetknąć po prawie dziesięciu latach nieobecności. A może to wcale nie był on? Może mózg zaczynał płatać mi figle?
– Kawę i naleśnika z owocami. – Wydukałam z trudem. Cholera.
– Jaką kawę?
Szybko zaczęłam studiować wiszące u góry menu.
– Zwykłą.
– Owoce sezonowe czy jakieś specjalne życzenia?
– Sezonowe.
– Płatność kartą czy gotówką?
– Kartą. – Patrzyłam jak podaje mi terminal. Nie chciałam potwierdzenia. Na miękkich nogach usiadłam gdzieś na końcu sali. W głowie wciąż pulsował mi jego głos. Ciepły baryton. Gdy widziałam go po raz ostatni miał siedemnaście lat. Teraz pewnie jakieś dwadzieścia siedem, a więc o dwa więcej ode mnie. Czas obszedł się z nim wyjątkowo łaskawie choć nawet jako siedemnastolatek był diabelsko przystojny. Westchnęłam. Czułam się dziwnie. Nie powinnam rozmyślać na temat byłego chłopaka siostry. To nie było w porządku.
Nagle obok mnie stanął wysoki prawie na dwa metry i szeroki jak dwa dęby rudzielec. Postawił parujący talerz z ciastem uśmiechając się szelmowsko
– Ale ja nie zamawiałam z cukrem pudrem. – Wyjąkałam choć ślinka napłynęła mi do ust. Minęły wieki odkąd jadłam naleśnika w taki sposób. Ojciec sam mielił cukier w starym młynku i posypywał ciasta. Był cukiernikiem. Najlepszym na świecie.
– Poważnie? – Skinęłam głową zdezorientowana.
– W takim razie chyba był błąd w zamówieniu. Proszę to wyjaśnić z kolegą. – Za radą rudzielca wstałam z miejsca i podeszłam do lady. Michał uśmiechał się leniwie prezentując białe równe zęby.
– Przepraszam, ale ja nie zamawiałam z cukrem pudrem. – Mruknęłam czując się jak idiotka.
– Na koszt firmy. – Rzucił tajemniczo.
– Gdybym chciała to bym sobie zamówiła. – Odcięłam się.
– Co jest, Iza? zawsze lubiłaś cukier puder. – Zatkało mnie.
Przysięgam, że w tej chwili miałam ochotę wybiec z lokalu i nigdy, ale to nigdy nie wracać. Nie czerwieniłam się często ale teraz miałam wrażenie, że cała płonę.
– Ja....eee...dużo się zmieniło. – Wydusiłam z siebie. Czy to znaczyło, że mnie poznał? MNIE?
Pokiwał wolno głową, a ja zaczęłam się zastanawiać jakie życie jest porąbane.
– Co robisz nad morzem? – Spytałam. To była pierwsza myśl jaka wpadła mi do głowy.
– A ty? – Nie, nie. Nie miałam zamiaru się tak bawić. Wbiłam wzrok w biały blat lady nie wiedząc co powinnam ze sobą zrobić.
– Jak mówiłaś wiele się zmieniło. Wyprowadziłem się z Wrocławia. – Odparł uśmiechając się z rezerwą. – Dawno? – Dlaczego mnie to interesowało? Michał potarł brodę w zastanowieniu.
– Cztery lata temu.
– I wybrałeś tę miejscowość? – Wzruszył ramionami.
– Jest spokojnie. – To fakt, czasem aż zbyt spokojnie.
– Co słychać u Natalii?
Wiedziałam. Wiedziałam, że zapyta o moją siostrę.
Uśmiechnęłam się mimo, że poczułam małe ukłucie żalu.
Koniec końców zawsze wszystko sprowadzało się do Natki.
Nie wiedziałam dlaczego zerwali ale nie chciałam pytać, zresztą to były zamierzchłe czasy. Komu chciało by się cofać o dziesięć lat?
– Wszystko dobrze. – Odparłam. – Jest szczęśliwa w swoim eleganckim mieszkanku z rasowym kotem.
– Ma kota? – Uśmiechnął się. – Fajnie.
Mój wzrok zatrzymał się na jego twarzy o sekundę dłużej nie powinienem. To był błąd.
Poczułam się znów piętnastolatką zakochaną bez pamięci w chłopaku, który był poza moim zasięgiem. Zazdrościłam Natalii. Każdego dnia przez trzy lata, bo tyle trwał ich związek.
Mimo upływu czasu zachował swój zawadiacki błysk w oku.
Nabrałam powietrza i wróciłam do stolika. Naleśnik zdążył wystygnąć ale i tak zaczęłam jeść ciasto.
Robiłam wszystko żeby zająć czymś myśli.
Niestety mój chciwy wzrok wędrował w kierunku lady. Zastanawiałam się czy ma kogoś ale nie dostrzegłam obrączki na palcu. To było trochę pocieszające. Nie cierpiałam siebie za te okropne rozmyślania. To nie była moja sprawa i nigdy nie będzie!
Wypiłam kawę. Tak samo zimną jak naleśnik.
I chcąc zachować resztki godności wyszłam z lokalu. Nie potrzebowałam przecież robić z siebie większej idiotki.
W Chłopach byłam anonimowa. Mogłam zacząć z czystą kartą.
Nie chciałam tego niszczyć.
Swobodnym krokiem przemierzałam lekko zatłoczony chodnik.
Mimo porannej pory zauważyłam kilku kiwających się w alkoholowym upojeniu mężczyzn. Minęłam ich bez żadnego żalu.
Wszystkie drogi prowadzą do...morza.
Nieważne ile bym spacerowała i w jakie uliczki bym weszła i tak zawsze kończyłam w tym samym miejscu. Na plaży.
Uwielbiałam czuć ciepły piasek pod stopami i choć słońce dawało się bardzo we znaki zaryzykowałam i położyłam się niedaleko starego, drewnianego mola. Skrzek mew. Gwar dzieci wskakujących do wody i gwizd. Ostry, zagłuszający moją idyllę gwizd. Poderwałam się z miejsca i zauważyłam starszego mężczyznę. To był ten sam irytujący typ, który uparł się, że jego łódka musi koniecznie zająć miejsce mojego auta.
Co jest do cholery?
– Śledzi mnie pan? – Zapytałam prosto z mostu.
– Przechodziłem sobie ale kiedy zauważyłem jak leżysz plackiem w taki upał...musiałem sprawdzić czy żyjesz. – Mruknął.
– Proszę się nie obawiać. Żyję. – Warknęłam. Mężczyzna skinął głową zmierzył mnie od stóp do głów.
– Kup sobie coś na opaleniznę.
– Słucham?!
– Nie zaśniesz w nocy.
– Kim pan do licha jest?! – Mężczyzna uśmiechnął się blado, zdjął z głowy starą marynarską czapkę i wykonał ukłon w moją stronę.
– Franciszek Grabowski. – Patrzyłam na niego nie wiedząc czy zacząć szukać pomocy czy może ryknąć śmiechem. – Kultura nakazuje wykonać to samo.
– Proszę mnie nie pouczać.
– Muszę. Stoisz jak kołek, a mnie nogi cierpną. – Zacisnęłam zęby, miałam ochotę zakląć ale powstrzymałam się.
– Izabella.
– Jaka? – Przeciągał strunę!
– Drzewiecka. – Wyplułam z siebie.
– Bardzo mi miło. – Niech go szlag! Patrzyłam jak odchodzi wygwizdując głośno jakąś skoczną melodyjkę. Wkurzał mnie ten człowiek. Był bezczelny, a przy tym domagał się uwagi.
MICHAŁ
Spokojne melodie ogłuszały wyjące serce. Zawsze tak było. Skupiłem się na drganiach strun spod moich palcy. Zdawałem sobie sprawę, że to właśnie muzyką powinienem zarabiać na życie, choć jednocześnie wiedziałem, że moje ręce są związane. Po pokoju roznosił się łagodny dźwięk gitary. Tak było łatwiej. Zamknięty w swoich czterech ścianach czerpałem radość z bycia sobą. Nie musiałem udawać. Obezwładniłem się dźwiękiem. Miałem wrażenie, że melodia jest wszędzie. Panowała w całym moim domu, panowała we mnie. Nie wiedziałem kiedy zacząłem grać mocniej. Gdy przymykałem oczy widziałem twarz Izy.
Była ostatnią osobą o jakiej pomyślałem, że tutaj spotkam.
Zaskoczyła mnie. Wyprowadziła z równowagi, choć sam nie wiedziałem dlaczego tak gwałtownie reagowałem.
Chciałbym powiedzieć, że przypomniała mi Natalię ale to byłoby jak okłamywanie samego siebie. Mimo, że były siostrami były kompletnie różne. Niespodziewanie przerwałem grę. Dotknąłem gryfu i westchnąłem cicho. Co się ze mną działo? dlaczego zacząłem rozmyślać o tym co działo się dziesięć lat temu?
To były piękne czasy. Beztroskie. Westchnąłem ociężale i zerknąłem na telefon. Trzy razy próbowałem zadzwonić do ojca ale zawsze nie znajdowałem w sobie odwagi. Zacisnąłem pięści.
Niespodziewanie aparat sam zaczął wydawać z siebie dźwięki.
Zaskoczony patrzyłam na wyświetlacz. Uznałem to za znak.
Odbierając miałem w głowie plan. Chciałem powiedzieć ojcu wszystko co kłębiło się we mnie od dłuższego czasu ale on nie miał zamiaru słuchać. Kazał przyjechać. Natychmiast.
Nie miałem nawet szansy się wypowiedzieć. Połączenie zostało przerwane.
– Kurwa jasna! – Sapnąłem wściekle. Jak mógł mnie tak traktować?! Podniosłem się z kanapy i wyszedłem z mieszkania.
Wsiadłem do swojego czternastoletniego Volvo CX90 i pojechałem w dobrze znane miejsce.
Kilka kilometrów za Chłopami moim oczom ukazał się biały budynek z obszernym ogrodem.
Z trudnością pokonałem dystans jaki dzielił mnie do drzwi.
– Miło, że wpadłeś. Chcesz drinka? – Usłyszałem głos ojca.
– Prowadzę. – Mruknąłem wchodząc do środka.
– Nowe płytki? – Spytałem patrząc na podłogę.
– Marmur. – Odparł dumnie.
Ach, marmur. – Powtórzyłem udając, że nic nie robi na mnie wrażenia.
– Chciałeś żebym przyjechał. Coś się stało? – Zacząłem.
– Czy musi być powód? Chciałem trochę pobyć z Tobą. – Uśmiechnął się lekko. Przeszliśmy do eleganckiej kuchni.
– Dobrze, w takim razie ja zacznę. – Zebrałem się na odwagę.
– Tak?
– Nie chcę robić tego co Ty.
– Nie rozumiem? – Uniósł brew.
– Nie chcę bawić się w dilerkę.
– Michaś, Ty się nie bawisz w dilerkę.
– Zwał jak zwał. Nie chcę być twoim ochroniarzem, nie możesz znaleźć sobie odpowiednich ludzi? – Spytałem patrząc na niego z nadzieją.
– Ty nic nie rozumiesz? Gdybym mógł sobie kogoś wziąć to bym wziął. Chcesz żeby mi dupę urwali?
– Musi być jakieś wyjście. – Odparłem stanowczo.
– Nie wymyślaj. Każdy jest zadowolony.
– Ja nie jestem. – Warknąłem czując jak głowa zaczyna boleśnie pulsować.
– Nie masz pięciu lat. Nie rób scen.
– Ludzie się wszystkiego dowiedzą! Nie chcę być przestępcą!
Patrzyłem jak ojciec wywraca oczyma, po czym sięga do szafki i wyjmuje z niej jakieś tabletki.
– Weź dwie.
– Co to jest?
– Leki.
– Nie wierzę Ci.
– Zwykłe leki na uspokojenie. Masz paranoję. Rodzina musi się trzymać razem. – Rzucił lekko napiętym tonem.
– Rodzina? Jaką my jesteśmy rodziną?! Ojciec umoczony po dupę w handel narkotykami i współwinny syn! – Warknąłem.
– To tylko na chwilę. Aż nie znajdę innego, lepszego zajęcia.
– Co?
– Chyba nie sądziłeś, że będę się w to bawił całe życie? –Zacisnąłem usta. Szczerze, to właśnie tak myślałem.
– Jak długo? – Spytałem cedząc słowa.
– Nie wiem, może jeszcze miesiąc.
– I później koniec? – Wpatrywałem się w niego intensywnie.
– Jasne. Dasz radę? – Przymknąłem oczy. Głowa całkiem została opanowana przez migrenę. Nie czułem się dobrze.
– Miesiąc. – Powtórzyłem z naciskiem.
– Przecież powiedziałem. Musisz wiedzieć, że mi też nie jest łatwo. Okłamuję Melanię – Skrzywiłem się na dźwięk imienia kobiety, która zajęła miejsce mojej matki.
– Co jej mówisz?
– Wciskam, że muszę wracać do Wrocławia na jakieś pieprzone rozprawy dotyczące aktu zgonu Krystyny.
– Mama nie żyje od czterech lat. Wierzy w to?
– Mam dar przekonywania. – Stwierdził uśmiechając się słabo. – Musimy trzymać się razem. Ty i ja. Wybraliśmy to życie, pamiętasz? Nie możesz teraz się ode mnie odsuwać. – Dodał stanowczo.
– Nie wybraliśmy. Uciekliśmy. – Przypomniałem mu oschle. – Powiedziałeś, że nie widzisz szans jeśli będziemy nadal we Wrocławiu. Chciałeś zmiany i oto jesteśmy. – Rzuciłem z goryczą.
– Dobrze, może to i była moja decyzja, ale najlepsza.
– Jeśli się nie opamiętasz to będzie to samo co we Wrocławiu. Znów będziesz uciekał! i gdzie się ukryjemy?!
– Michał, nie panikuj. –Mruczał pod nosem wypijając niemalże całą butelkę piwa od razu.
– Słuchaj, będę potrzebował pomocy. – Zaczął kwaśno.
– Żadna nowość!
– Ach. – Ojciec wywrócił oczami. – Tylko nie panikuj – Zaczął ostrożnie. Przeszliśmy do małego gabinetu. Wysunął jedną z trzech masywnych szuflach ze złotą rączką przy biurku. Chwycił w palce jakiś woreczek.
– Co to jest? – Spytałem ogłupiały.
– Gdybym nie miał ostrza na gardle, nie prosiłbym Cię.
– Co to jest?! – Pisnąłem. Byłem przerażony. Brakowało mi powietrza. Przetarłem chaotycznie dłońmi twarz w nadziei, że rozmyję widok jaki miałem przed sobą. Na próżno.
– Nie panikuj, tyle razy Ci powtarzam. To nic takiego. – Zapewniał.
– Skąd to masz?
– Nieważne.
– Co ja mam z tym zrobić?! – Mój głos zaczął przypominać papier ścierny.
–Przechować.
– Co?!
– Nie mam nikogo innego, dobrze o tym wiesz. Ci którzy to chcą są gotowi mnie zabić.
– Kpisz? – Byłem pewny, że to żart. Jakiś popierdolony, kiepski żart. To nie mogła być rzeczywistość!
– Pomożesz mi?
– Mam przechować dla ciebie prochy. Czy ja dobrze zrozumiałem?
– Tak.
– Ja pierdolę. – Wyszeptałem. Zauważyłem, że ojciec znów westchnął. Ignorował moje wzburzenie.
– To nic takiego.
– Nie wezmę tego cholerstwa.
– Proszę Cię, Michał. – Ciągnął spokojnym głosem.
– Nie!
– Jesteś zdenerwowany, spanikowany ale to naprawdę niepotrzebne.
– Nie.
– Tutaj chodzi o moje życie, chciałbyś mnie mieć na sumieniu?
– To szantaż? – Wytknąłem patrząc na niego ze złością.
– Tylko uświadamiam Ci jak to wygląda. Ty odmówisz, zrobią mi nalot na chatę i znajdą, a z kolei jeszcze inni mnie zabiją.
– Z kim ty robisz interesy?
– Z paroma ludźmi. To nieważne. – Nieważne!? zaśmiałem się histerycznie i zacisnąłem dłoń w pięść.
– Czy ty... – Urwałem. Nie mogłem tego przyjąć do wiadomości. – Czy ty ukradłeś komuś te prochy?
– Musiałem. Zrozum. – Powiedział wypowiadając stanowczo każde słowo.
– To nie ma sensu. Chciałem Ci pomóc ale... to...to dla mnie za dużo. – Odparłem. Byłem przerażony. Ledwo trzymałem się na nogach. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję.
– W takim razie chcesz mojej śmierci? Będzie trochę do dupy kiedy będziesz całkiem sam na świecie. Wiem co mówię. – Zmarszczył brwi i utkwił we mnie swój baczny wzrok. – To nie jest gra, oni mnie dorwą i wezmą woreczek, a za tydzień przyjedzie koleś, któremu te same dragi obiecałem i jeśli mu ich nie dam to mnie zabije. Strzeli mi między oczy. Rozumiesz? Między oczy.
– Przestań. – Drżałem jak osika.
– Taka prawda, synu.
– Przestań! – Czułem, że zaczynam mięknąć. Zanim się spostrzegłem podszedł do mnie i wcisnął woreczek z białym proszkiem w spoconą dłoń. – To tylko Metafedron.
Nagle obydwoje drgnęliśmy słysząc huk drzwi wejściowych. Spojrzeliśmy po sobie nieco spanikowani.
– To Melania – Oznajmił. Po chwili usłyszałem charakterystyczny stukot obcasów.
– Nie wychodź, ja pójdę z nią pogadać. Kiedy dam ci znać, wyjdź tylnym wyjściem. – Powiedział szeptem. Skinąłem głową. Woreczek automatycznie powędrował do mojej kieszeni. Sam zarzuciłem sobie pętle na szyję. Czekałem aż ojciec da mi znać. Liczyłem sekundy, które zmieniały się w długie, ciągnące się minuty. Czułem strach. Gdy, tylko mogłem opuściłem dom ojca mając wrażenie, że narkotyk wypala mi dziurę w kieszeni spodni. Nie chciałem ich. Nie chciałem się mieszać, ale chyba już to zrobiłem. Ojciec manewrował mną jak marionetką. Wsiadłem do samochodu. Nie wiedziałem jak powinienem się zachowywać.
Byłem zły na siebie, że się nie postawiłem. Powinienem był odmówić. Dlaczego tego nie zrobiłem? Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Moje pieprzone sumienie, nie pozwalało mi na tak egoistyczne podejście. Czułem się okropnie. Jadąc miałem wrażenie, że zaraz zatrzyma mnie policja. Wnurzy się spod ziemi i każe przeszukać. Oczyma wyobraźni widziałem jak pokazują mi narkotyki. Bałem się, po raz pierwszy w życiu byłem tak wystraszony. Zacząłem się zastanawiać ile lat więzienia mógłbym dostać. Pięć? Dziesięć? A może i więcej? Nigdy nie interesowałem się prawem. Potrząsnąłem głową, jakbym chciał pozbyć się tych wszystkich niewygodnych pytań. Nie mogłem się denerwować. Bębniłem palcami o kierownicę słuchając radia. Gdy, dotarłem do domu wysiadłem i jak oparzony wbiegłem do środka. Nie chciałem żeby ktoś mnie zauważył. Zakluczyłem drzwi. Wyjąłem woreczek i postawiłem go na stole. Przez moment przypatrywałem się proszkowi zastanawiając się czy mój ojciec nadal ćpa. Jako dzieciak pamiętałem jego odloty. Nie rozumiałem wiele, śmiałem się z jego dziwnych zachowań, choć mama wydawała się wtedy bardzo wkurzona. Kiedyś nawet kazała mu się wyprowadzić, ale jakimś cudem został. I był do końca jej życia. Usiadłem zrezygnowany na kanapie. Czułem jak brakuje mi powietrza. Przełknąłem z trudem ślinę, potrzebowałem czasu, żeby oswoić się z widokiem Metafedronu w moim mieszkaniu. Ręce drżały, zimny pot spływał w dół kręgosłupa. Nie mogłem pozbyć się czarnych scenariuszy. Patrzyłem na gitarę czując, że jest moją jedyną szansą na odzyskanie normalności. Muzyka była ze mną od zawsze, odkąd tylko pamiętam. Pierwszy instrument dostałem na swoje ósme urodziny. W wieku dwunastu lat zapiałem się do szkoły muzycznej i ukończyłem ją z wyróżnieniem. Chciałem się zająć tym na poważnie. Miałem wiele planów i ambicji ale życie ...cóż, życie miało inne plany.
Sięgnąłem po instrument i musnąłem opuszkami palcy strun wprawiając je w przyjemne dla ucha drżenie. To było zdecydowanie wszystko czego w tej chwili potrzebowałem. Przymknąłem oczy rozkoszując się spokojną, cichą melodią. Tworzenie muzyki było hipnotyzujące, wciągające i sprawiało, że wchodziłem w inny wymiar.
I było mi z tym dobrze. Naprawdę dobrze.
Nagle dźwięk przychodzącej wiadomości wyrwał mnie z mojego świata sprowadzając brutalnie na ziemię. Zerknąłem na telefon marszcząc brwi. Wolałem nie widzieć tego co zobaczyłem.
„ Przetrzymaj go do jutra. W czwartek rano przyjadę”
Treść SMS–a na nowo sprawiła, że zaczynałem się trząść.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania