Krótka historia o radości

Rok temu byłem zupełnie innym człowiekiem. Po przeczytaniu moje historii sami ocenicie, lepszym czy gorszym – ale na pewno innym. Wtedy wydawało mi się, że wiem naprawdę sporo. Być może złudnie myślałem, że rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Tak było, dopóki nie spotkałem jej. Tej znienawidzonej poczwary. Zamkniętej w swoich durnych przekonaniach. Splunąć na taką to dla niej zaszczyt. Tak przynajmniej myślałem rok temu… Ale po kolei. Zacznijmy od początku.

W moim niewielkim miasteczku od zawsze (czyli od połowy XVII wieku, kiedy zostało założone) cenione były tradycyjne wartości. Ktoś może bajdurzyć o wielokulturowości i tolerancji Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Że niby Polacy, Litwini, Żydzi, Tatarzy, Białorusini i inne nacje żyły sobie zgodnie, wyznając na dodatek różne religie. Ale wiecie co? W moim niewielkim miasteczku w 1783 roku – między pierwszym a drugim rozbiorem – miało miejsce ciekawe zdarzenie. Prowadził wtedy u nas knajpę żydowski karczmarz imieniem Brunon. Wiecie, Żyd jak Żyd. Pejsy, mycka itp. Był powszechnie lubiany i szanowany (podobno). Ale wyznawał zasadę „kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi”. Pewnego razu w jego karczmie odbywała się gruba popijawa. Większość okolicznej szlachty, mieszczanie, a nawet chłopstwo i duchowni chlali na umór. Trwał odpust. Jednego z ucztujących poniosła fantazja. Zamówił kolejkę dla całej gospody. A hulało w niej tej nocy z 300 osób. Kręcili się wszędzie – w środku i na zewnątrz, leżeli na stołach, ławach i podłodze. Większość pijana w sztok. Rachunek za ten przejaw hojności i ułańskiej fantazji był astronomiczny. Nie sposób było go spłacić. A karczmarz okazał się wyjątkowo zajadły, gdy przyszło do egzekucji należności. Niebogaty mieszczanin, który tego wieczora był nadto rozrzutny, musiał więc wyłożyć wszystkie swoje oszczędności. Tak się złożyło, że niedługo później ciężko zachorowała jego córka. Facet nie miał pieniędzy, aby wykupić lekarstwa. Nikt w okolicy mu ich nie pożyczył, ponieważ był już zadłużony na poczet tego nieszczęsnego rachunku w knajpie. Córka mężczyzny zmarła. Zaledwie dwunastoletnia dziewczynka. Lekarzem i aptekarzem w naszym miasteczku byli wówczas również Żydzi. Nie mieli oni zamiaru leczyć za darmo. Tym mężczyzną był mój daleki przodek – Konstanty Zarośliński. Zwykły miejski szewc, biedny jak mysz kościelna. Na szczęście oprócz córki miał również syna, który wyrósł na silnego i zaradnego mężczyznę. Tak się składa, że ja sam noszę jego nazwisko. I jestem z tego dumny. W każdym razie byłem. Jeszcze rok temu.

Wiecie zapewne, czym jest ksenofobia. To takie ładne słowo o greckim rodowodzie. Oznacza lęk przed tym co obce, nieznane. Ów strach skutkuje wrogością i niechęcią wobec przedstawicieli odmiennych religii, kultur czy orientacji seksualnych – których nie znamy, ani nie zamierzamy poznać i zrozumieć. Jeśli taka jest definicja ksenofobii, to ani ja, ani nikt z moich przodków nigdy nie był ksenofobem. Owszem, nosiliśmy w sercu niechęć i wrogość do innych. Do Żydów, Niemców, Rusków, muzułmanów, gejów i innych odmieńców. To prawda. Ale nie dlatego, że ich nie znaliśmy – lecz właśnie dlatego, że poznaliśmy ich podłą naturę. Naturę żydowskich lichwiarzy, ukraińskich i rosyjskich zbrodniarzy wojennych (słyszeliście zapewne o banderowcach i NKWD, jeśli nie, to poczytajcie). O prawie szariatu i nieludzkim traktowaniu kobiet. Nie tylko dorosłych, ale również tych maleńkich. Gwałconych i zabijanych bezkarnie. Poznaliśmy też naturę tych plugawych sodomitów, którzy nie wiedzą do czego służy odbyt. I którzy nachalnie lansują swoją chorą ideologię, uważając, że jest ona lepsza, bardziej „przyjazna” niż nasza, tradycyjna, katolicka. Tak właśnie myślałem rok temu, myślałem, że znam ich wszystkich.

W moim niewielkim miasteczku kilka miesięcy temu miał odbyć się „Marsz równości i tolerancji”. Chory wymysł tych popieprzonych tęczowych rycerzy. Mieli przekonywać mieszkańców naszej spokojnej, sennej mieściny, że „gej jest ok” i nie każdy Arab ma ochotę nam obciąć głowę. W sumie może i trochę racji mieli, w końcu w każdym stadzie czarnych owiec może trafić się jakiś szlachetny wyjątek. Takie wyjątki należy jednak przeciągać na naszą stronę. Aby ukazać im, jak głęboko zepsute jest środowisko, z którego się wywodzą. Aby ich przed nim uratować. Organizatorką tej parady dziwolągów była Karima Hamid. Imigrantka z Syrii i gorąca zwolenniczka ruchu LGBT. Ilekroć o niej myślałem, miałem odruch wymiotny. Ilekroć o niej myślałem rok temu.

„Bóg, Honor, Ojczyzna”. Te trzy słowa-klucze, którymi tak wielu ludzi wyciera sobie dziś mordy. Trzy słowa, jak zaklęcie otwierające bramy idealnego społeczeństwa. Spróbujmy je zatem zdefiniować: Bóg - najwyższa Istota w kosmosie, Dawca życia, nasz Ojciec. Honor – jedyna słuszna postawa w tym chorym świecie, wyrażająca sedno ludzkiej godności. Ojczyzna – nasz matecznik, nasz dom, o który należy dbać, z którego należy wyrzucać śmieci. Karima Hamid była specyficznym śmieciem – posiadała w sobie magnes, przyciągający inne śmieci. Dlatego należało jej się pozbyć.

Nie zrozumcie mnie źle. Mówiąc o wyrzucaniu śmieci, nie mam na myśli masowych mordów. Nie jestem zwolennikiem Hitlera, Stalina ani Pol Pota. To byli chorzy ludzie. Po prostu całe życie pragnąłem mieszkać w bezpiecznym, homogenicznym społeczeństwie, podzielającym moje przekonania. Czy żądałem za wiele?

W końcu nadszedł dzień marszu. Ja i moi kumple byliśmy gotowi. Czarne bluzy z nadrukiem „Taka jest Jego wola”. Solidne, ciężkie glany i kominiarki. Nie mogliśmy sobie pozwolić na zdemaskowanie przez służby porządkowe. Nasza akcja oczyszczania miasta nie była poprawna politycznie. Wiedzieliśmy jednak, że musimy zrobić wszystko, aby te zgraja popaprańców wyniosła się na Zachód. Do Berlina, Amsterdamu albo Londynu. Gdziekolwiek byle nie tu, nie w sercu naszej, mojej Ojczyzny. Parę miesięcy temu wszystko było takie proste.

Trasa marszu biegła głównymi alejami miasta. Wzdłuż rzeki Bukowej, Parkiem Królewskim prosto na Rynek. Cała akcja miała przebiec gładko. Byliśmy wyposażeni w zgniłe jaja, pomidory i kamienie. Kamienie nie gniją, ale są najskuteczniejsze. Ona szła na czele. W blasku lipcowego słońca lśniła jej śniada skóra. Wtedy chyba po raz pierwszy wydała mi się na swój sposób atrakcyjna. Nienawidziłem jej, nienawidziłem jej entuzjazmu, jej zapału, jej zaangażowania. Kosmopolitycznych haseł w stylu „Każdy inny, każdy równy” albo „Ziemia jest naszym wspólnym domem”. Ale chyba najbardziej nienawidziłem jej za to, że tego dnia mi się podobała. I nienawidziłem za to siebie.

Nie chciałem jej zrobić krzywdy, nie chciałem tak naprawdę nikomu z tych świrów zrobić fizycznej krzywdy. Chciałem po prostu żeby sobie poszli. Żeby się uciszyli. Żeby dali spokój mojemu pięknemu miastu. Wbiegłem w sam środek przemarszu, omijając kordon policjantów oddzielających paradę równości od nacjonalistycznej kontrmanifestacji. Dziś nazywam rzeczy tak, jak je widzę. Wtedy widziałem w sobie bohatera, po drugiej stronie stali wrogowie, a policję traktowałem jako zbędne, lecz niebezpieczne pachołki, które należy ominąć.

Każdy z nas był wyposażony w plecak lub torbę. Mieliśmy tam spraye, kamienie różnej wielkości, zgniłe owoce i warzywa oraz zaśmierdłe jajka. Wszystko, co miało utrudnić życie uczestnikom marszu. Któryś z moich kumpli zauważył, że jestem blisko Karimy i przymierzam się do strzału. Chciał być szybszy, chciał zapisać się w annałach walki z odmiennością. I przedobrzył. Cholernie przedobrzył. Gdy sięgałem do torby po zgniłego pomidora, poczułem jak coś bardzo ciężkiego uderza mnie w skroń. Zapadła ciemność. Nie wiem, na jak długo. Ale wydawało mi się później, że trwała ona co najmniej z tysiąc lat. A na jej końcu pojawił się promyk światła. Nawet dla mnie była nadzieja.

Obudziłem się w szpitalu, przebrany w piżamę, leżałem na białym prześcieradle pod kocem. Nie miałem pojęcia, co się stało. Dlaczego znalazłem się wśród pacjentów. Prawdę mówiąc, nie byłem pewny, jak miałem na imię, ani ile miałem lat. Po kilku minutach podeszła do mnie pielęgniarka o bujnym biuście i ładnych, kręconych blond włosach.

– Obudził się nasz rozrabiaka.

– Co się stało, dlaczego jestem w szpitalu?

– Solidnie oberwał pan w głowę. Za chwilę porozmawia z panem doktor Kościej. Niewykluczone, że jest pan w stanie, miejmy nadzieję odwracalnej, amnezji.

Poczułem kłujący ból w czaszce. Lewą dłonią dotknąłem czoła, wyczuwając przyklejony na skroni opatrunek. Parę minut później podszedł do mnie anestezjolog, doktor Michał Kościej.

– Miał pan furę szczęścia panie Pawle. Cios kamieniem, wielkim jak strusie jajo, z odległości kilku metrów w skroń, mógł skończyć się dla pana nieodwracalnym uszkodzeniem mózgu, a nawet śmiercią.

– Jak do tego doszło? Jak długo byłem nieprzytomny?

– Za chwilę przyniosę panu gazetę sprzed trzech dni. Tam wszystko jest szczegółowo opisane. Łącznie z fotografią, która pewnie powalczy o World Press Photo. Ale pokrótce wyjaśnię panu, co się zdarzyło cztery dni temu podczas marszu równości i tolerancji.

– Zamieniam się w słuch.

Wciąż oszołomiony, powoli zacząłem odzyskiwać świadomość tego, kim jestem i dlaczego oberwałem w głowę.

– Brał pan udział w kontrmanifestacji przeciwko zwolennikom ruchu LGBT i multikulti. Najwyraźniej chciał pan zapolować na organizatorkę marszu, Karimę Hamid, lecz pana kolega był szybszy. Celownik jednak miał mocno rozregulowany tego dnia i w efekcie to pan oberwał wielkim kamieniem, a nie pani Karima. Upadł pan na ziemię i stracił przytomność. I wtedy stała się rzecz niezwykła. Ta kobieta podbiegła do pana. I próbowała ratować pańskie życie. Jeśli mam być szczery, nie wiem, czy sam bym się tak zachował, mając świadomość, że zarówno pan jak i pana koledzy dybią na moje życie. W ogóle, gdyby nie etyka lekarska, być może wcale bym się nie podjął leczenia pana osoby. Dla mnie pan i pana wspólnicy to pospolici bandyci. Ale kto wie, być może Bóg dał panu drugą szansę, i ta cała historia czegoś pana nauczy. Poza tym, powinien pan podziękować pani Karimie. Gdyby nie podjęta przez nią reanimacja, być może byłby pan dziś warzywem.

Byłem w ciężkim szoku, słuchając sprawozdania doktora Kościeja. Mój otępiały umysł nie przyjmował do wiadomości, że w chwili zagrożenia życia pomógł mi najgorszy wróg. Gdzie wtedy byli moi kumple? Czy w ogóle zauważyli, że upadłem? Co jest nie tak z tym światem? I ze mną.

Doktor Kościej podał mi lokalną gazetę. Data wskazywała czternastego lipca – było to dzień po feralnej paradzie. Na okładce zobaczyłem siebie w tej kretyńskiej kominiarce. I ją, Karimę Hamid, nachylającą się nade mną i wykonującą sztuczne oddychanie metodą usta-usta. W tym momencie zwątpiłem w sens wszystkiego, co mi wpajano przez lata i czego sam się nauczyłem. Już nie wiedziałem kim jestem, ani o co chodzi w życiu. Czułem się jak trzydziestosiedmioletni noworodek.

Miałem trzydzieści siedem lat i praktycznie żadnej rodziny. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy studiowałem bezpieczeństwo wewnętrzne. Jestem jedynakiem, a nieliczni kuzyni, wujowie i ciotki już dawno o mnie zapomnieli. Po studiach nie zdobyłem wymarzonej pracy w Biurze Ochrony Rządu. Zostałem ochroniarzem w galerii handlowej. Nie miałem pojęcia, co stało się z moimi kumplami, ale żaden z nich nie odwiedził mnie w szpitalu. Potem okazało się, że większość z nich trafiła do aresztu. Dziś nie mam już kontaktu z żadnym z nich. Ja przeżyłem uderzenie wielkim jak grejpfrut kamieniem. Jednak ten stary, skostniały i przegniły świat, w którym żyłem został unicestwiony. I chwała Bogu.

Następnego dnia odwiedziła mnie ona. W lekkiej, letniej sukience w kwiaty i z perłowym naszyjnikiem na śniadej szyi. Jej oczy były kremowo-szare jak kakao, a włosy czarne jak heban. Tego dnia zdawało mi się, że nigdy nie widziałem piękniejszej kobiety. Inna sprawa, że naprawdę pięknych kobiet to ja zbyt wielu w życiu nie spotkałem. Albo ich nie zauważałem, pochłonięty swoją chorą ideologią. Być może dlatego wciąż byłem samotny.

– Dzień dobry błędny rycerzu. Przyniosłam panu pomarańcze. Ponoć w Polsce zawsze przynosi się pacjentom pomarańcze w prezencie. Doktor Kościej stwierdził, że jest pan w wystarczająco dobrej formie, żebym mogła z panem chwilę porozmawiać.

– Dzień dobry… – wyjąkałem niepewnie. – A więc to pani uratowała mi życie?

– Tak, zgadza się. A pan najwyraźniej chciał mnie zabić.

Karima roześmiała się pogodnie, a moim oczom ukazały się jej śnieżnobiałe zęby.

– Nieee, chciałem tylko w panią rzucić zgniłym pomidorem…

Po chwili doszło do mnie, jak groteskowo zabrzmiała moja odpowiedź.

– Spokojnie, nie gniewam się o to. W pewnym sensie pan mnie też uratował. Gdyby nie stał pan pomiędzy mną a pańskim kolegą, to pewnie ja bym oberwała tym pociskiem. Ale zapomnijmy na chwilę o kamieniach i pomidorach. Bardziej ciekawi mnie, dlaczego tak naprawdę pan i pana koledzy, tak bardzo nas nienawidzicie? Bo przecież nas pan nienawidzi, czyż nie?

Byłem oszołomiony jej pytaniem. Miałem ochotę opowiedzieć jej o Konstantym Zaroślińskim i jego córce, o Bogu, Honorze i Ojczyźnie, lecz w tamtej chwili odebrało mi mowę.

– Ja…, ja sam już nie wiem. To chyba było silniejsze ode mnie. Zawsze starałem się racjonalnie tłumaczyć sobie, że to co robię ma sens. Że nie jest to tylko ślepa nienawiść. Że moje czyny poprawią ogólną kondycję społeczeństwa, w którym żyję.

– Mówi pan trochę jak Raskolnikow. Cel uświęca środki tak?

– Nie, zbrodnia Raskolnikowa nie miała sensu. Nikomu do niczego się nie przysłużyła. To było zło w najczystszej postaci. I Rodion musiał za nie odpowiedzieć.

– Widzę, że świetnie zna pan Dostojewskiego. W ogóle wydaje się pan być mądrym i wykształconym facetem. Tym bardziej dziwi mnie pana absurdalna postawa.

– Ja po prostu pragnę żyć w państwie katolickim, tradycyjnym, w którym szanowane są podstawowe wartości.

– Podstawowe, to znaczy jakie? Rozumiem, że zalicza pan do nich Boga, honor i ojczyznę. Ale czy poza nimi, może pan jeszcze jakieś wymienić?

– Hmm, na pewno miłość, wierność, przyjaźń. Chyba każdy człowiek wyznaje te same wartości.

– No właśnie, sam pan mówi „każdy człowiek”. Czy gej, Arab lub Żyd również?

– No, sam nie wiem, to inne kręgi kulturowe, inny światopogląd. Poza tym oni chcą nam narzucić ten światopogląd. Żydzi są łasi na pieniądze, a Arabowie nie szanują kobiet.

– A czy ja nie jestem kobietą?

– Noo, jest pani. Oczywiście, że jest.

– Nie uważa pan, że rzucanie w kobietę pomidorem czy kamieniem to słaby przejaw szacunku wobec niej?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. W tamtej chwili czułem się jak skończony kretyn. Wkrótce dotarło do mnie, że byłem nim przez większość życia.

– Dlaczego zdecydowała się pani mnie ratować, gdy zemdlałem?

– To był czysty ludzki odruch. Każdy normalny człowiek by się tak zachował.

– Ale miała pani świadomość, że pani nienawidzę.

– Być może teraz pana nieco zaskoczę, ale nie jestem muzułmanką. Urodziłam się w Syrii w katolickim domu. W mojej ojczyźnie funkcjonuje wiele odłamów chrześcijaństwa. Ja sama nigdy nie byłam zagorzałą katoliczką. Lecz jedną postawę z życia Chrystusa staram się stosować w swoim życiu. Kochać bliźnich. W końcu umarł on za nasze grzechy, czyż nie? Byłoby słabo, gdyby taka ofiara poszła na marne.

Po tych słowach byłem zdruzgotany. Wypowiedziała je bowiem osoba walcząca o prawa mniejszości etnicznych w Polsce i środowisk LGBT. Najbardziej znienawidzonych przeze mnie społeczności. A miała w sobie więcej miłosierdzia niż ja, moi kumple i cały episkopat mojego kraju.

– Jak to się w ogóle stało, że trafiła pani do Polski?

– Moja wioska została zrównana z ziemią w trakcie bombardowań 10 lat temu. W nalotach zginęła cała moja rodzina poza mną i młodszym bratem. Zmuszeni byliśmy emigrować. W Syrii nadal jest bardzo niespokojnie. Tam wciąż jest piekło. Jak to napisał Thomas Stearns Eliot? – piekło to jesteśmy my sami.

– Jak to się stało, że tak świetnie pani mówi po polsku i jest erudytką?

– Cóż, ten kraj to już moja nowa ojczyzna. Bardzo wiele jej zawdzięczam. Wykształcenie filologiczne, dach nad głową, wspaniałych przyjaciół. Dlatego ze swej strony pragnę jakoś odwdzięczyć się tej ziemi. I pomagać innym. Samotnym, zagubionym, sfrustrowanym. Pomagać ludziom, takim jak pan.

Do oczu napłynęły mi łzy. Łzy radości. Chyba po raz pierwszy w życiu czułem wtedy radość.

– Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, w pogodniejszych okolicznościach.

– Również mam taką nadzieję. Pomarańcze nie są zatrute, może je pan jeść śmiało.

Rok temu byłem zupełnie innym człowiekiem. Samotnym, zagubionym i sfrustrowanym. Jak koń z klapkami na oczach, brnąłem przed siebie, nie dostrzegając groteskowości własnego położenia. Nienawidziłem ludzi, których rzekomo doskonale znałem, chociaż tak naprawdę nic o nich nie wiedziałem. I nigdy bym ich nie poznał, gdyby jeden z moich starych, durnych kumpli nie przywalił mi solidnie kamieniem w głowę. Teraz już jestem kimś innym, do tej pory nie umiałem siebie zdefiniować. Jednak dziś dowiedziałem się, że Karima jest w ciąży. I już wiem kim jestem. Jestem człowiekiem, w którego sercu zamieszkała radość. I oby nigdy nie postanowiła się wyprowadzić.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania