Krótka historia sprzątania rzeczy niepotrzebnych
Pamięci Stephena Hawkinga (1942-2018), który próbował ujarzmić czas.
Całkiem niedawno, tak niedawno, że skutki wciąż są odczuwalne, stanąłem przed zadaniem przekraczającym moje możliwości: opróżnić mieszkanie matki z mebli oraz wszystkich jej rzeczy, żeby mogła kontynuować pozbawione celu, ale bezpieczne życie w ośrodku opieki dla osób starszych. Na szczęście żona zadeklarowała pomoc, więc regularnie dojeżdżaliśmy z naszego domu do miejsca, które wymagało pilnego uprzątnięcia. Pogoda była upalna, deszcze sporadyczne, intensywne i krótkie, przynoszące wprawdzie odrobinę wytchnienia, lecz następny dzień sprawiał wrażenie gorętszego i jeszcze bardziej wilgotnego. Dostrzegłem wszakże jeden plus — odwiedzane miejsce było kilka kroków od szerokiej plaży, położonej między dwoma klifami i rozciągniętej wzdłuż promenady wyraźnie oznaczającej próg miejskiej działalności i tego co wciąż należało do natury. Chociaż droga zabierała pięć minut, rzadko tam chodziliśmy, za to cieszył nas wiatr we wczesnych godzinach popołudniowych, tłoczący chłodniejsze powietrze znad morza. Wynosząc z pierwszego piętra po schodach krzesła, szafki i pudła pełne rozmaitych drobiazgów, odpoczywałem z ulgą na dole, wyobrażając sobie nasz dom na zachodnich przedmieściach, rozgrzany jak plazma do późnych godzin nocnych. Z tego samego powodu woleliśmy zostawać nad morzem na noc, dopóki ostatnie z dwóch łóżek nie zostało wystawione na krawężnik przed budynkiem, skąd połknęła je ciężarówka-zgniatacz.
Najłatwiej jest wyrzucić wszystko jak leci — to było moje pierwsze odkrycie: zanieść klamoty o zmierzchu na klif, poczekać na przypływ i zepchnąć wszyściuchno do wzburzonej wody. Trochę żal, że dorobek życiowy kobiety, która mnie urodziła zostanie skazany na pastwę fal i morskie prądy rozniosą go po wybrzeżach dalekich lądów i wysepek, lecz czy istnieje lepsze wyjście? Minie kilka dni i przestanę myśleć o tym. Z kolei moja żona uważała, że każdy fant należy dokładnie obejrzeć, wycenić, a następnie zadecydować o jego losie: zaoferować sąsiadom, sfotografować i upłynnić komuś online, postawić obok chodnika przed domem, aby zwracał uwagę przechodzących, a te najcenniejsze zabrać ze sobą, gdzie doczekają podobnego sprzątania organizowanego w niedalekiej przyszłości przez nasze dzieciaki. Wiele możliwości, decyzja niełatwa, dlatego żona przestawiała rzeczy z miejsca na miejsce, ale niczego nie ubywało. Im bliżej końca, tym trudniej nam to idzie — tego odkrycia dokonałem w trakcie zanoszenia na murek kartonów z książkami; wszystkimi książkami z wyjątkiem kilku egzemplarzy: dwóch Stephena Kinga, dwóch Wilbura Smitha, “To Whom the Bell Tolls” (którą czytałem ostatni i jedyny raz po polsku w liceum) oraz jeszcze jednej książki w niepozornych, tęczowych okładkach, o której będzie mowa za chwilę. Dwie ostatnie nie należały do księgozbioru matki, ze względu na sposób pisania i tematykę, w co nie wątpiłem, gdyż obydwie książki znalazłem w osobnym pokoju, zajmowanym czasowo przez moją córkę.
Skoro wspomniałem o córce, wypada nadmienić, że prowadziła dość urozmaicone życie, podzielone między pracę zawodową i surfowanie na desce, przy czym to pierwsze było jedynie wsparciem głównej aktywności. Wynajmowała mieszkanie zawsze blisko plaży, zawsze za wysoką cenę i aby zapłacić komorne, dzieliła koszty ze współlokatorką. Znalezienie normalnej, czyli psychicznie zrównoważonej partnerki do dzielenia mieszkania było niemal tak trudne, jak znalezienie odpowiedniego zakwaterowania, skutkiem czego moja córka nieustannie zmieniała miejsca; tak często, iż nie potrafiłem zapamiętać adresu. Dobrze przynajmniej, że nie przywiązywała uwagi do swoich rzeczy i nie kłopotała mnie pomocą przy przeprowadzce; po prostu wyrzucała wszystko na śmietnik w nadziei, że zarobi wystarczająco dużo, aby pokryć straty nowymi substytutami. Dopiero po wielu nieudanych próbach odpowiedziała na mój telefon.
— Znalazłem u babci twoje książki. Co mam z nimi zrobić?
— Wyrzuć — brzmiała jej odpowiedź.
— Wyrzucić „Komu bije dzwon”? — zaprotestowałem, a ona na to:
— Tę wyrzuć w pierwszej kolejności.
— Dlaczego?
— Bo Hemingway to seksista i pedofil.
Już zamierzałem zapytać, czemu w takim razie ją kupiła, ale nic nie powiedziałem, wiedząc że jakakolwiek dyskusja nie ma sensu. Jednak chciałem dać jej do zrozumienia, że mam odmienne zdanie.
— Mnie to nie przeszkadza. Mogę pożyczyć?
— Możesz sobie wziąć.
— A tę drugą?
— Tej drugiej nawet sobie nie przypominam.
Tytuł drugiej książki brzmiał: “A Brief History of Time”. Z tyłu na okładce widniała cena: £9.99, a obok niej nalepka z drugą ceną: 57.50 zł. Z dalszych wyjaśnień udzielonych mi przez córkę wynikało, że prawdopodobnie kupiła tę książkę w lotniskowej księgarni wyjeżdżając z Warszawy. Przekartkowałem kciukiem stronice — były dziewiczo czyste i wciąż pachniały drukarską farbą. Na samym początku jedna ze stron miała zagięty róg — tam gdzie autor wyjaśniał, jak dzięki zaćmieniu jednego z wielu księżyców Jowisza odkryto po raz pierwszy, że światło podróżuje ze skończoną prędkością; dalej przebrnąć moja córka widocznie nie mogła.
Od tego momentu ogołacanie mieszkania mamy ze sprzętów nabrało miłego charakteru: podczas gdy żona zajęta była sortowaniem, ja siedziałem na jedynym ocalałym fotelu z książką w ręku, przerywając czytanie tylko wówczas, żeby posegregowane przedmioty wynieść na dwór. Po każdym wyjściu coś znikało: odtwarzacz płyt DVD (na chodzie), przenośny wentylator stołowy, nawet wazony z bukietami sztucznych kwiatów. Po każdym wyjściu zjawiał się przed budynkiem jakiś wysuszony gość: witał mnie podniesioną ręką, szczerzył w uśmiechu zęby, powtarzając:
— A to jeszcze nie koniec… jeszcze to i owo…
Przypomniałem sobie dom za rogiem ulicy z podwórkiem zawalonym przeróżnymi rupieciami, jakby jego właściciel był zbieraczem kolekcjonującym rzeczy wyrzucane z całej okolicy. Może to był ten facet, którego widziałem za każdym razem pod balkonem, znad którego jeszcze tak niedawno witały mnie gasnące oczy matki. Nie obchodził mnie on zbytnio i bezzwłocznie wracałem do historii czasu: od Wielkiego Wybuchu po czarne dziury.
Wiedziałem co nieco o Hawkingu, jego badaniach i tej książce w szczególności, ale jakoś nic mnie nie poruszało. To był nie mój świat rzeczy prostych i namacalnych, chociaż obydwa światy miały ze sobą coś wspólnego — upływ czasu, rodzaj fascynacji, tylko w moim przypadku na o wiele mniejszą skalę. Na ogół odmierzałem czas, wydobywając z pamięci sceny z moim ojcem: co o nim myślałem, gdy był dokładnie w tym samym wieku co ja teraz. Lubiłem również liczyć, ile pokoleń wymarło między ważnymi wydarzeniami; które z prawnucząt dostąpiło łaski ujrzeć to, o czym marzyli dziadowie, a czego żaden nie doczekał. Czasem kładłem swoje kości na leżaku w pełnym słońcu z twarzą zasłoniętą małym ręcznikiem, czując jak ciepło przenika głęboko moje ciało, niemal widząc słońce przez ręcznik jako ciemną tarczę. W takich momentach myślałem o tym, jak jedna rzecz prowadzi do drugiej i zastanawiałem się: Czy Słońce zostało stworzone, aby dać nam życie? Czy może samo życie jest efektem ubocznym istnienia Słońca, a Słońce z kolei jest efektem ubocznym czegoś innego, i tak dalej, aż do samego początku, który nie może być efektem ubocznym niczego innego. Aby odpowiedzieć na wszystkie te pytania, musiałbym przestać myśleć, wyjść poza siebie, udać się w jakieś odległe miejsce w kosmosie i stamtąd spojrzeć wstecz na gwiazdy, Słońce i siebie leżącego na leżaku, ale to było niemożliwe, więc nigdy nie łamałem sobie głowy takimi rozważaniami; zamiast tego wolałem liczyć pszczoły zbierające nektar z niebieskich kwiatów lawendy i ogórecznika, purpurowych płatków czyśćca wełnistego o liściach miękkich i delikatnych jak uszy jagnięcia. Ubiegły rok był zły, ponieważ przyniósł choroby zabijające owady i w ogrodzie brakowało zapylaczy, ale wkrótce ku mojemu zdumieniu zaczęły nadciągać rodzime, błękitne pszczoły, a wraz z nimi powróciło życie i radość.
Czy Hawking zostałby innym człowiekiem, gdyby nie jego niepełnosprawność? Był przecież typowym nadętym Angolem, zdolnym płatać figle — jako zapalony wioślarz siadał na miejscu sternika i zwykle kierował łódź w trzciny na brzegu rzeki. Podręczniki nie były mu zbyt przydatne, nie zawracał sobie głowy robieniem notatek, ponieważ potrafił zapamiętać treść wykładów, które i tak uważał za nudne. Czy postępująca degeneracja neuronów była decydującym czynnikiem izolującym go od zamętu i próżności codziennego życia? Czy paraliż skierował go na ścieżkę ku gwiazdom i wszechświatom wszystkiego? Jednego byłem pewien — miał dużo czasu, aby myśleć o wszystkim; mógł zamienić krzesło, w którym był unieruchomiony na statek kosmiczny USS Enterprise przemierzający całkowicie samowystarczalny wszechświat; wszechświat bez granic ani krawędzi, bez początku ani końca, wszechświat, który po prostu istnieje. Czy udało mu się spotkać stwórcę?
To właśnie wtedy, gdy poszedłem do agenta nieruchomości oddać klucze, przeczytałem o pewnym eksperymencie: wytwarzali fale elektromagnetyczne i przepuszczali je przez ścianę z dwoma wąskimi szczelinami, a wtenczas na następnej ścianie powstał obraz jasnych pasków, tam gdzie fale się nasilały oraz ciemny odstęp między nimi, w miejscach gdzie fale się znosiły. Wszystko było w porządku, ale potem wystrzelili pojedynczy elektron i obserwowali, którędy przeleci: lewą szczeliną, prawą szczeliną, a może zostanie odbity od ściany? Elektron był nieprzewidywalny i wszędobylski, dlatego przeleciał przez obie szczeliny jednocześnie! Chcesz wiedzieć dlaczego? Przeczytaj książkę — tam znajdziesz odpowiedź.
Komentarze (5)
Ciekawe zakończenie, jak też nieoczywiste elementy "naszego' życia.
Jeśli to wszystko bliskie prawdy, co piszesz, to zostawileś tu bardzo dużo siebie
Tak pewnie lepiej wszystko wyrzucić.
Być może to surfowanie jednak w.tym pomaga.
Pzdr.:)
Ogórecznika używam jako kompostu — gdy osiągnie wysokość płotu, ścinam przy ziemi, kroję łodygę na kawałki i rzucam pod inne rośliny, ale mam z niego jeszcze inny pożytek: przywabia więcej pszczół niż lawenda lub bazylia i przez to zwiększa prawdopodobieństwo zapylania kwiatów.
Dziękuję za ciepły komentarz z osobistym akcentem i pozdrawiam z🦘down🪃under🤠
Pozdrawiam serdecznie
Pisanie ma dla mnie właściwości terapeutyczne — gdy coś z siebie wyrzucę, mogę o tym zapomnieć i iść dalej, a co więcej — chciałbym, żeby emitowana treść była asymilowana przez innych w miarę bezboleśnie i bez niekorzystnych skutków ubocznych, co biorąc pod uwagę Twój komentarz, chyba mi się udało. Dziękuję serdecznie za przeczytanie i również pozdrawiam. 👋😊
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania