,,Kruczy Wiek - Dzieci Supernowej'' 4

Rozdział 4

“Dawno temu, zanim ogień odkrył to, co czai się w mroku, ludzi wiązała nierozerwalna nić.

Nie była ona ani z jedwabiu, ani z metalu – a przysięgi.

Przysięgi wspólnoty i troski,

pokoju i zrozumienia…

Lecz pewnego dnia, postanowiły ją przerwać przeklęte istoty.

Demony żywiące się krwią i okrucieństwem.

Obdarzyły ludzi darem patrzenia w przyszłość,

lecz przeznaczonym tylko dla jednego.

I wtedy po raz pierwszy, lina pękła – a echo jej rozdarcia słychać aż do dziś.

~Księżna Kasjopeja, kronikarka Legend”

***

Światła miasta gasły pod pokrywą półrocznej nocy, a śnieg jarzył się, odbijając blade od pełni niebo. Nałożył prędko swój ciemny płaszcz i niczym zagubiona dusza błądził po mrokach lasu, a jego cień kontrastował z białym, skrzącym się puchem płatków.

Przycupnął i skulił się pod modrzewiem. Ocierał jedną rękę o drugą, próbując się ogrzać. Schował twarz i objął własne ciało, nasłuchując odgłosów puszczy. Przyglądał im się uważnie. Na każdy, pojedynczy szelest. Nie bał się ciemności, a bardziej tego, że sam rzuci się w oczy.

Po krótkim namyśle rozpalił światło. Powoli zaczął zanikać w ciemnym lesie, a wraz z nim słabnął blask latarki.

Zakładał wcześniej, że wróci w przeciągu godziny, jednak za bardzo się pomylił. Stracił zupełnie poczucie czasu, który przeciekał mu przez palce. Parł przed siebie, zaciskając jednocześnie pięści i zęby. Determinacja zagłuszała ostrzeżenia organizmu. Prawie nie czuł własnego ciała, a raczej odnosił wrażenie, jakby był od niego całkowicie odrębny. Wierzył, że jeśli zignoruje sygnały, nie dopuści do własnego umysłu bólu, wynikającego z przeszywającego go zimna. Zadziałało to tylko przez krótką chwilę. Lodowaty wiatr wbijał się w skórę, niczym miliony mikroskopijnych igieł.

Zegar wskazywał pierwszą dwadzieścia. Miał nadzieję, że intuicja go nie zwiedzie i bez problemu dostanie się na szlak Liberum Mons. Doskonale pamiętał drogę. Wyobrażał sobie mapę z lotu ptaka. Odkryta droga, objęta płaskimi łąkami, zdradzała pozycję każdego przechodzącego. Na szczęście główna ścieżka, nie była jedyną. Okrążały ją poboczne skróty, czające się w cieniu lasów.

Po szybkim marszu zatrzymał się na miejscu docelowym. Natychmiast zgasił światło latarki i schował się wśród drzew i krzewów. Zaczął polegać na świetle księżyca, który jednocześnie mógł mu pomóc, jak i przeszkodzić. Rozglądał się za najmniejszym szelestem i chrupnięciem. Miał wrażenie, że zaraz przed jego oczami wyłoni się coś, czego nie chciał widzieć. Starał się jednak zachować spokój, gdy mrowienie przebiegało przez jego kark, a oddech robił się płytszy.

Okolice ogarniała pustka, a cisza przywoływała na łąki sarny. Kosma wpatrywał się, jak chwytają zębami za liście krzewów. Jeden szelest, a mógł je przegonić. Bacznie obserwował bliskie mu zwierzę. Jej gałki przywoływały na myśl dwie ciemne otchłanie. To wzbudziło jego wyobraźnię. Wpadł w trans, unosząc wzrok na nocne niebo.

Pomimo oślepiającego blasku satelity, niebo wydawało się przejrzystsze i ciemniejsze niż zwykle. Kosma wpatrywał się w okolice jasnego Jowisza. Tuż obok dostrzegł niemal niewidoczną gwiazdę, lśniącą słabo, jakby próbowała pozostać niezauważona.

Nie znał dobrze mapy nieba, ale był niemal pewien, że poprzedniej nocy tego obiektu tam nie było. To mogło oznaczać, że porusza się szybciej niż planeta. A mimo to… nic nie drgnęło. Nie migotała jak typowa gwiazda. Nie zostawiała śladu w atmosferze. Być może to coś powoli opadającego, odpornego na tarcie, kierujące się dokładnie w jego stronę?

Ale czym to było? Sekiri już dawno nie wysyłało żadnych misji kosmicznych. Żadnych sond, żadnej załogi. Być może coś, co było wspomnieniem zamierzchłych czasów? Kosma słyszał od swojego ojca, że wiele satelit wysłanych przez sekiriańczyków, w przeciągu ostatniego stulecia niekontrolowanie uderzało o powierzchnię, rozświetlając niebo widowiskowym deszczem. Niczym tysiące spadających gwiazd…

Kosma wyrwał się z myśli, gdy coś zaszeleściło za jego plecami. Automatycznie wyciągnął przed siebie nóż i ruszył w stronę stromego zbocza, z którego dobiegały dźwięki. Szybko zorientował się, że rzucił się z ostrzem… na ptaka. Ten wyfrunął zza krzaków, niemal zahaczając szponami o jego twarz.

Zachwiał się i stracił grunt pod nogami. Spadając w kierunku zawaliska, wbił nóż w ziemię, desperacko próbując się zatrzymać. Drugą ręką szukał oparcia na pobliskim pniu.

Grawitacja ciągnęła jego ciało coraz mocniej. Serce zamarło. Spełnił się najgorszy scenariusz. Balansował na granicy śmierci. Tylko cud mógł sprawić, że przeżyje. Gorączkowo rozglądał się za punktami zaczepienia, które mogłyby zamortyzować upadek. Mrok zalegający w przepaści nie ułatwiał mu zadania.

Ciało osuwało się szybciej i szybciej. Chwytał się wszystkiego, co miał pod ręką. W końcu trafił na odstający korzeń. Zbyt kruchy, by utrzymać jego ciężar. Łamliwe drzewo wydawało dźwięk trzeszczenia. Mroczki zatańczyły przed jego oczami. Zamknął oczy i próbował skupić się na oddechu, by nie stracić przytomności.

I wtedy poczuł, jak silna dłoń zaciska się na jego nadgarstku.

Nie patrząc na wybawcę, Kosma podciągnął się i runął z wycieńczenia na ziemię. Dopiero po chwili, gdy zrozumiał, że niebezpieczeństwo minęło, uniósł wzrok i otaksował nieznajomego spojrzeniem.

Jednooki.

Mężczyzna zbliżył się i położył dłoń na plecach Kosmy. Nie jako ktoś obcy, lecz jakby go znał od lat.

– Wszystko dobrze? – jego zachrypiały głos dziwnie nie pasował do jego twarzy, która choć pomarszczona, nosiła w sobie młodzieńczą aurę. Chwycił chłopaka za ramię i pomógł mu się podnieść, gdy ten próbował się jeszcze ocknąć i zrozumieć co się stało. – Co się czaisz tak w ciemnościach? Nie widzisz, że to strome tereny?

– Żeby zdradzić swoją pozycję? –Kosma starał się wyrównać szybki oddech. Nawet w tak dramatycznej sytuacji, można było wyczuć jego zimny ton. Oparł ręce na kolanach, jak po intensywnym biegu. – Nie jestem aż tak głupi.

– Nie wątpię, jednak powinieneś bardziej uważać. Gdyby nie ja, twoje poturbowane zwłoki leżałyby na samym dole.

– Dlaczego mnie uratowałeś? – spojrzał spod byka na siwego mężczyznę. – Ty jesteś ten? Jednooki?

– Nie, a ta opaska jest dla ozdoby. – odpowiedział sarkastycznie.

– Dobrze. Bo już myślałem, że się nie zjawisz – schował niezauważenie nóż.

– A ja nie spodziewałem się, że przyjdziesz – ocierał się o ramiona. – Było gorąco, ale zaraz staniemy się soplami lodu.

Pomarszczona dłoń wsunęła się w głęboką kieszeń pod warstwami ubrań. Jednooki siorbnął alkohol z wyciągniętej małpki. Kosma poczuł odruch wymiotny, gdy ten oblizał usta ze smakiem.

– Miałem takie plany, jednak twój list mnie zaintrygował.

Starzec odsłonił szczerbate zęby. Uformowany stos drewna wsiąknął krople sączącej się wódki. Wystarczyła niewielka iskra, by wzniecić ogień. Kosma poczuł, jak cząsteczki ciepła głaszczą jego zmarzniętą skórę.

– No i już lepiej prowadzić rozmowy! – jego oczy zabłysnęły, niczym małemu dziecku, które dostało zabawkę. – Powiedz, że masz coś do przekąszenia…

Jednooki poczuł na sobie zimne spojrzenie Kosmy. Choć ten milczał, ta cisza z jego strony głośno mówiła o jego zniecierpliwieniu. Chłopak badawczo przyglądał się sytuacji, trzymając za skórą jak najwięcej, czego nie chciał o sobie ujawniać. Mimo że nie pokazywał wiele, Jednooki zdawał podejrzewać, co siedzi pod tą grubą warstwą.

– Szczerze nie spodziewałem się, że porwiesz się na coś takiego – kontynuował, chcąc wyłuskać, choć odrobinę słów ze strony Kosmy.

– I co? Zawiedziony?

– Pozytywnie zaskoczony – podsumował z dziwnym zaintrygowaniem w głosie. – Nie obraź się, ale myślałem, że jesteś bardziej ostrożny. Że nie będziesz gotów nawet wyściubić nosa, by się ze mną spotkać.

– Wywnioskowałeś to po moich odwiedzinach w lokalu? Śledziłeś mnie? Dlaczego? Co jeszcze wiesz na mój temat?

– Soroko… – drapał się po głowie, jakby chciał pobudzić wszystkie możliwe szlaki neuronalne. – Soroko. Nazwisko, które nie dawało mi zasnąć przez ostatnie lata. Musiałem cię znaleźć, żeby uspokoić moje myśli.

Kosma odruchowo odchylił się do tyłu i skrzyżował ramiona na piersi. Mimo zamkniętej postawy, jego spojrzenie było czujne i wnikliwe. Słuchał uważnie i analizował każde słowo. Jednooki szybko to zauważył.

– Miałeś wątpliwości, czy tutaj przyjść – powiedział cicho. – Próbujesz zataić swój wewnętrzny strach za chłodną maską. Wiesz, że w każdej chwili może ci się podwinąć noga. Że jesteś w niebezpieczeństwie.

– A co, jeśli się mylisz?

– Nie mylę się. Tylko głupi by się nie bał – mruknął z przekonaniem.

Kosma westchnął ciężko.

– Gdybyś mi nie uratował życia, dawno bym stracił cierpliwość. Skończ z tą analizą i lepiej przejdźmy do rzeczy.

Jednooki rozejrzał się uważnie po otaczającym terenie. W tej chwili Kosma zrozumiał jedno: Ta rozmowa musi pozostać między nimi. Pytanie brzmiało: dlaczego?

– Jak myślisz, kto stoi za pożarami?

– Nibirianie? – Kosma zapomniał ugryźć się w język. Pierwszy raz dowiedział się o nich potencjalnej obecności na Norilo dzięki Danielowi. Nie spodziewał się, że zwykły noriliańczyk może mieć jakiekolwiek pojęcie o tej cywilizacji. Jednak i tym razem przekonał się, że się mylił.

– A więc wiesz więcej, niż przypuszczałem.

– Czyli nie zaprzeczasz – zauważył, zanurzając się w analizie. – Zniszczyłem ci plany?

– Raczej mi wszystko ułatwiłeś! – uniósł się z ekscytacji. – Pół życia staram się uświadomić ludzi o ich obecności! Niestety na marne. Wszyscy nazywali mnie szaleńcem, że to niemożliwe, że bredzę głupoty. Nawet porównywali mnie ludzi wierzących w płaską ziemię! Jesteś pierwszym noriliańczykiem, którego poznałem świadomym tego co się dzieje!

Jego kąciki ust uniosły się wyraźnie.

– Wreszcie dobry powód, by się napić! Na hejnał! – wychynął z radością pozostałą zawartość małpki i pochylił się triumfalnie w stronę Kosmy. – Dla Norilo jeszcze jest nadzieja. Nibiru zaatakuje ponownie, ale my już będziemy przygotowani!

Słowa, które miały rozgrzać ogień tlący się w sercach, dla Kosmy zdawały się nie nieść żadnej wartości. Jednooki także wydawał się nie wierzyć w to co mówi. Jednak ta mała iskra determinacji i szaleństwa tkwiła nieprzerwanie w jego umyśle. Była to walka, która choć na starcie miała być przegrana trwała, by podkreślić siłę i bunt przeciwko losowi.

Żeby przekonać innych norilianczyków, trzeba było niepodważalnych dowodów na życie nibirian wśród ludzi. Coś nie chciało się wierzyć Kosmie, że cywilizacji tak skrupulatnie kryjącej swoje działania przez ponad sto lat, mogłaby podwinąć się noga. Był na to niewielki cień szansy. – Nie chcę ci niszczyć dobrej passy w piciu, ale to nie ma prawa się udać. Sami we dwójkę nie pokonamy nibirian.

– Tu nie chodzi o ilość armii, Kosma. Tu chodzi o narzędzie – skwitował, dokładając do ognia. – Już ci wszystko wyjaśnię.

– Nie sądzę, że na świecie istnieje takie narzędzie, które pokona stu razy bardziej rozwiniętą cywilizację.

– Najpierw posłuchaj, później snuj teorie – podsumował, dając chwilę wytchnienia. Wbił wzrok w ognisko. Przez moment słychać było jedynie trzaski i szum wiatru. Dłoń z licznymi bliznami przywarła do płomienia, tonąc w drganiach powietrza. Pomimo że doskwierał mu ból, Jednooki zahipnotyzowany tańcem ognia, nie odsuwał się.

– Coś, co łączy nasz świat i planetę Nibiru to wieczne zimno, okryte nieprzeniknionym mrokiem. Płomień oznacza nowe życie. Bez niego nie moglibyśmy przetrwać. Nawet jeśli trawi jedno życie za drugim, wciąż nie traci na swojej wartości. Bez daru Prometeusza bylibyśmy nikim. Może się wydawać, że im bardziej rozwinięta cywilizacja, tym mniej miejsca dla bogów. Nibirianie jednak temu przeczą, a sakralność ma dla nich wartość niemal wykraczającą poza inne. Ich władca traktowany jest jak wybawiciel zesłany z nieba, który ma im utorować ścieżkę do wiecznego życia, wolnego od bólu. Dzięki rządom Imperatora nibirianie wytworzyli technologię, która pomoże im trwać przy życiu jeszcze wiele wieków…

– To brzmi zbyt abstrakcyjnie.

– Wszechświat jest abstrakcyjny – skwitował żywo z błyskiem w oku. – Wystarczy jedna potwierdzona teoria, która przeczy znanym nam zasadom. Może ona wywrócić świat nauki do góry nogami. Chociażby fizyka kwantowa… Coś, czego jeszcze nikt na świecie do końca nie pojął.

–We wszystko, co dotąd powiedziałeś, mógłbym uwierzyć. Niczym dziwnym jest wielka wiara na Nibiru. Ani to, że traktują swojego władcę jako boga. Ale technologia, która pozwala żyć wiele wieków? Nie potrafię sobie tego wyobrazić.

– To całkiem zrozumiałe – potwierdził. – Dobrze być osobą, która nie łyka wszystkiego jak pelikan. Jesteś co prawda sceptyczny, ale nie zamknięty, zgadza się?

– Nie rozmawiajmy o mnie – rzucił krótko. – Chcę usłyszeć więcej na temat tego narzędzia.

– Racja – Jednooki bawił się brodą. Upewnił się, że Kosma go słucha, taksując go spojrzeniem. – Najpewniej słyszałeś już o starej legendzie… Historii, która podzieliła ludzi już na zawsze? Klątwie zesłanej przez demony?

– Coś mi się obiło o uszy, ale jakie ma ona tutaj znaczenie?

– Jest bardzo istotna – zapewnił. – Według tej legendy przeklęty mógł spojrzeć w przeszłość i przyszłość. Zdobyć wiedzę jeszcze niedostępną oraz tą, co już dawno przepadła.

– Nie kojarzę wzmianki o cofaniu się w czasie.

– Cóż… Klątwy lubią ewoluować – zaznaczył, słysząc zmieszanie w głosie Kosmy. – Możesz się zapytać, dlaczego nazywam to klątwą, a nie darem? Jeśli jeden człowiek ma potężną moc, każdy inny jej łaknie. Nie można jej podzielić. Nie można się także jej wyrzec. Poza jedynym wyjątkiem, który dla wszystkich posiadaczy jest nieunikniony. Poprzez śmierć.

– Co ma legenda do rzeczywistości?

– To, że każda zawiera ziarno prawdy – odkaszlnął ostatnie słowo i spowolnił. – Władca nibirian silnie wierzy w tą legendę. Uważa, że jest stuprocentowo prawdziwa i nie ma w niej ani szczypty kłamstwa. Ubzdurał sobie, że zdobędzie tą moc. Podejrzewa, że jej teraźniejszy właściciel przebywa na Norilo…

– Skąd wiesz takie rzeczy?

– Dzięki klątwie i jeszcze pewnej… nibiriance.

– Jeśli rzeczywiście to prawda… – wyszeptał, zacisnął paznokcie na dłoniach, a wzrok błądził mu bez celu. – Nie potrafię tego zrozumieć…

– Nibirianie z zimną krwią pozbawili życia twoich rodziców. Najpewniej starali się zatrzeć jakieś ślady. Czy twój ojciec przypadkiem nie żył w wiecznym lęku? Może dowiedział się czegoś, czego nie miał się dowiedzieć? Może całe życie przed kimś uciekał? – sugerował, wzbudzając w Kosmie coraz większe emocje. – Do końca swoich dni czuł nieprzerwany strach, a mimo wszystko miał nadzieję, że przetrwa… Jeśli tak było, cierpiał bardzo długo przed swoją śmiercią.

– To nie może być prawda – wykrzesał z siebie Kosma, czując, jak krew zaczyna wrzeć w jego żyłach. – Cała ta wojna… naprawdę wynika z chorego kaprysu nibirianina? Musi wymordować wszystkich, zanim zrozumie, że wierzy w brednie?

– To nie są brednie – powiedział cicho Jednooki.

Słowa te go wcale nie uspokoiły. Kosma poczuł ciężki oddech mężczyzny tuż przy szyi. Jednooki chwycił go gwałtownie za płaszcz. Kosma wyrwał się z ucisku, cofnął krok.

– Tutaj! – krzyknął Jednooki, wskazując na siebie. – Masz dowód. Żywy dowód na istnienie klątwy! Przeklęty stoi przed twoimi oczami!

– Nie zbliżaj się – syknął, nerwowo przeszukując kieszenie.

– Zastanów się, co robisz…

– Wiem dokładnie, co robię! – przerwał ostro. W mgnieniu oka wyciągnął nóż. – Odsuń się, jeśli zamierzasz wyjść z tego cało.

– Nie zamierzam – te słowa zbiły Kosmę z tropu. – No już! Zabij mnie! Na co jeszcze czekasz?!

Jednooki zrobił krok naprzód. Przywarł do ostrza, które celowało prosto w jego pierś. Nie drgnął, mimo że stal zaczęła przebijać jego skórę. Naciskał coraz mocniej, pozwalając, by cienka strużka krwi spłynęła po jego ciele.

– Przeklęty musi gotów się poświęcić, żeby odzyskać człowieczeństwo – wyszeptał. –Wiem, że szukasz zabójcy rodziny. Klątwa ci pomoże.

Kosma spojrzał na niego. W szklistym spojrzeniu Jednookiego odbił się jego własny cień. Pochłaniany przez ogień.

– Obiecaj mi tylko jedno, chłopcze – powiedział słabo. – Gdy nadejdzie odpowiedni moment… przerwiesz ten cykl. Zabierzesz klątwę ze sobą. Do grobu.

Kosma zrobił krok w tył, by oddalić się od Jednookiego. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby zawieszony pomiędzy decyzją a lękiem.

– Znajdź kogoś innego. Kogoś równie zagubionego – rzucił chłodno. – Mnie nie przekonasz.

Odwrócił się i zniknął w ciemności, a cień rozpłynął się pod osłoną mroku.

***

– Co ja sobie myślałem…– sapnął, zatrzymując się na moment, by złapać oddech.

Pot spływał mu po plecach jak wodospad, a serce waliło jak oszalałe. Silny stres zakłócał myśli. Nie miał pojęcia, gdzie jest. Musiał znaleźć schronienie. Natychmiast.

Błąkał się w półmroku, szukając drogi powrotnej. Każdy, najmniejszy szelest doprowadzał go do szaleństwa. Wystarczyła chwila, by…

Zgrzyt. Szybkie kroki.

Obejrzał się za ramię. Mieniące się w świetle księżyca ostrze błysnęło zbyt blisko, niemal oślepiająco. Ciężkie ciało uderzyło go i powaliło na ziemię.

– Jeszcze nie skończyłem rozmowy – usłyszał chłodny głos Jednookiego.

Średnia ocena: 2.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania