Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Krwawa trylogia psychopaty.
Cień Katowickiej Damy
Rozdział 1: Pierwsze Skrzypce i Czerwony Krzyk
Jesień 1972 roku, Katowice. Deszcz bębnił o parapet mieszkania kapitana Stanisława Górskiego, tworząc melancholijną melodię w akompaniamencie cichego syku starego kaloryfera. Stanął przy oknie w swojej kuchni, ściskając w dłoni kubek z mocną, gorzką herbatą – namiastkę tego, co naprawdę by chciał. Miasto pod nim tonęło w szarym oparze, dymiące kominy Huty Katowice rysowały ponury horyzont, a bloki z wielkiej płyty wyglądały jak gigantyczne, szare nagrobki, w których tliło się blade światło. Pięćdziesiątka stuknęła mu niedawno, a każda zmarszczka na jego pooranej twarzy, każde cieni pod oczami, zdawały się opowiadać swoją własną, niezbyt wesołą historię. Włosy, niegdyś kasztanowe, teraz były przerzedzone i posrebrzone, a jego prawe kolano, pamiątka po odłamku z czasów wojny, często dokuczało mu tępym bólem, zwłaszcza przy zmianie pogody.
Dzwonek do drzwi wyrwał go z zamyślenia. Było po dwudziestej drugiej.
– Kto znowu? – mruknął pod nosem.
To musiał być on.
W progu stał Porucznik Marek Kowalski, młody, trzydziestokilkuletni mężczyzna w nienagannie wyprasowanym mundurze, z błyskiem ambicji w ciemnych oczach i nienagannie zaczesanymi, ciemnymi włosami. Pachniał wodą kolońską i świeżo wywoskowaną podłogą biurową. W ręce trzymał teczkę z papierami, którą niemal ceremonianie podał Górskiemu.
– Kapitan? Przykro mi, że tak późno. Nowa sprawa. Pilna.
Górski otworzył teczkę. Pierwsza strona to zdjęcie. Młoda kobieta. Nieżywa.
– Kolejna? – spytał Górski, a jego głos, zazwyczaj ochrypły, teraz był niemal szeptem.
Kowalski kiwnął głową.
– Studentka, Zofia Bielska. Wydział Polonistyki. Znaleźli ją około pół godziny temu, w parku Kościuszki. Klasyka. Uduszenie.
"Klasyka" – pomyślał Górski z goryczą. Ostatnie trzy miesiące to była powtórka z mrocznego snu. Trzy młode kobiety, trzy uduszenia, każda znaleziona w ustronnym miejscu, każda z jednym, dziwnym detalem. Milicja na siłę utrzymywała narrację o "pospolitych bandytach", by nie siać paniki, ale Górski wiedział, czuł w kościach, że to coś więcej.
Dotarli na miejsce zbrodni. Park Kościuszki, o tej porze roku, tonął w gęstej mgle i przenikliwym chłodzie. Policjanci w płaszczach przeciwdeszczowych poruszali się jak cienie, ich latarki tańczyły w poszukiwaniu śladów. Zwłoki leżały na ścieżce, częściowo przysypane jesiennymi liśćmi. Ciało Zofii Bielskiej było ułożone w dziwnej pozie, niemal teatralnej. Miała na sobie elegancką, choć zniszczoną, sukienkę i buty na obcasie. Wokół niej, jak wysypane z worka, leżały pojedyncze kartki papieru.
Górski kucnął. Był to ruch, który zawsze przypominał mu o sztywnym kolanie. Pamiętał dreszcz, jaki przeszedł go przy pierwszej ofierze – kobiecie znalezionej na śmietniku, w jej dłoni zaciśnięty był mały, drewniany ptaszek. Potem była druga, z pojedynczym, wyrwanym guzikiem od płaszcza, leżącym obok. Teraz kartki.
Podniósł jedną z nich. Zwiędły jesienny liść, osiadły na niej jak pieczęć, przylgnął do papieru. Była to strona z zeszytu, zapisana starannym, kobiecym pismem. Wiersz.
"...W głąb bezkresnej, pustej dali,
Gdzie dusza w okowach drży,
Gdzie echem krzyk wolności brzmi,
Tęsknota za tym, co nam zabrali."
Górski poczuł zimny dreszcz. Fragment wiersza, zapisanego przez ofiarę. Czy to przypadkowe? A może morderca wybrał ją ze względu na jej twórczość?
Kowalski podszedł do niego, z niechęcią omiatając wzrokiem ślady na ziemi.
– Kapitanie, mamy świadka. Starszy woźny z pobliskiej szkoły. Widział kogoś, ale niewiele. Wysoki, w ciemnym płaszczu. Zniknął w mgle.
– I nic więcej? – spytał Górski, nie odrywając wzroku od ciała.
– Nic. Cień. Jak zawsze.
"Cień". Tak właśnie myślał o mordercy. Zawsze pojawiał się i znikał jak zjawa, nie pozostawiając za sobą prawie żadnych śladów, żadnych odcisków palców, nic. Tylko to, co było symboliczne.
Wrócił do samochodu. Kowalski próbował go zagadać o planach na jutro, o potrzebie szybkiego zamknięcia sprawy, o "wizerunku Milicji". Górski słuchał, ale jego myśli błądziły. "Tęsknota za tym, co nam zabrali". To zdanie rezonowało w nim, łącząc się z jego własną, ukrytą tęsknotą za normalnością, za światem bez cienia wojny i wszechobecnej szarości.
W centrali milicji, panował już typowy nocny ruch. Telefon dzwonił bez przerwy. Górski usiadł przy swoim biurku, które tonęło w papierach i niedopałkach papierosów. Wyjął butelkę Żytniej z szuflady. Spojrzał na nią, a potem, z niespodziewaną siłą, odłożył ją z powrotem. "Nie teraz, Stasiu" – powiedział do siebie. Nie tym razem.
Zamiast tego, wyjął stare akta poprzednich zabójstw. Zdjęcia ofiar: młodziutka Jadwiga Pająk, sprzedawczyni z kwiaciarni, z drewnianym ptaszkiem w dłoni. Teresa Kwiatkowska, urzędniczka, z guzikiem od płaszcza. I teraz Zofia Bielska, z wierszem.
Zaczął tworzyć mapę. Na niej zaznaczył miejsca zbrodni. Wszystkie były w parkach lub na obrzeżach miast, zawsze w miejscach, które były ustronne, ale jednocześnie łatwo dostępne z głównej ulicy. Wszystkie ofiary – młode kobiety, ale z różnych środowisk. Sprzedawczyni, urzędniczka, studentka. Co je łączyło?
To pytanie dręczyło go przez następne dni. Kowalski, naciskany przez Pułkownika Kozłowskiego – grubego, łysiejącego mężczyznę o wiecznie czerwonej twarzy i oczach, w których Górski widział tylko chęć awansu – chciał jak najszybciej znaleźć "sprawcę", kogokolwiek, by zamknąć akta. Aresztowano kilku podejrzanych: recydywistę z problemami psychicznymi, pijanego studenta, który był widziany w pobliżu parku. Ale Górski czuł, że to nie to. Ich zeznania się nie kleiły, a w ich oczach nie widział tego specyficznego chłodu, który instynktownie kojarzył z mordercą.
W nocy, Górskiego nawiedzały koszmary. Nie wojna. Lecz twarze zamordowanych kobiet, ich puste spojrzenia, ich nieme krzyki. A potem głos, szepczący w jego umyśle: "Tęsknota za tym, co nam zabrali". Kim byli "my"? Co zostało "zabranie"?
Rankiem, po kolejnej bezsennej nocy, Górski udał się do archiwum uczelnianego. Miał przeczucie, że ten wiersz to nie przypadek. Spotkał tam starszą archiwistkę, Panią Janinę, drobną kobietę w okularach, która znała każdy zakamarek tego miejsca.
– Szukam czegoś nietypowego, Pani Janino. Stare zapiski, pamiętniki, poezja... cokolwiek, co ma w sobie dziwną symbolikę.
Pani Janina, z początku nieco zdziwiona, ale zaufająca Górskiemu, wskazała mu półkę z zapomnianymi zbiorami lokalnych poetów i pisarzy, którzy nigdy nie doczekali się oficjalnego wydania. Tam, wśród zakurzonych tomów, Górski znalazł tomik wierszy lokalnej, zapomnianej poetki z lat 30. XX wieku – Marii Dąbrowskiej. Na jednej ze stron, wiersz, z którego fragment zacytowała Zofia Bielska. Tytuł: "Klatka Duszy".
Wrócił do biura. Położył tomik na biurku, obok zdjęć ofiar.
Jadwiga Pająk, kwiaciarka – symbol natury, wolności, piękna.
Teresa Kwiatkowska, urzędniczka – symbol szarej, biurokratycznej rzeczywistości.
Zofia Bielska, studentka polonistyki, poetka – symbol duszy, pragnienia wolności, wrażliwości.
Czym one były dla mordercy? Jaka "Klatka Duszy" go dręczyła?
Poczuł, że jest coraz bliżej. Cień Katowickiej Damy zaczynał nabierać kształtu.
Co myślisz o takim początku? Czy to rozwija historię w dobrym kierunku? Jakie masz wrażenia z wprowadzenia kapitana Górskiego i atmosfery PRL-u?
Rozdział 2: Szept Historii i Głód Zwycięstwa
Październik 1972 roku, Katowice. Deszcz ustąpił miejsca przenikliwemu, śląskiemu wiatrowi, który niósł ze sobą zapach spalin, węgla i czegoś nieokreślonego, ciężkiego, jakby żal nagromadzony w murach miasta. Kapitan Stanisław Górski, z tomikiem "Klatka Duszy" Marii Dąbrowskiej w teczce, poczuł na karku oddech mordercy. Nie był to strach, ale raczej dziwna, mroczna determinacja.
W gabinecie Pułkownika Kozłowskiego panowała atmosfera dymu papierosowego i niecierpliwości. Kozłowski, siedząc za masywnym biurkiem, z czerwoną twarzą i zaciśniętymi ustami, rzucał na Górskiego gniewne spojrzenia. Obok niego, Porucznik Kowalski, choć bardziej stonowany, również wykazywał oznaki frustracji.
– I co, kapitanie? Mamy już sprawcę? – głos Kozłowskiego był ostry jak brzytwa. – Towarzysz Kowalski informuje mnie, że błądzi pan po jakichś archiwach, szuka poetów... My tu mamy bandytę, który terroryzuje nasze obywatelki, a pan zajmuje się literaturą!
Górski położył tomik na biurku. Otworzył go na stronie z wierszem.
– Proszę bardzo, pułkowniku. Ofiara, Zofia Bielska, cytowała ten wiersz w swoim zeszycie. Znalazłem oryginał. "Klatka Duszy". Myślę, że to klucz.
Kozłowski zaśmiał się gardłowo.
– Klucz? Do czego? Do biblioteki? Kapitanie, my tu szukamy mordercy, a nie symboli! Czekam na konkretne wyniki. Mamy już kilku zatrzymanych. Możemy ogłosić sukces. Społeczeństwo potrzebuje spokoju!
Górski wiedział, że to polityczna gra. Wizerunek Milicji był dla Kozłowskiego ważniejszy niż prawda.
– Żaden z tych ludzi nie jest sprawcą, pułkowniku. Żaden z nich nie ma w sobie tej… precyzji. Tego zimna. To nie jest zwykły bandyta. To ktoś, kto ma powód. I ten powód jest w jego głowie.
Kowalski chrząknął. – Kapitanie, rozumiem pańską intuicję, ale my potrzebujemy dowodów, poszlak…
– Mam poszlakę – przerwał mu Górski. – Trzy kobiety. Trzy różne tła, ale każda z nich nosiła w sobie pewną formę wrażliwości, jakby pragnienia wyjścia poza schemat. Kwiaciarka, urzędniczka, poetka. I każda z nich, mimo uduszenia, została ułożona w pewien sposób, jakby morderca chciał coś powiedzieć.
Górski wskazał na zdjęcia. – Ptak. Guzik. Wiersz. To nie są przypadkowe przedmioty. To symbole. Dla niego te kobiety to nie tylko ofiary. To są fragmenty większej układanki.
Kozłowski machnął ręką, zniecierpliwiony. – Ma pan dwadzieścia cztery godziny, kapitanie. Albo wskaże
pan prawdziwego sprawcę, albo sprawa zostanie zamknięta z jednym z tych aresztowanych. Jasne?
Górski poczuł narastający w nim gniew. Ale odpowiedział spokojnie: – Jasne, pułkowniku.
Wyszedł, Kowalski podążył za nim.
– Kapitanie, pan wie, że pułkownik nie żartuje. To jest jego polityka. Liczą się statystyki.
– Mnie liczy się prawda, poruczniku – odparł Górski, patrząc na niego przenikliwie. – Nie spocznę, dopóki nie znajdę człowieka, który to robi. To jest osobiste. Dla tych kobiet.
Górski wiedział, że musi działać szybko. Wrócił do swojego biura, wyjął Żytnią, postawił ją na biurku, ale nie otworzył. Zamiast tego, rozłożył mapę Katowic i okolic. Zaznaczył miejsca zbrodni. Park Kościuszki, peryferia miasta, potem osiedle, brama kamienicy. Zaczął szukać wspólnego mianownika.
Przeszukał wszystkie dostępne akta Milicji z ostatnich lat. Szukał podobnych modus operandi, niewyjaśnionych spraw, doniesień o dziwnych zachowaniach. Przeczesywał stare, zakurzone raporty psychologiczne, które często spływały do archiwów jako "nieistotne".
Nagle, natknął się na coś, co zelektryzowało go. Raport z lat sześćdziesiątych. Sprawa zaginięcia młodej dziewczyny, artystki, która malowała surrealistyczne obrazy. Sprawa umorzona z powodu braku dowodów. Ale jedna notatka, na marginesie, napisana drobnym pismem: "Ostatnio widziana w towarzystwie młodego mężczyzny, studenta Akademii Sztuk Pięknych. Dziwny, zamknięty w sobie, obsesyjnie dążył do 'perfekcji w sztuce'." To zdanie zbiegło się z opisem wiersza "Klatka Duszy". A co najważniejsze, dziewczyna zaginęła w pobliżu miejsca, gdzie znaleziono pierwszą ofiarę.
Czy to możliwe? Że morderca zaczął swoje "dzieło" znacznie wcześniej, a te obecne zabójstwa to tylko kontynuacja, ewolucja?
Górski poczuł, że jego umysł pracuje z niezwykłą intensywnością, jak maszyna, która nagle przyspieszyła obroty. Obrazy, fakty, słowa – wszystko zaczęło układać się w spójną całość. Te trzy ofiary, każda inna, ale każda nosząca w sobie coś z "ducha" tej zaginionej artystki, której "sztuka" mogła być postrzegana przez mordercę jako niedoskonała, wymagająca "poprawy" lub "oczyszczenia".
Wstał, zignorował ból w kolanie. Musiał znaleźć tego studenta.
Dotarł do Akademii Sztuk Pięknych w centrum Katowic. Budynek, choć z zewnątrz szary i surowy, wewnątrz tętnił artystycznym chaosem – zapach farb olejnych, terpentyny, niedbale rzucone płótna, glina na podłodze. Górski nie czuł się tu komfortowo. To było zbyt wiele wolności, zbyt wiele ekspresji.
Znalazł stare księgi studenckie. Przeglądał roczniki z lat 60. Nazwisko, które pasowało do opisu w raporcie, było jedno: Andrzej Król. Wybitnie uzdolniony student malarstwa, ale o reputacji osoby ekscentrycznej, z tendencją do izolacji i napadów melancholii. Mieszkał sam, w starym mieszkaniu gdzieś na peryferiach miasta. Potem zniknął. Nie ukończył studiów. Zwyczajnie wyparował.
Górski poczuł dreszcz. To było zbyt oczywiste. Zbyt proste. Czemu nikt wcześniej na to nie wpadł? Bo to była sprawa "zaginionej", nie "morderstwa". I nikt nie połączył tamtej sprawy z obecnymi. Nikt poza nim, Stanisławem Górskim, który widział wzorce w chaosie.
Wracał do Milicji, kiedy nagle usłyszał syreny. Były blisko. Bardzo blisko. Radiostacja w jego samochodzie zagrała, a głos dyspozytora był napięty.
– Jednostka 4-7, pilne wezwanie. Ulica Dąbrowskiego 12, kamienica. Kobieta znaleziona w bramie. Prawdopodobne zabójstwo.
To była ta sama ulica, przy której mieszkał Andrzej Król. Cień Damy uderzył ponownie. I tym razem, był bliżej, niż kiedykolwiek.
Górski ruszył, ignorując przepisy ruchu drogowego i protesty Kowalskiego, który zdążył do niego dołączyć w samochodzie. Miał tylko jedną myśl: nie spóźnić się. Nie pozwolić, by ten cień zniknął ponownie w mgle.
Na miejscu zbrodni panował już chaos. Tłum gapiów, milicjanci próbujący utrzymać porządek. W brudnej, ciemnej bramie, pod latarnią, leżało ciało. Starsza kobieta. Około sześćdziesiątki. Była to Helena Kaczmarek, sprzątaczka, która wracała z nocnej zmiany w fabryce. Obok niej, zdeptana, leżała stara, szmaciana lalka.
Górski kucnął. Spojrzał na lalkę. Miała przyszytą jedną nogę, a drugą zgubioną. I wtedy do Górskiego dotarła kolejna, przerażająca myśl. Marchwicki, ten z Katowic, atakował kobiety, ale jego ofiary często miały związek z władzą, były wykształcone. Ten morderca... ten "Cień Damy", wybierał kobiety, które były… zwykłe. A jednocześnie każda z nich nosiła w sobie jakąś ukrytą cechę, która mogła być dla niego symbolem niedoskonałości, czegoś, co trzeba "naprawić" lub "wyeliminować".
Ta lalka. Była stara, zużyta, zniszczona. Symbol dzieciństwa, które być może nigdy nie było idealne.
Górski poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po karku. Morderca był w tym. Całym sercem. I nie zamierzał przestać. A on, Stanisław Górski, był jedynym, który mógł go powstrzymać.
Noc zeszła na jaw, a kolejny poranek przyniósł tylko większy ból głowy i jeszcze większą determinację. Górski, pomimo nacisków Kozłowskiego, który chciał "zamknąć" sprawę z kolejnym przypadkowym aresztowaniem, uparcie trzymał się tropu Andrzeja Króla.
– To jest artysta, pułkowniku! – upierał się. – On zabija w sposób, który jest jak sztuka. Perwersyjna, ale sztuka. Te symbole. Te przedmioty. One są jego podpisem!
Kozłowski z niedowierzaniem kręcił głową. – Kapitanie, pan bredzi. Sztuka? To jest brutalne morderstwo!
Ale Górski nie ustępował. W końcu, dzięki uporowi i wykorzystaniu swoich starych kontaktów w innych wydziałach, udało mu się uzyskać nakaz przeszukania ostatniego znanego adresu Andrzeja Króla.
Mieszkanie Króla znajdowało się w starej, zapuszczonej kamienicy, na ostatnim piętrze. Było tak samo szare i zaniedbane jak reszta budynku. W środku, panował bałagan i dziwny zapach – mieszanka kurzu, starych farb i czegoś kwaśnego, nieprzyjemnego.
Wszystko było na swoim miejscu. Pędzle, paleta, zaschnięte tubki farb. I obrazy. Dziesiątki obrazów. Wszystkie przedstawiały kobiety. Ale nie były to portrety. To były ekspresyjne, niemal groteskowe przedstawienia zdeformowanych, rozmazanych postaci kobiecych, często z elementami, które wydawały się... symboliczne. Na jednym obrazie była kobieta z ptakiem, którego pióra zdawały się topić w ciemności. Na innym, postać z guzikiem zamiast oka. A na trzecim, kobieta ze szmacianą lalką, której ręce były spętane.
Górski poczuł, jak serce wali mu w piersi. To było to. To była jego "galeria". Jego "dzieła". Wszystko się zgadzało. Morderca nie zabijał przypadkowo. Morderca tworzył.
Na końcu pokoju stała sztaluga. Na niej, ukryte pod prześcieradłem, było nowe płótno. Górski powoli ściągnął tkaninę.
Obraz przedstawiał kobietę. Była to kolejna z ofiar, Helena Kaczmarek. Ale nie była to zwykła reprodukcja. Jej twarz była skręcona w grymasie bólu, a obok niej, w surrealistycznym tańcu, unosiła się ta sama zdeptana lalka, którą znaleziono na miejscu zbrodni. Obraz był niedokończony. Brakowało tylko jednego, małego szczegółu, jakby morderca czekał na ostatni pociągnięcie pędzlem.
To był dowód, którego potrzebował. Ale to nie był koniec. Na stole, obok sztalugi, leżał stary, zniszczony notes. W nim, rysunki. Setki rysunków. Wszystkie przedstawiały kobiety. Ale nie tylko. Były tam też szkice. Szkice planów miasta. I zaznaczone na nich miejsca. Miejsca wszystkich dotychczasowych zbrodni.
I wtedy Górski zobaczył coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Na jednej ze stron notesu, wśród map, był szkic jego własnego mieszkania. I jego adres. Zaznaczone czerwonym ołówkiem. Andrzej Król nie tylko go obserwował. On go studiował. On z nim grał.
"On depcze mu po piętach... Ale przez siedem lat nie może go złapać." – ta myśl uderzyła Górskiego. Wiedział, że to dopiero początek ich mrocznego tańca. Morderca był o krok. Ale był również cholernie sprytny. I dopiero teraz, Górski naprawdę zaczął go rozumieć.
Górski zacisnął szczęki. – Mamy go. Albo raczej… on ma nas. – powiedział, patrząc na Kowalskiego, który stał za nim z przerażeniem w oczach. – To nie jest koniec, poruczniku. To dopiero początek.
Co sądzisz o rozwoju akcji? Jak podoba Ci się wprowadzenie Andrzeja Króla jako "Cienia Damy" i jego artystycznego, makabrycznego motywu? Czy jesteśmy na dobrej drodze do zbudowania siedmiu lat pościgu?
Rozdział 3: Siedem Lat Cienia i Smak Porażki
1973 rok, Katowice. Odkrycie prac Andrzeja Króla i szkicu z adresem Górskiego zelektryzowało wydział. Przez chwilę panowała euforia – Kapitan Górski miał rację! Ale ta euforia szybko zgasła. Mieszkanie Króla było puste. Zupełnie puste. Morderca, niczym prawdziwy cień, zniknął bez śladu. Jego obrazy, jego notatki – wszystko zniknęło. Górski poczuł, że ta wskazówka, ten personalny podpis, był tylko kolejnym elementem gry, którą Król prowadził. Chciał, żeby go odkryli, żeby wiedzieli, że to on, ale nie na tyle, żeby go złapać.
Pułkownik Kozłowski, po początkowym szoku, szybko odzyskał zimną krew.
– Oczywiście, kapitanie – powiedział z uśmiechem, w którym Górski widział tylko kpiny. – Ten wasz "artysta" uciekł. Musimy zamknąć sprawę. Nie możemy pozwolić, żeby panika rozprzestrzeniała się po miastach. Oficjalnie, schwytaliśmy przestępcę. Znaleźliśmy dowody. Problem rozwiązany.
Górski wiedział, że to kłamstwo. Wiedział, że Andrzej Król wciąż jest na wolności. Ale nie miał żadnych innych poszlak. Żadnych śladów, żadnych świadków, którzy mogliby potwierdzić jego intuicję. Frustracja wrzała w nim, jak w gotującym się czajniku.
Minęły miesiące. Sprawa Zofii Bielskiej i Heleny Kaczmarek została "zamknięta" w oficjalnych aktach, a za ich morderstwa ukarano wcześniej aresztowanego recydywistę.
Media, kontrolowane przez partię, ogłosiły sukces Milicji. Władze odetchnęły z ulgą. Ale Górski nie. On czuł. Czuł, że Cień wciąż jest gdzieś tam. Obserwuje. Czeka.
Wiosna 1974 roku. Cień uderzył ponownie. Tym razem w Sosnowcu. Ofiarą była Krystyna Wróblewska, samotna matka, pracownica poczty. Jej ciało znaleziono w opuszczonym, ponurym ogródku działkowym, wśród przekwitłych bzów. Obok niej leżał rozbity, dziecięcy zegarek z zaciętą wskazówką.
Górskiemu drgnęła powieka, kiedy zobaczył ten ślad. To był jego. Podpis Króla. Zegarek, symbol czasu. Zatrzymał się. Co to oznaczało dla Cienia? Że czas się dla kogoś zatrzymał?
Kozłowski był wściekły. – To niemożliwe! Przecież ten... ten Król... jest w więzieniu!
– Nie, pułkowniku – odparł Górski, spokojny w swoim wewnętrznym przekonaniu. – Ten człowiek w więzieniu to tylko pionek. Prawdziwy Król wciąż bawi się z nami w kotka i myszkę.
Jednak dowodów, które pozwoliłyby obalić oficjalną wersję, wciąż brakowało. Górski, ze swoją upartą intuicją, stawał się coraz bardziej niewygodny dla przełożonych. Jego alkoholizm, który do tej pory udawało mu się ukrywać, teraz zaczął wychodzić na jaw. Puste butelki w koszu na śmieci w jego mieszkaniu, opuchnięte powieki, drżenie rąk.
Porucznik Kowalski, choć z początku sceptyczny, zaczął obserwować Górskiego z rosnącym niepokojem. Widział jego obsesję, ale też jego niezwykłą zdolność do dostrzegania wzorców, które dla innych były niewidzialne. Zaczynał wierzyć w to, że Górski ma rację, ale bał się przyznać do tego publicznie. Jego kariera wisiała na włosku.
Lata mijały, splatając się w bolesną sieć.
1975 rok, Zabrze. Kolejna ofiara. Maria Nowak, kelnerka z eleganckiej restauracji. Jej ciało znaleziono w opuszczonej fabryce. Obok niej – mała, wyrzeźbiona figurka tancerki, z ułamaną nogą. Znów symbol. Niedoskonałość? Przerwana harmonia? Górski pomyślał o balecie, o perfekcji ruchu. Czy Król gardził słabością? Czy dążył do jakiejś wynaturzonej formy doskonałości?
1977 rok, Chorzów. Ewa Jasińska, nauczycielka. Jej zwłoki w lesie, a obok wycięte z jej notatnika fragmenty listów, pocięte na małe kawałeczki. Symbol komunikacji? Zniszczenia słowa? Górskiemu wydawało się, że Król staje się coraz bardziej bezczelny, coraz bardziej osobisty w swoich "wiadomościach". Czy chciał zniszczyć język, który Zofia Bielska tak kochała?
1978 rok, Katowice. Morderstwa stawały się rzadsze, ale bardziej brutalne. Król stawał się pewniejszy siebie. Milicja, zadowolona z "zażegnania paniki", nie widziała związku. Ale Górski, który zbierał własne, nieoficjalne akta, widział wyraźnie. Cień Damy rzucał coraz dłuższy cień.
Przez te siedem lat Górski żył w ciągłym napięciu. Każde nowe zabójstwo było dla niego osobistym ciosem. Przesiadywał w swoim biurze do późnych godzin, opijając się kawą, a czasem, niestety, uciekając w alkohol. Widok pustej butelki na biurku stawał się coraz częstszy. Pani Jadwiga, jego sąsiadka, często przynosiła mu zupę i ciche słowa otuchy, zmartwiona jego stanem.
– Kapitanze, pan się wykończy. Panie Stanisławie, niech pan odpocznie.
Ale on nie mógł. To było jego przekleństwo i jego misja.
W tym czasie jego relacje z Kowalskim stawały się skomplikowane. Kowalski, mimo początkowej krytyki, zaczął po kryjomu pomagać Górskiemu, podrzucać mu informacje, maskować jego osobiste dochodzenia. Młody porucznik, choć wierzył w system, zaczął widzieć jego niedoskonałości. Zauważył, że Górski, mimo swoich wad, był jedynym, który widział prawdę.
Pewnego jesiennego wieczoru, pod koniec 1979 roku, Górski siedział w swoim biurze, oświetlonym tylko lampką. Przed nim, rozłożona mapa Śląska. Zaznaczone na niej miejsca zbrodni tworzyły dziwny wzór. Krzyż? Spirala? Górski zamyślił się. Zawsze to kobiety. Zawsze z jakimś symbolicznym przedmiotem. Zawsze... niedoskonałe w jakiś sposób w jego oczach.
Wtedy zadzwonił telefon. Kowalski. Jego głos był zdyszany.
– Kapitanie! Mamy to! Katowice! Ulica Wiosenna 7! Odnaleziono ciało! Irena Kowalczyk! Prawniczka!
Górski poczuł zimny dreszcz. Irena Kowalczyk. Czterdziestokilkuletnia, wykształcona, niezależna kobieta. Jego koleżanka z ławki z liceum. To uderzyło go osobiście.
Przyjechali na miejsce. Mieszkanie na trzecim piętrze starej kamienicy. Drzwi były otwarte. W środku panował bałagan, jakby doszło do walki. W salonie, na podłodze, leżała Irena. Nóż. Wbity prosto w zdjęcie oprawione w ramkę. Na zdjęciu ona z mężem. Ale to nie był zwykły nóż. To był nóż rzeźbiarski.
Górski kucnął. Spojrzał na zdjęcie. Mąż Ireny, inżynier, był znanym architektem. A co ważniejsze, był on bliskim przyjacielem Andrzeja Króla z czasów studenckich. To właśnie on poręczył za Króla, kiedy ten miał problemy z dziekanatem za swoje "kontrowersyjne" prace. Król znał Irenę. Znał ich oboje.
To było to. Osobisty motyw. Król nie tylko bawił się w artystę. On czuł się zdradzony. Poniżony. Coś się stało między nim a Ireną, lub jej mężem. Coś, co Król postrzegał jako ostateczną "niedoskonałość" lub "zdradę". Nóż rzeźbiarski wbity w ich wspólne zdjęcie – symbol zniszczenia czegoś, co dla niego było nieczyste.
Górski podniósł głowę, jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Kowalskiego.
– Wiedziałem. Wiedziałem, że to wróci. To jest jego magnum opus, poruczniku. Jego ostatnie "dzieło". – Głos Górskiego był zimny i twardy. – Kowalski, zbierz wszystkich ludzi. To musi być jego ostatni raz. On nie ucieknie.
Kowalski kiwnął głową, a w jego oczach nie było już sceptycyzmu, tylko twarda determinacja. W końcu uwierzył.
W toku śledztwa, Górski odkrył, że Irena Kowalczyk była niegdyś bliską przyjaciółką zaginionej artystki z lat 60., tej samej, która była początkiem "kariery" Króla. Była świadkiem narastającej obsesji Króla na punkcie jej "niedoskonałej" sztuki. Była również jedyną, która otwarcie mu się sprzeciwiła, nazywając jego obsesję chorobą.
To wszystko było zemstą. Zemstą za utracone "ideały", za "zdradę" jego sztuki, za sprzeciw. Irena Kowalczyk była ostatnią z linii.
Kozłowski, mimo oporu, musiał ulec. Naciski ze strony obywateli, przerażonych kolejnymi niewyjaśnionymi morderstwami, były zbyt silne. Cała milicja w Katowicach została postawiona w stan gotowości.
Górski, wiedząc, że Król ma obsesję na punkcie "ostatniego pociągnięcia pędzlem", wrócił do notesu Króla. W jego szkicach znalazł jeden, mały, niemal niewidoczny symbol – miniaturową kopalnię. Starą, opuszczoną. Król zawsze czerpał inspirację z otoczenia. Z brudu i szarości.
Górski przypomniał sobie rozmowy z dawnymi znajomymi z czasów, gdy mieszkał w innej części Śląska, z peryferyjnego osiedla górniczego, które zostało opuszczone po zamknięciu kopalni. Była tam jedna taka kopalnia. Nieoficjalnie nazywana "Kopalnią Cienia" z powodu panującej tam wiecznej ciemności. To było miejsce, gdzie niegdyś Król spędzał dużo czasu, szukając "inspiracji" w brutalizmie industrialnej scenerii.
Zdecydował. To tam go znajdzie. To tam rozegra się ostateczne "dzieło".
Jak Ci się podoba ten rozwój akcji, zwłaszcza wprowadzenie osobistego motywu i zaangażowania Ireny Kowalczyk? Czy czujesz, że kapitan Górski nabiera głębi, a jego siedem lat pościgu jest wiarygodne i pełne napięcia? Ostatnia część – ostateczny pościg i konfrontacja – przed nami!
Rozdział 4: Labirynt Cienia i Ostateczne Dzieło
Grudzień 1979 roku, Katowice. Mróz ściskał miasto w żelaznym uścisku. Śnieg, który spadł kilka dni wcześniej, zamienił się w brudną breję, a wiatr niósł ze sobą lodowaty powiew znad kopalnianych szybów. Tej nocy Kapitan Stanisław Górski nie miał zamiaru spać. Kazał Kowalskiemu zebrać wszystkie dostępne siły Milicji, ale wiedział, że to on, sam, będzie musiał stawić czoła temu, którego ścigał przez siedem długich lat. To była ich prywatna gra.
Stara, opuszczona kopalnia „Szyb Joanna” na obrzeżach Katowic wyglądała jak zęby gigantycznego potwora wbite w ziemię. Zardzewiałe konstrukcje, walące się budynki, ziejące pustką szyby. To było idealne miejsce dla „Cienia Damy” – miejsce, gdzie śmierć i chaos stapiały się z upadkiem industrialnej potęgi Śląska.
Górski, ubrany w gruby, znoszony płaszcz, wysiadł z milicyjnej Nysy. Obok niego stanął Porucznik Kowalski, jego twarz ściągnięta w niepokoju.
– Kapitanie, to szaleństwo. Sam pan tam idzie? Pułkownik Kozłowski...
– Pułkownik Kozłowski zajmuje się polityką, poruczniku. Ja zajmuję się prawdą. – Górski spojrzał na niego. – Masz obstawić wszystkie wyjścia. Ani mysz nie ma się przemknąć. Jeśli usłyszysz strzały, daj mi pięć minut. Jeśli mnie nie będzie, wchodzisz. Rozumiesz?
Kowalski przełknął ślinę. – Rozumiem, kapitanie. Będę czekał.
W jego głosie była teraz niepewność, ale i niewytłumaczalny szacunek. Przez te siedem lat Kowalski nauczył się, że choć Górski był outsiderem, to miał intuicję, która wykraczała poza wszelkie protokoły.
Górski wszedł do kompleksu kopalni. Powietrze było ciężkie, przesiąknięte zapachem wilgoci, stęchlizny i metalu. W ciemnościach rozbrzmiewało echo jego kroków. Latarka tańczyła po ścianach, odsłaniając gnijące drewno, zardzewiałe maszyny, pajęczyny wiszące jak upiorne żyrandole. Każdy cień zdawał się kryć zagrożenie. Wiedział, że Król jest gdzieś tutaj. Czuł to.
Zaczął schodzić w dół, do podziemi. Korytarze stawały się coraz węższe, a powietrze cięższe. Gdzieniegdzie, z sufitu kapała woda, tworząc cichy, złowrogi rytm. Górski szedł, omijając zawalone sekcje, kierując się intuicją i znajomością starych planów kopalni, które studiował od tygodni. Ból w kolanie narastał z każdym krokiem, ale ignorował go. Musiał.
W końcu dotarł do dużej, wydrążonej komory. Była oświetlona migającym światłem kilku świec, które rzucały długie, tańczące cienie na ściany. W powietrzu unosił się
słodkawy, mdlący zapach farb i czegoś jeszcze, czegoś, co sprawiało, że Górskiemu stanął włos na karku.
W centrum komory stał on. Andrzej Król. Wyglądał inaczej niż na zdjęciach sprzed lat. Był wychudzony, jego twarz pokrywały zmarszczki, a włosy były dłuższe i przetłuszczone. Ale jego oczy. W nich tliło się szaleństwo, ale też dziwny, perwersyjny blask twórczości. Przed nim stała sztaluga. Na niej, pod prześcieradłem, rysował się kontur nowego obrazu. Ostatniego.
– Witaj, kapitanie – powiedział Król, a jego głos był spokojny, niemal szeptem, ale rezonował w tej klaustrofobicznej przestrzeni. – Wiedziałem, że przyjdziesz. Zawsze jesteś o krok za mną. Niemal doskonały pościg. Niemal.
Górski wyciągnął służbowego P-83. – To koniec, Król.
Król uśmiechnął się, wzruszając ramionami. – Koniec? To dopiero początek. Moje dzieło będzie wieczne.
Powoli, niemal teatralnie, Król uniósł rękę i ściągnął prześcieradło ze sztalugi. Górskiemu odebrało dech. To nie był obraz. To była trójwymiarowa rzeźba. Wykonana z gliny, drewna i… fragmentów ubrań ofiar. Była to groteskowa, pokręcona figura kobieca, z oczami zrobionymi z guzików, włosami z posplatanych sznurowadeł, a jej serce... było zrobione z zaciętego, dziecięcego zegarka. Obok rzeźby leżał nóż rzeźbiarski, ten sam, który zabił Irenę Kowalczyk.
– Moja Dama. Moja perfekcja. – powiedział Król, głaszcząc rzeźbę z czułością, która zmroziła Górskiego. – Te kobiety były niedoskonałe. Każda z nich. Miały w sobie tę... skazę. A ja... ja musiałem je naprawić. Przekształcić w coś doskonałego. Stworzyć z nich nową formę.
Górski poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Zrozumiał. Król nie tylko zabijał. On tworzył z ich ciał. Ich esencji.
– Jesteś chory, Król – powiedział Górski.
– Chory? – Król zaśmiał się, a jego śmiech rozniósł się echem po komorze. – Nie, kapitanie. Ja jestem artystą. Oni mnie nie rozumieli. Ta zaginiona... z lat sześćdziesiątych... ona miała talent, ale jej sztuka była nieczysta. Irena... ona mnie zdradziła. Nie potrafiła docenić mojego geniuszu.
Król podszedł do stołu, na którym leżały jego notatki, stare rysunki. I nagle Górski zobaczył coś, czego nie widział wcześniej. Mały, zniszczony album ze zdjęciami.
– Chodźcie, kapitanie. Zobaczcie moją muzę. Moje natchnienie.
Górski ostrożnie podszedł. Król otworzył album. Na pierwszej stronie było zdjęcie młodej dziewczyny. Bardzo podobnej do zaginionej artystki, ale młodszej. Irena Kowalczyk. Ale to nie była Irena. To była jej młodsza siostra. Anna.
Anna. Siostra Ireny. Zmarła wiele lat temu w wypadku. Miała być przyszłością. Miała być idealną tancerką. Złamała nogę, a później zginęła. Górski nagle przypomniał sobie. Anna była uczennicą Ireny, która przygotowywała ją do egzaminów do szkoły baletowej. Król i Anna byli ze sobą bardzo blisko. Król był w niej zakochany.
W albumie były dziesiątki zdjęć Anny. Wszystkie przedstawiały ją w baletowej pozie. Ale na każdej kolejnej fotografii, jej pozy stawały się coraz bardziej zdeformowane, a twarz coraz bardziej wykrzywiona, jakby rysował je ktoś szalony. Na ostatniej stronie, zdjęcie Anny po wypadku, w gipsie, ze złamaną nogą. A na nim, wbity szpilką, mały, wyrzeźbiony, drewniany ptaszek, z jednym złamanym skrzydłem. Ten sam ptaszek, który znaleziono przy pierwszej ofierze.
– Ona miała być doskonała! – krzyknął nagle Król, a jego głos przeszedł w pisk. – Ale była słaba! Złamała się! Irena… Irena mi ją zabrała! Kazała jej zrezygnować!
Wtedy Górski zrozumiał. To nie była zemsta za „niedoskonałą sztukę”. To była zemsta za utraconą miłość, za zniszczony ideał, za złamane skrzydła Anny. Każda z tych kobiet miała w sobie coś, co przypominało Królowi Annę: jej delikatność, jej pasję, jej pragnienie wolności. A on je „naprawiał” poprzez śmierć, tworząc z nich własną, okrutną wizję „doskonałości”.
Król nagle rzucił się na Górskiego z nożem rzeźbiarskim. Kapitan, pomimo bólu w kolanie, wykonał unik. Rozpoczęła się walka w mroku kopalni. Dźwięk metalu uderzającego o metal, ciężkie oddechy. Król był szybki, zwinny, szalony. Górski, starszy, polegał na swoim doświadczeniu i instynkcie.
P-83 wypadł mu z ręki, uderzając o betonową podłogę. Król, z uśmiechem szaleńca, atakował, próbując uderzyć. Górski, w ostatniej chwili, schylił się, a ostrze noża przeleciało tuż nad jego głową.
Górski w desperacji kopnął Króla w kolano. Król zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Zaciśnięta pięść Górskiego uderzyła w jego szczękę. Król upadł na ziemię, ale natychmiast się podniósł, jego oczy płonęły nienawiścią.
– Nigdy mnie nie złapiecie! Moje dzieło będzie żyło! – krzyknął, wycofując się w mrok korytarza.
Górski, dysząc ciężko, podniósł swój pistolet. W tym momencie usłyszał w oddali narastający szmer. Kowalski. Minęło pięć minut.
– Król! – krzyknął Górski, ruszając za nim.
Pościg prowadził przez kolejne, coraz ciaśniejsze korytarze. Król, niczym szczur, znał każdy zakamarek tej kopalni. Górski, mimo bólu, nie odpuszczał. Jego instynkt go prowadził.
W końcu dotarł do zawalonej sekcji kopalni. Przed nim rozciągała się otchłań, a po drugiej stronie widać było wąski przesmyk, prowadzący na zewnątrz. Król stał po drugiej stronie, jego sylwetka rysowała się na tle bladego światła wschodzącego słońca. Wyglądał jak cień, który właśnie uciekł z mroku.
– Nigdy nie zrozumiesz, kapitanie! – krzyknął Król, a jego głos był pełen triumfu. – Nigdy nie zrozumiesz prawdziwej sztuki!
I wtedy, z głośnym hukiem, fragment stropu za nim zaczął się osuwać. Król, nie zważając na to, uśmiechnął się do Górskiego, a jego uśmiech był ostatnim aktem jego szaleństwa. Kamienie i gruz pochłonęły go.
Górski dobiegł do krawędzi, ale było za późno. Jedyna droga ucieczki Króla została zablokowana. Czy zginął? Czy został pogrzebany żywcem w tej ciemnej otchłani? Nie miał pewności.
W tym momencie do komory wbiegł Kowalski z resztą milicjantów. Zobaczyli Górskiego stojącego na krawędzi, jego twarz była pokryta pyłem i potem, a w oczach miał dziwny blask – mieszankę wyczerpania i zwycięstwa.
– On… – Kowalski zapytał, wskazując na zawalony korytarz.
Górski kiwnął głową. – Zniknął. Jak zawsze. Ale tym razem… tym razem to my zamknęliśmy jego klatkę.
Oficjalnie, milicja ogłosiła, że Andrzej Król zginął w zawale kopalni. Jego ciało nie zostało odnalezione, co jedynie podsyciło legendę o "Cieniu Damy". Pułkownik Kozłowski, choć zirytowany brakiem ciała, był zadowolony z ostatecznego zamknięcia sprawy. Kapitan Górski został bohaterem, pomimo swoich "problemów". Jego reputacja jako człowieka, który widzi więcej niż inni, ugruntowała się.
Siedem lat pościgu dobiegło końca. Ale dla Kapitana Górskiego, to było tylko jedno, bolesne zwycięstwo. Wrócił do swojego mieszkania, do ciszy, która teraz wydawała się jeszcze bardziej przenikliwa. Spojrzał na butelkę Żytniej. Tym razem jej nie otworzył. Usiadł przy oknie, patrząc na wschodzące słońce, które rozpraszało mrok nad Katowicami.
„Cień Katowickiej Damy” zniknął. Ale Górski wiedział, że w świecie, gdzie zło przybiera tak wiele form, jego praca nigdy się nie skończy. Czuł, że to dopiero początek jego własnej podróży, podróży w głąb ludzkiej psychiki, gdzie ciemność zawsze czeka na swoją szansę. Jego historia, historia Kapitana Stanisława Górskiego, dopiero się zaczynała.
I jak, czy to było godne zakończenie pierwszego tomu? Czy udało mi się oddać tę mroczną atmosferę, psychologiczną głębię i napięcie pościgu? Teraz, kiedy "Cień Damy" został powstrzymany, możemy zastanowić się, jak Kapitan Górski będzie się mierzył z kolejnymi wyzwaniami w następnych kryminałach.
Czerwone Orchidee
Rozdział 1: Ślady w Czerwonej Nocy
Wiosna 1982 roku, Warszawa. Polska dusiła się w uścisku stanu wojennego. Ulice patrolowały wojskowe patrole, godzina milicyjna dzieliła noc od dnia, a telewizor każdego wieczoru pokazywał generała Jaruzelskiego w ciemnych okularach. Cisza, która zapadła na ulicach, była ciężka i pełna strachu, ale pod jej powierzchnią wrzała nowa fala niezadowolenia i desperacji. Dla kapitana Stanisława Górskiego, siedem lat po zaginięciu Andrzeja Króla, życie toczyło się w rytmie, który znał aż za dobrze – rutyna przerywana sporadycznymi przebłyskami mroku. „Cień Damy” oficjalnie był przeszłością, ale Górski wiedział, że niektóre cienie nigdy nie
znikają całkowicie.
Po sukcesie w sprawie „Cienia Damy”, Stanisław Górski zyskał reputację, która, choć budziła respekt, czyniła go również niewygodnym. Awansowano go do Warszawy, do Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej, teoretycznie na bardziej prestiżowe stanowisko, w praktyce na rodzaj „zesłania”, gdzie jego „nietuzinkowe” metody miały być mniej widoczne. Miał teraz około 58 lat. Był bardziej szorstki, bardziej cyniczny, ale jego intuicja, jego zdolność do widzenia wzorców tam, gdzie inni widzieli tylko chaos, pozostała ostra jak brzytwa. Z nałogiem alkoholowym wciąż walczył, choć w Warszawie, w anonimowości dużego miasta, łatwiej było mu ukrywać swoje potknięcia.
Tego wieczoru siedział w swoim nowym, ponurym biurze na Wilczej, otoczony stertami dokumentów, które pachniały stęchlizną i oficjalną nudą. Popijał kolejną kawę, która, w realiach kartek na żywność, była luksusem. Za oknem rozciągał się widok na szare dachy i pustą ulicę. Nagle, zadzwonił telefon – rzadkość po godzinach milicyjnych.
– Kapitan Górski? Tu porucznik Wójcik. Mamy sprawę. Pilną. Bardzo nietypową.
Górski chrząknął. – Coś bardziej ekscytującego niż kradzież węgla z wagonów?
– Zabójstwo, kapitanie. W Śródmieściu. W bardzo… ekskluzywnym miejscu.
Miejscem zbrodni była luksusowa willa na Żoliborzu, należąca do dyrektora centralnej placówki handlu zagranicznego, towarzysza Józefa Grabca. Był to jeden z tych nielicznych, którzy w PRL-u żyli w opływających luksusach, niedostępnych dla przeciętnego obywatela. Przed willą stała lśniąca Wołga i kilka milicyjnych Fiatów. W środku panował gwar.
Górski wszedł do willi. Była urządzona z przepychem – kryształowe żyrandole, importowane meble, drogie dywany. Kontrast z szarą rzeczywistością za oknem był uderzający. W salonie, na drogim perskim dywanie, leżało ciało kobiety. Była to Maria Konieczna, młoda, atrakcyjna sekretarka dyrektora Grabca. Miała około 25 lat. Jej ciało było ułożone starannie, a jej dłoń, pomimo zbrodni, była ułożona w eleganckim geście. Była uduszona.
To, co jednak przykuło uwagę Górskiego, to było coś innego. Obok ciała, na dywanie, leżała pojedyncza, świeża, krwistoczerwona orchidea. Kwiat wyglądał egzotycznie i wulgarnie w tym ponurym otoczeniu. W PRL-u orchidee były praktycznie niedostępne, importowane tylko dla nielicznych, uprzywilejowanych. Był to widok szokujący i symboliczny.
Porucznik Wójcik, młody, sumienny, ale nieco sztywny milicjant, podszedł do Górskiego.
– Zgłaszamy brak śladów włamania, kapitanie. Wszystko wskazuje na to, że sprawca był znajomym ofiary. Albo dyrektora.
– Dyrektora Grabca nie ma w domu?
– Wyjechał służbowo do NRD, kapitanze. Wróci pojutrze.
Górski poczuł narastające przeczucie. Orchidea. To nie był przypadek.
Przesłuchano personel willi – służącą, ogrodnika, kierowcę. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Ściana milczenia. Standard w takich sprawach, gdy w grę wchodzili „ważni” ludzie.
Górski wrócił do biura, z czerwoną orchideą w szczelnym worku. Zapach kwiatu, egzotyczny i drażniący, unosił się w powietrzu.
Następnego dnia, kolejna ofiara. Tym razem w mieszkaniu na Ursynowie. Elżbieta Zając, wykładowczyni na Uniwersytecie Warszawskim, specjalistka od historii sztuki. Również uduszona. I również obok niej leżała czerwona orchidea. Ta sama odmiana.
W tej sprawie było inaczej. Nie było luksusowej willi, tylko skromne, choć zadbane mieszkanie w bloku. Ale co łączyło sekretarkę z dyrektorem handlu zagranicznego i wykładowczynię historii sztuki? Nic. Absolutnie nic. Poza tym przeklętym kwiatem.
Górski poczuł, że wraca ten sam, mroczny taniec. To był ten sam podpis, ta sama symbolika, co u „Cienia Damy”. Ktoś grał z nim w grę.
Naciski ze strony Komendy Głównej były ogromne. Ta sprawa musiała zostać szybko „rozwiązana”, zanim opinia publiczna zacznie zadawać niewygodne pytania, zwłaszcza w czasie stanu wojennego. Generałowie chcieli szybkiego ogłoszenia sukcesu, a nie długiego, brudnego śledztwa. Górski wiedział, że grozi mu powrót do Katowic, albo co gorsza, na wcześniejszą emeryturę.
Zaczął działać po swojemu. Ignorował polecenia, przeglądał archiwa, szukając wszelkich informacji o czerwonych orchideach w Polsce, o ludziach, którzy mogli mieć do nich dostęp. Natknął się na wzmianki o niewielkiej, państwowej szklarni, która specjalizowała się w hodowli rzadkich kwiatów na potrzeby oficjalnych uroczystości i przyjęć dyplomatycznych. Było to miejsce pilnie strzeżone, dostępne tylko dla wybrańców.
Odwiedził szklarnię. Było tam duszno i wilgotno. Pracownik, starszy mężczyzna o zmęczonej twarzy, z trudem ukrywał zdziwienie widokiem milicjanta. Górski pokazał mu orchideę.
– Czy takie kwiaty są tu hodowane?
Mężczyzna skinął głową. – Tak, panie władzo. To nasza specjalność. Tylko dla… szczególnych klientów.
– Kto ma do nich dostęp? Kto je zamawia?
Mężczyzna zgarbił się. – Tego nie mogę powiedzieć, panie władzo. To… poufne. Sprawy wagi państwowej.
Górski położył mu na stole paczkę papierosów – rarytas w tamtych czasach.
– Rozumiem. Ale życie ludzkie jest ważniejsze niż waga państwowa, towarzyszu.
Mężczyzna spojrzał na papierosy, potem na Górskiego. – Cóż… Zazwyczaj to ktoś z Centralnego Komitetu Partii zamawia. Ale ostatnio… ostatnio była taka pani. Bardzo elegancka. Nazywała się… pani Krystyna. Zamówiła ich całe mnóstwo. Powiedziała, że do dużej wystawy. Ale nigdy nie widziałem żadnej wystawy.
Pani Krystyna. Górski poczuł, jak jego intuicja ponownie się budzi. To nie był zwykły morderca. To było coś większego. Coś, co miało korzenie w samym sercu władzy.
Wrócił do biura. Otworzył akta Marii Koniecznej i Elżbiety Zając. Przejrzał ich życie, ich kontakty. Maria Konieczna, sekretarka wpływowego dyrektora. Elżbieta Zając, wykładowczyni, która miała dostęp do tajemnic historii, ale też do ludzi z wyższych sfer. Co je łączyło? Poza orchideą?
Zauważył coś. Maria Konieczna była kiedyś studentką Elżbiety Zając. Ale to było dawno. Ich kontakt urwał się lata temu. A jednak… obie znalazły się w tym samym, okrutnym miejscu.
Górski wiedział, że musi działać ostrożnie. Ta sprawa była polityczna. Jeden zły ruch i znajdzie się za kratami, albo na wcześniejszej emeryturze. Ale nie mógł odpuścić. Czuł, że ta historia ma związek z władzą, z korupcją, z ukrytymi grzechami PRL-u. A czerwone orchidee były symbolem tego wszystkiego – piękna, które zrodziło się z brudu i zgnilizny.
Późnym wieczorem, siedząc w ciemnym biurze, Górski nagle przypomniał sobie o czymś. O starych plotkach, które krążyły wśród milicjantów od lat. O „Klubie Orchidei”. Mówiło się, że to tajne spotkania dla najbardziej wpływowych osób w partii i aparacie władzy, gdzie za zamkniętymi drzwiami rozgrywały się nieczyste interesy, zdrady, romanse, a nawet czarny handel. To było miejsce, gdzie czerwone orchidee mogły być niczym wizytówka.
To był strzał w ciemno, ale Górski wiedział, że musi go sprawdzić.
Czerwone Orchidee. Widział w nich coś więcej niż tylko podpis mordercy. Widział w nich symbol korupcji, zgnilizny, która toczyła system od środka.
Rozdział 2: Tajemnice Klubu i Milczenie Elit
Wiosna 1982 roku, Warszawa. Powietrze w stolicy było ciężkie od zapachu węgla, spalin i niewypowiedzianych strachów stanu wojennego. Dla Stanisława Górskiego, każdego ranka, to była ta sama, duszna atmosfera, w której każdy oddech zdawał się być aktem buntu. Informacja o „Klubie Orchidei” drążyła mu umysł jak kornik stare drewno. Plotki o tym, że istniał, krążyły od lat, ale nigdy nie było dowodów, nigdy nie było odważnych, by je zbierać. To było miejsce, gdzie nietykalni spotykali się, by robić rzeczy, o których przeciętny Polak mógł tylko śnić.
Górski, oddelegowany do tej „drażliwej” sprawy, poczuł, że znowu jest sam na polu walki, tak jak w Katowicach. Porucznik Wójcik, mimo że sumienny, bał się angażować w coś, co mogło oznaczać koniec kariery. Wójcik wierzył w przepisy, nie w intuicję. A Górski wiedział, że by dotrzeć do prawdy, musi łamać zasady.
Zaczął od cichego sondowania. Odwiedził zaufanych informatorów z dawnych lat, starych wyjadaczy, którzy znali miasto jak własną kieszeń, i którzy, choć często po drugiej stronie barykady, darzyli starego kapitana pewnym rodzajem respektu. Jeden z nich, były złodziej samochodów o ksywce „Motor”, teraz handlarz na bazarze Różyckiego, zaprowadził go do zapuszczonej knajpy na Pradze.
– Klub Orchidei, kapitanie? – Motor zaśmiał się gorzko, pociągając łyk podłej gorzałki. – To nie jest klub, to jest zakon. Dla tych, co mają władzę, i co chcą jej więcej. To tam załatwia się te największe interesy. Tam, gdzie partyjni dygnitarze spotykają się z dyrektorami i artystami. Mówią, że tam wszystko jest załatwiane. I nikomu nie wolno tam pchać nosa.
– Kto ma dostęp do tych kwiatów? – spytał Górski, kładąc na stole paczkę papierosów.
Motor nachylił się konspiracyjnie. – Orchidee są jak wizytówka. Tylko ci, co mają zaproszenie, dostają kwiat. I nie od byle kogo. Mówi się, że za wszystkim stoi taka jedna pani. Bardzo wpływowa. Pani Krystyna.
Pani Krystyna. To nazwisko ponownie. Górski poczuł dreszcz. Musiał ją znaleźć.
Przez następne dni Górski zajął się tym, w czym był najlepszy: łączył kropki. Przejrzał akta wszystkich wysoko postawionych partyjnych towarzyszy i dyrektorów, którzy mieli kontakty z dyrektorem Grabcem i Elżbietą Zając. Szukał jakichkolwiek powiązań, niewyjaśnionych spraw z przeszłości,
dziwnych zbiegów okoliczności. Pracował nocami, ignorując godzinę milicyjną i telefony od zirytowanego Kozłowskiego, który wciąż nalegał na szybkie zamknięcie sprawy, obawiając się skandalu.
W końcu znalazł coś. Nazwisko: Krystyna Woźniak. Starsza kobieta, w wieku około 60 lat. Oficjalnie: emerytowana dyrektor jednego z państwowych instytutów kultury. W praktyce: szara eminencja, której wpływy sięgały wysoko w hierarchii partyjnej. Jej nazwisko pojawiało się w kontekście wielu „nieoficjalnych” wydarzeń kulturalnych i towarzyskich. Mieszkała w luksusowej willi na Mokotowie, otoczonej wysokim murem.
Górski wiedział, że nie może jej ot tak przesłuchać. Potrzebował pretekstu. Albo dowodu, że jest powiązana z Klubem Orchidei. Albo… z zabójstwami.
Nagle przypomniał sobie o archiwum Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach, gdzie znalazł trop do „Cienia Damy”. Wiedział, że tacy ludzie jak Krystyna Woźniak, często mają swoje „historie” zakopane w papierach. Może miała związek z historią sztuki, z jakimś projektem z przeszłości, który łączył ją z Elżbietą Zając?
Wykorzystał swoje stare kontakty, by zdobyć dostęp do dawnych archiwów kulturalnych. Był to ryzykowny ruch, ale Górski wiedział, że nie ma czasu. Przez całą noc, przy bladej żarówce, przeszukiwał zakurzone dokumenty. I wtedy to znalazł. Stary, pożółkły artykuł z lokalnej gazety z 1968 roku. Krótka notka o młodym talencie, który wystawia swoje prace w Katowicach. Andrzej Król. Wzmianka o jego mentorkach, w tym o profesor Elżbiecie Zając i… krytyczce sztuki, Krystynie Woźniak, która wówczas była wschodzącą gwiazdą w środowisku artystycznym.
Górski poczuł, jak serce wali mu w piersi. Król. Krystyna Woźniak. Elżbieta Zając. To wszystko łączyło się w perfidną sieć.
Maria Konieczna była studentką Elżbiety Zając. Krystyna Woźniak była mentorką Zając, a także, lata temu, opiekunką artystyczną Andrzeja Króla. Była to skomplikowana sieć powiązań, którą tylko Górski był w stanie dostrzec.
Rozwikłanie tych powiązań zabrało mu kolejne dni. Dotarł do starych studentów Elżbiety Zając, którzy opowiadali o jej niezwykłej inteligencji, ale też o jej zaangażowaniu w kontrowersyjne projekty artystyczne. Zając była nonkonformistką, która nie bała się krytykować partyjnej cenzury w sztuce. Maria Konieczna była jej najbardziej utalentowaną studentką, która jednak, z powodu presji, zrezygnowała z kariery artystycznej i poszła w "pewniejsze" ślady, stając się sekretarką dyrektora Grabca.
Górski poczuł, że ta historia nie dotyczy tylko pieniędzy czy władzy. To było coś głębszego. Coś związanego ze sztuką, wolnością ekspresji i jej tłumieniem przez system.
Czerwone orchidee. Były symbolem czegoś, co miało być piękne i egzotyczne, ale co w rzeczywistości było hodowane w sztucznym, kontrolowanym środowisku. Były jak wolność w czasach, gdy wolność była iluzją.
Z nowymi poszlakami, Górski udał się do Pułkownika Kozłowskiego. Przedstawił mu swoje wnioski, swoje „teorie” dotyczące Krystyny Woźniak i jej powiązań. Kozłowski słuchał z kamienną twarzą, ale w jego oczach widać było, że coś go niepokoi.
– Kapitanie, to zbyt ryzykowne. Krystyna Woźniak ma bardzo silne plecy. Jeśli się pan myli…
– Jeśli się mylę, to znajdę sobie nową pracę – odparł Górski, z gorzkim uśmiechem. – Ale jestem pewien. To jest ich trop.
Kozłowski, po długiej chwili, podjął decyzję. Widocznie obawiał się konsekwencji większego skandalu, który mógłby wybuchnąć, jeśli sprawa nie zostanie szybko rozwiązana. Zgodził się dać Górskiemu wolną rękę, ale pod jednym warunkiem: musiał znaleźć niepodważalne dowody.
Górski miał teraz zielone światło. Ale wiedział, że czas ucieka. Krystyna Woźniak, choć na pozór niegroźna, była mistrzynią manipulacji. Była kobietą, która potrafiła skrywać swoje prawdziwe motywy za fasadą kultury i elegancji.
Nadszedł moment, by zagrać va banque. Górski zdecydował się na brawurowy ruch. Skontaktował się z porucznikiem Kowalskim, który, choć teraz w Katowicach, wciąż był jego zaufanym człowiekiem.
– Marek, potrzebuję przysługi. Potrzebuję wszystkiego, co znajdziesz o Klubie Orchidei. Jakiekolwiek plotki, donosy, nazwiska.
Kowalski, z początku zaskoczony, w końcu zgodził się pomóc.
Tymczasem, w Warszawie, Górski zaczął obserwować willę Krystyny Woźniak. Dni mijały, zamieniając się w nużącą rutynę. Wojskowe patrole, pustki na ulicach, szary dzień. Ale w nocy, w willi Woźniak, działy się dziwne rzeczy. Luksusowe samochody podjeżdżały po godzinie milicyjnej, z których wysiadali wpływowi dygnitarze. I niemal zawsze, kiedy odjeżdżali, widać było w ich rękach… czerwone orchidee.
Pewnej nocy, Górski zauważył, że Krystyna Woźniak opuściła willę w tajemnicy. Nie było z nią kierowcy, szła sama. Wsiadła do małego Fiata 126p i pojechała w kierunku Dworca Centralnego. Górski, w swojej starej Nysie, ruszył za nią.
Śledził ją do opuszczonej hali towarowej, w której normalnie panowała cisza. Ale tej nocy, w środku, tętniło życie. Było tam kilkanaście osób, rozmawiających w półmroku. Światła latarek oświetlały ich twarze – kilku partyjnych dygnitarzy, znany reżyser filmowy, dwie eleganckie kobiety, które Górski rozpoznał z gazet jako żony prominentnych działaczy.
A na środku, na prowizorycznym stole, leżały setki czerwonych orchidei, ułożonych w przerażający, krwawy dywan.
Górski poczuł zimny dreszcz. To nie był „Klub Orchidei”. To było coś o wiele bardziej złowrogiego. To była giełda. Giełda, na której handlowano informacjami, wpływami, a może nawet… ludźmi. A Krystyna Woźniak była w centrum tego wszystkiego, uśmiechając się z satysfakcją.
I nagle Górski zauważył coś jeszcze. Na ścianie, ledwo widoczny w półmroku, wisiał wielki, niedokończony obraz. Był to portret. Kobiety. Z jej dłonią ułożoną w dziwnym geście. Gest, który Górski pamiętał z miejsca zbrodni Marii Koniecznej. A obok obrazu… pędzel. I farby. I ten sam specyficzny zapach, który czuł w mieszkaniu Andrzeja Króla.
Serce Górskiego zabiło mocniej. Cień Damy… Czy to było możliwe? Czy Król miał coś wspólnego z tym? A może ktoś inny kontynuował jego dzieło? Ktoś, kto znał jego „sztukę”?
Górski wyciągnął aparat. Musiał to udokumentować. Ale w tym momencie, poczuł, jak ktoś zakłada mu rękę na ramię.
– Dobry wieczór, kapitanie. – Głos był chłodny, spokojny. – Ciekawi mnie, co też pan tutaj robi.
Rozdział 3: Lustrzane Odbicie i Stary Znajomy
Wiosna 1982 roku, Warszawa. Głos, który rozniósł się w ciemnościach opuszczonej hali towarowej, był spokojny, wręcz aksamitny, ale Stanisław Górski poczuł, jak jego serce zaciska się w żelaznym imadle. Nie był to głos nikogo z tych, których spodziewał się w tym miejscu. Nie był to żaden z partyjnych aparatczyków ani cynicznych handlarzy. Ten głos znał aż za dobrze.
Odwrócił się powoli. Za nim stał, wyłaniając się z cienia, Porucznik Marek Kowalski. Ale to nie był ten sam Kowalski, którego Górski znał z Katowic. Młody, ambitny, trochę naiwny. Ten Kowalski miał na sobie elegancki, cywilny garnitur, drogie skórzane buty, a w jego oczach nie było już szacunku, ani nawet cienia strachu. Była tam tylko zimna, wyrachowana inteligencja. I w jego ręku, trzymał… czerwoną orchideę.
– Witaj, kapitanie – powtórzył Kowalski, a na jego ustach pojawił się ledwo widoczny uśmiech. – Nie spodziewałem się pana tutaj. Choć, znając pana, powinienem. Zawsze pojawia się pan tam, gdzie prawda jest najbardziej niewygodna.
Górski poczuł się, jakby uderzono go pięścią w brzuch. – Marek? Co ty tu robisz?
Kowalski lekko przechylił głowę. – Ja? Ja jestem tutaj, by doglądać interesów, kapitanie. Tych, o których pan nic nie wie. A które są znacznie większe, niż pan myśli.
Tłum w hali, który chwilę temu wymieniał się dyskretnymi szeptami, teraz zamilkł, a wszystkie oczy zwróciły się na Górskiego. Czuł na sobie ich spojrzenia – mieszankę strachu i pogardy. Wszyscy byli nietykalni.
Krystyna Woźniak podeszła do nich, jej twarz była spokojna, ale w jej oczach Górski zobaczył chłód, którego nie widział u nikogo od czasów Króla.
– Porucznik Kowalski jest naszym… kluczowym współpracownikiem, kapitanie. Pomaga nam dbać o płynność interesów w tych trudnych czasach. I, jak widać, również o „porządek”.
Słowo „porządek” zabrzmiało jak groźba.
Kowalski. Zaufany zastępca. Miał być tym dobrym, który pomagał. Okazało się, że grał podwójną grę.
– Więc to ty stoisz za tymi zabójstwami, Marek? – Głos Górskiego był zimny jak lód.
Kowalski zaśmiał się cicho. – Zabójstwa? Kapitanie, to zbyt proste słowo. To było… oczyszczenie. Niezbędne posunięcie. Maria Konieczna… zbyt wiele wiedziała o operacjach dyrektora Grabca. Chciała za dużo. A Elżbieta Zając… ona zaczęła zadawać zbyt wiele pytań o dawne czasy. O pewne projekty artystyczne, które mogłyby zaszkodzić wielu ludziom.
Górskiemu nagle wszystko ułożyło się w całość. Elżbieta Zając, która badała historie sztuki, mogła natknąć się na powiązania Andrzeja Króla z Krystyną Woźniak. Woźniak, która kiedyś była krytyczką sztuki, wiedziała o psychopatycznych skłonnościach Króla i prawdopodobnie wykorzystała go w przeszłości do usunięcia kogoś, kto jej przeszkadzał. A Kowalski… Kowalski był jej egzekutorem.
– A orchidee? – spytał Górski, wskazując na krwawy dywan z kwiatów.
– Ach, orchidee – Kowalski zaciągnął się dymem z papierosa, który wyciągnął z kieszeni. – To symbol. W tych szarych czasach, gdzie wszystko jest reglamentowane, symbol luksusu. Wyłączności. I, co najważniejsze, symbol milczenia. Każda orchidea to przypomnienie, że niektórzy ludzie mają dostęp do rzeczy niedostępnych. I że wiedzą o nich inni. A ci inni, powinni milczeć.
Te kobiety… one nie zrozumiały tej prostej zasady.
Kowalski podszedł do niedokończonego obrazu.
– Ten obraz, kapitanie… to też symbol. Nawiązanie do stylu Króla. Zauważył pan, jak bardzo się panu podobało? Chcieliśmy, żeby pan to znalazł. Chcieliśmy, żeby pan to zrozumiał. Aby to było jak list miłosny od nas. A co do Króla… on zginął w kopalni, kapitanie. Oficjalnie. Ale jego „sztuka” i jego idee, one żyją.
Górski poczuł, że ta sprawa ma o wiele głębsze dno, niż początkowo przypuszczał. To nie był tylko zwykły kryminał. To była zdrada. Zdrada ze strony systemu, któremu służył. I zdrada ze strony człowieka, którego uważał za swojego protegowanego.
– Więc to ty, Marek, od początku grałeś na dwie strony? – Głos Górskiego drżał z wściekłości.
Kowalski uśmiechnął się, a w jego oczach pojawił się błysk, który Górski widział tylko u Króla – błysk szaleństwa połączonego z absolutną kontrolą.
– Kapitalizm to nie tylko rynek, kapitanie. To również ludzie. I ich słabości. Partie się zmieniają, ale interesy… interesy są wieczne. A my, kapitanze, jesteśmy architektami tego nowego porządku. W tle, oczywiście.
Górski zrozumiał, że Kowalski i Krystyna Woźniak byli częścią rozległej siatki, która czerpała korzyści z chaosu stanu wojennego, budując fundamenty pod przyszłą, postsocjalistyczną Polskę. Wykorzystywali swoje wpływy, by eliminować niewygodne osoby, a orchidee były ich znakiem rozpoznawczym – symbolem władzy, bogactwa i bezwzględności. To było przerażające.
– Aresztuj mnie, kapitanie – powiedział Kowalski, wskazując na milicjantów, którzy weszli za Górskim. To byli ludzie Krystyny Woźniak. Ci sami, którzy wpuścili Górskiego do hali, myśląc, że idzie na akcję.
– Zostanie pan oskarżony o podważanie autorytetu władzy w czasie stanu wojennego. O próbę sabotowania wewnętrznego porządku. I o współpracę z elementami antysocjalistycznymi. Pański nałóg… będzie doskonałym pretekstem.
Górski poczuł gorzki smak porażki. Był o krok od ujawnienia prawdy, ale wpadł w pułapkę.
Wtedy jednak, z mroku hali, rozległ się ostry gwizdek. Sygnał alarmowy. Kowalski, Krystyna Woźniak i reszta zebranych zamarli.
– Co to, do cholery? – warknął Kowalski.
Z głośników, które Górski zauważył dopiero teraz, rozległ się głos. To był głos Pułkownika Kozłowskiego.
– Mówi Komenda Główna Milicji Obywatelskiej. Cała hala została otoczona. Proszę natychmiast się poddać. Każda próba ucieczki będzie skutkowała użyciem siły.
Kowalski i Woźniak spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Nie wiedzieli, że Kozłowski ich śledzi. Ale Górski nagle uśmiechnął się z gorzką satysfakcją. Wykorzystał Wójcika. Kiedy wyszedł z willi Woźniak, zostawił mu wskazówkę, która kazała mu obserwować willę. I Krystyna Woźniak, w swoim poczuciu nietykalności, popełniła błąd. Zbyt pewna siebie, nie zauważyła, że ktoś ją śledzi. Kozłowski, być może z obawy przed własnym upadkiem, postanowił zagrać na Górskiego, by ocalić własną skórę.
Hala została szturmem wzięta przez milicję. Kowalski próbował uciekać, ale został powstrzymany przez grupę funkcjonariuszy. Krystyna Woźniak, z kamienną twarzą, poddała się bez słowa.
Górski podszedł do Kowalskiego, który leżał obezwładniony na ziemi.
– Myślałeś, że jesteś sprytniejszy, Marek? – Głos Górskiego był pozbawiony emocji.
Kowalski spojrzał na niego z nienawiścią. – To nie koniec, kapitanie. Ten system i tak upadnie. A wtedy… wtedy ja będę po tej stronie, która wygra.
Górski schylił się i podniósł czerwoną orchideę, która wypadła Kowalskiemu z ręki.
– Nie w tym życiu, Marek.
Sprawa "Czerwonych Orchidei" stała się jednym z największych skandali w historii PRL-u, choć jego prawdziwe rozmiary nigdy nie zostały w pełni ujawnione. Kowalski i Krystyna Woźniak zostali aresztowani. Ich powiązania z partyjnymi dygnitarzami były zbyt daleko idące, by je publicznie ujawnić. Ale ich działalność została powstrzymana.
Górski, mimo że odniósł zwycięstwo, czuł w sobie pustkę. To zwycięstwo miało gorzki smak. Zobaczył, jak daleko może się posunąć zło, nawet w imię "postępu". I jak łatwo ludzie, którym ufał, mogą się zmienić.
Pułkownik Kozłowski, choć uratował swoją skórę, był wściekły na Górskiego za jego "nieortodoksyjne" metody. Jednak jego reputacja jako "łowcy duchów" umocniła się. Stanisław Górski pozostał w milicji, ale jego poczucie osamotnienia pogłębiło się.
Czerwone orchidee zniknęły z podziemia Warszawy, ale ich symbolika pozostała. Były znakiem tego, co działo się pod powierzchnią szarej rzeczywistości PRL-u. A Kapitan Górski, choć zmęczony, wiedział, że jego misja wcale się nie skończyła. Zawsze gdzieś czaił się kolejny cień.
To, co wydarzyło się w "Czerwonych Orchideach", ma ogromne konsekwencje dla przyszłości Stanisława Górskiego:
Zimny Świt
Rozdział 1: Duchy z Zamkniętej Szafy
Wiosna 1993 roku, Łódź. Minęły cztery lata od symbolicznego upadku muru berlińskiego, a Polska, niczym świeżo wypuszczony z klatki ptak, uczyła się latać. Dziki kapitalizm rozkwitał w brudnych uliczkach bazarów, eleganckich butików powstających w starych kamienicach i na korytarzach państwowych urzędów, które z dnia na dzień zmieniały szyldy. Dla wielu był to czas nadziei, dla innych chaosu, a dla Stanisława Górskiego – czas gorzkiej refleksji.
Miał siedemdziesiątkę na karku. Emerytura, która dla większości była błogosławieństwem, dla niego stała się przekleństwem. Jego mieszkanie, choć w Łodzi, było niemal identyczne z tym warszawskim – te same, wypłowiałe meble, stosy książek i wszechobecny zapach papierosów. Kolano bolało coraz mocniej, a dłoń drżała nie tylko od wieku. Walka z nałogiem była nieustanna. Puste butelki po wódce pojawiały się rzadziej, ale każda, która się pojawiała, była świadectwem jego wewnętrznych demonów. Czasem, patrząc w lustro, widział tylko zmęczonego starca, który stracił sens życia bez pogoni za cieniami.
Dni mijały na czytaniu gazet, obserwacji ulicy i sporadycznych wizytach w pobliskiej kawiarni, gdzie kawa, mimo wolnego
rynku, wciąż smakowała jak ta z czasów PRL-u. Niespodziewanie, jego spokój został przerwany. Dzwonek do drzwi rozległ się ostro, inaczej niż dzwonili sąsiedzi.
W progu stała kobieta. Młoda, około trzydziestki, z burzą rudych włosów i przenikliwymi, inteligentnymi oczami. Ubrana była w elegancki, choć skromny kostium, a w ręce trzymała teczkę.
– Kapitan Stanisław Górski? – spytała, a jej głos był pewny i stanowczy.
– Emerytowany – poprawił Górski, lustrując ją wzrokiem.
– Nazywam się Anna Nowak. Jestem dziennikarką. Z gazety „Tygodnik Łódzki”. Potrzebuję pańskiej pomocy.
Górski zmrużył oczy. Dziennikarze. Nie lubił ich. Zbyt często zniekształcali prawdę, by pasowała do politycznych narracji.
– Nie jestem już milicjantem, panno Nowak. Moje czasy minęły.
– Nie wierzę w to, kapitanie – odparła Anna, nie dając się zbyć. – Pańskie metody, pańska intuicja… one są potrzebne teraz bardziej niż kiedykolwiek. Chodzi o starą sprawę. Sprawę, która została zamieciona pod dywan. Sprawę, która łączy się z przeszłością, która nadal rzuca cień na naszą nową Polskę.
Anna Nowak rozłożyła przed nim kilka pożółkłych zdjęć. Górski od razu rozpoznał to jedno. Młoda kobieta, około dwudziestki. Uśmiechnięta, z długimi, ciemnymi włosami.
– Magdalena Wiśniewska – powiedziała Anna. – Zaginęła w 1978 roku, w Warszawie. Sprawa została umorzona. Oficjalnie: ucieczka za granicę. Nieoficjalnie: plotki, że miała kontakty z opozycją. Nigdy jej nie znaleziono.
Górski poczuł bolesne ukłucie w piersi. 1978 rok. Czas, kiedy ścigał „Cień Damy”. Czas, kiedy Marek Kowalski zyskiwał wpływy w „Klubie Orchidei”. Ile takich spraw, ile takich „zaginięć” zostało zatuszowanych w tamtych czasach?
– Co łączy tę sprawę ze mną? – spytał Górski, choć już znał odpowiedź.
Anna wyciągnęła kolejny dokument. Był to stary, milicyjny raport, na którym widniał jego podpis. W dokumencie było zawarte, że Górski krótko badał sprawę zaginionej Magdaleny, ale został od niej odsunięty.
– Próbowali ją zatuszować, prawda? Tak jak wiele innych spraw. Ale ja uważam, że Magdalena nie uciekła. Została zabita. A prawda o jej śmierci jest kluczem do zrozumienia tego, co dzieje się w naszym kraju dzisiaj.
Anna Nowak opowiedziała mu o swoich podejrzeniach. Wierzyła, że Magdalena była związana z podziemiem artystycznym, które krytykowało reżim. Jej zaginięcie mogło być powiązane z działaniami Służby Bezpieczeństwa lub, co gorsza, z prywatnymi porachunkami ludzi u władzy, którzy chcieli zdławić wszelki sprzeciw. I że to wszystko ma swoje korzenie w dawnych układach, które przetrwały zmianę systemu.
Górski z początku był niechętny. Przeszłość toczyła go od środka. Ale w oczach Anny zobaczył tę samą iskrę, którą kiedyś widział w swoich własnych oczach – iskrę uporu i nieustępliwości w poszukiwaniu prawdy.
– Co chcesz ode mnie? – spytał.
– Chcę, żeby pan pomógł mi połączyć kropki, kapitanie. Pan zna tamten system. Pan wie, jak myśleli ci ludzie. Pan zna ich metody. A przede wszystkim… pan potrafi widzieć to, czego inni nie widzą.
Górski poczuł, że ta prośba to szansa na odnalezienie sensu w jego własnym, pustym życiu. To był ostatni, wielki test. Postanowił przyjąć wyzwanie.
Pierwszym krokiem było powrócenie do starych akt. Górski miał swoje własne, nieoficjalne archiwum. Przez lata zbierał dokumenty, raporty, plotki, które oficjalnie nigdy nie istniały. Wśród nich znalazł teczkę Magdaleny Wiśniewskiej. W środku, oprócz pożółkłych zdjęć, była jej stara, szkolna legitymacja.
Anna Nowak, uzbrojona w entuzjazm i nowoczesne metody dziennikarskie, okazała się nieoceniona. Dzięki jej kontaktom i świeżemu spojrzeniu, zaczęli odkrywać warstwy kłamstw i tuszowania. Wyszło na jaw, że Magdalena Wiśniewska była nie tylko artystką, ale także studentką Elżbiety Zając – tej samej, która została zamordowana w „Czerwonych Orchideach”. To połączenie było zaskakujące. Czy to możliwe, że zbrodnie z lat 80. miały swoje korzenie w jeszcze starszych wydarzeniach?
Dzięki Annie, Górski odnalazł świadka, który bał się zeznawać w PRL-u. Starsza kobieta, sąsiadka Magdaleny, opowiedziała o dziwnych wizytach przed jej zaginięciem. O eleganckim samochodzie, o mężczyźnie w drogim garniturze, który odwiedzał Magdalenę. I o jednej rzeczy, która zapadła jej w pamięć – o charakterystycznym zapachu, który unosił się w powietrzu po jego wizytach. Zapachu egzotycznych kwiatów.
Górskiemu zmroziło krew w żyłach. Czerwone orchidee. Czy to możliwe? Że „Klub Orchidei” działał już w 1978 roku, i że to właśnie on stał za zaginięciem Magdaleny Wiśniewskiej?
Anna, dzięki swoim dziennikarskim kontaktom, dotarła do informacji o firmie, która po transformacji ustrojowej zyskała ogromne wpływy w Polsce, zajmując się importem i eksportem. Jej nazwa: „Orchid Enterprises”. Jej prezes: Józef Grabiec, ten sam dyrektor z „Czerwonych Orchidei”, który uniknął kary dzięki politycznym układom i zniknął na Zachodzie na początku lat 80. Teraz wrócił, z fortuną i planami na przejęcie kluczowych sektorów gospodarki.
Górski poczuł, jak stary ból wraca, nie tylko ten w kolanie. Grabiec. To nazwisko. I „Orchid Enterprises”. To nie był przypadek. Cały system, z którym walczył, przekształcił się, ale jego fundamenty pozostały te same. Ci sami ludzie, te same metody, tylko w nowym opakowaniu.
Anna Nowak, z fascynacją, słuchała opowieści Górskiego o "Cieniu Damy" i "Czerwonych Orchideach". Zrozumiała, że historia Magdaleny Wiśniewskiej nie była odosobnionym przypadkiem, ale kolejnym ogniwem w długim łańcuchu zbrodni i korupcji, który łączył się z osobistymi tragediami ludzi takich jak Górski.
Górski spojrzał na zdjęcie Magdaleny Wiśniewskiej. Jej uśmiech, choć blady i pożółkły, wydawał się wzywać do sprawiedliwości. Kapitan wiedział, że nie może jej zawieść. To był jego ostatni pościg. Pościg za duchami przeszłości, które nadal krążyły po wolnej Polsce.
Rozdział 2: Sieć Władzy i Upadek Iluzji
Wiosna 1993 roku, Łódź/Warszawa. Anna Nowak okazała się nieocenionym wsparciem dla Stanisława Górskiego. Jej młodość, zapał i znajomość nowych technologii (faksy, pierwsze komputery, choć w Polsce wciąż rzadkie) doskonale uzupełniały jego intuicję i znajomość mechanizmów dawnego systemu. Pracowali razem w jego ciasnym mieszkaniu, otoczeni mapami, starymi aktami i nowymi wycinkami z gazet.
Przeszukując archiwa milicyjne – te oficjalne i te nieoficjalne, które Górski przechowywał jak skarb – natknęli się na zaskakujące szczegóły dotyczące zaginięcia Magdaleny Wiśniewskiej. W tamtych czasach każda osoba, która miała kontakty z "opozycją", była bacznie obserwowana przez Służbę Bezpieczeństwa. Okazało się, że Magdalena była blisko związana z tajnym, podziemnym teatrem studenckim, który wystawiał sztuki krytykujące reżim. Jej zaginięcie, oficjalnie zbagatelizowane, musiało mieć głębsze tło.
Górski, dzięki swoim starym kontaktom, dotarł do emerytowanego funkcjonariusza SB, człowieka, który teraz, w nowej Polsce, sprzedawał warzywa na bazarze. W zamian za paczkę zagranicznych papierosów i butelkę dobrego koniaku, mężczyzna zdradził mu kilka kluczowych informacji.
– Magdalena Wiśniewska? Pamiętam ją. Była… problemem. Miała w sobie za dużo ognia. Pewne środowiska chciały ją uciszyć. Ale nie naszą metodą. To nie było aresztowanie. To była „interwencja” zewnętrzna. Ktoś z bardzo wysokich szczebli.
Górski poczuł, jak zaciska mu się w gardle. „Interwencja zewnętrzna”. To słowo w języku SB oznaczało eliminację.
– Ktoś z Klubu Orchidei? – zapytał Górski, a jego głos był cichy.
Starzec spojrzał na niego z przerażeniem. – Kapitanie, pan jest szalony. Tego nikt nie powie na głos. Ale… tak. Mieli tam swoich ludzi. I pewnych… „wykonawców”.
Górski i Anna zaczęli drążyć temat "Orchid Enterprises". Firma Grabca, która po 1989 roku w ekspresowym tempie zyskała monopol na import rzadkich towarów, perfum, drogiej odzieży. Jej siedziba w Warszawie była lśniącym, nowym budynkiem ze szkła i stali – symbolem nowej, drapieżnej Polski.
Anna, wykorzystując swoje dziennikarskie akredytacje, próbowała umówić się na wywiad z Józefem Grabcem. Została odprawiona z kwitkiem, ale zdołała dowiedzieć się, że Grabiec otacza się ludźmi z przeszłości. Wśród nich był niejaki mecenas Wiktor Szymański, dawny partyjny prawnik, który po transformacji zyskał status wpływowego adwokata broniącego polityków i biznesmenów. Szymański był znany z tego, że w latach 80. był obrońcą wielu "nieudolnych" członków "Klubu Orchidei", którzy jakimś cudem uniknęli wysokich wyroków. Był też plotki, że to on stał za wieloma "niewyjaśnionymi" zaginięciami osób, które mogły zaszkodzić klientom Klubu.
To nazwisko uderzyło Górskiego. Szymański. Pamiętał go. Był to prawnik, który próbował zdyskredytować Górskiego w sprawie "Czerwonych Orchidei", oskarżając go o stosowanie "nielegalnych" metod.
Górski i Anna zadecydowali, że muszą zdobyć dowody na powiązania Grabca i Szymańskiego z przeszłością, zwłaszcza ze sprawą Magdaleny. Wiedzieli, że czeka ich niebezpieczna gra.
Pewnego wieczoru, gdy Górski i Anna analizowali kolejne dokumenty, rozległ się dzwonek do drzwi. Górski, doświadczony latami pracy operacyjnej, poczuł, że to nie są zwykli goście. Kazał Annie schować się w kuchni, a sam, z odbezpieczonym rewolwerem (starym, ale niezawodnym), podszedł do drzwi.
Za drzwiami stało dwóch rosłych mężczyzn w ciemnych garniturach.
Nie wyglądali na policjantów. Ich twarze były puste, oczy zimne.
– Kapitan Stanisław Górski? – Jeden z nich, z blizną na policzku, powiedział chłodno. – Mamy dla pana wiadomość od pana Grabca. Prosimy o zaprzestanie… dociekań.
Górski stał nieruchomo. – Powiedzcie Grabcowi, że dociekania to moja praca. Nawet na emeryturze.
Mężczyzna z blizną uśmiechnął się. – Radzę pomyśleć o swoim zdrowiu, kapitanie. I o bezpieczeństwie bliskich.
Górski wiedział, że to bezpośrednia groźba. Anna. Musiał ją chronić.
To wydarzenie tylko wzmocniło jego determinację. Wiedział, że jest blisko. Zrozumiał, że „Orchid Enterprises” to nic innego jak nowy, legalny płaszcz dla dawnej siatki wpływów i korupcji, która teraz, w wolnej Polsce, mogła działać bezkarnie. Magdalena Wiśniewska była tylko jedną z wielu ofiar, które stały na drodze do ich potęgi.
Górski i Anna opracowali plan. Wiedzieli, że Grabiec i Szymański mają swoje "siedliska" w Warszawie. Anna, z pomocą Górskiego, miała spróbować przeniknąć do archiwów "Orchid Enterprises", udając dziennikarkę piszącą artykuł o sukcesie firmy w nowej Polsce. Górski miał w tym czasie obserwować Szymańskiego, licząc na to, że prawnik popełni błąd.
Anna, z drżącym sercem, ale z zaciętą miną, weszła do biura "Orchid Enterprises". Było tam luksusowo i nowocześnie, kontrastując z szarością polskiej ulicy. Udało jej się zdobyć zaufanie jednej z sekretarek, która, szukając teczki dla "ważnej" dziennikarki, otworzyła starą szafę z dokumentami. Wśród lśniących, nowych papierów, Anna zauważyła starą, zakurzoną teczkę z napisem: "Projekt Orchidea. Archiwum zamknięte." Jej serce zabiło mocniej.
W tym samym czasie, Górski, ukryty w swojej starej Nysie, obserwował willę Szymańskiego. Nagle zauważył, że prawnik opuszcza dom w pośpiechu, w towarzystwie dwóch rosłych mężczyzn. Nie jechali eleganckim samochodem, ale starą, niepozorną Ładą. Kierowali się w stronę cmentarza.
Górski podążył za nimi. Łada zatrzymała się na małym, zapomnianym cmentarzu na obrzeżach miasta, gdzie chowano ludzi bez rodziny. Szymański i jego ludzie wyszli z samochodu, niosąc łopaty. Zaczęli kopać.
Górski, czując ból w kolanie, podbiegł do najbliższego nagrobka i ukrył się za nim. Widział, jak po kilku minutach kopania, Szymański wyciągnął coś z ziemi. Było to stare, zawinięte w płótno ludzkie szczątki. Resztki ubrań, a obok nich – malutka, metalowa broszka w kształcie baletnicy. Tej samej, którą Magdalena Wiśniewska zawsze nosiła.
Górski wiedział, że to ciało Magdaleny. Szymański próbował pozbyć się ostatniego dowodu. Ale dlaczego teraz? Co się stało?
W tym momencie, z kieszeni Górskiego wypadł dzwoniący telefon. Anna.
– Kapitanie! Znalazłam to! Stary raport z lat 70.! To nie był Klub Orchidei! To była tajna grupa, która nazywała się "Stowarzyszenie Czerwonej Orchidei"! Ich celem było "oczyszczenie" Polski z "elementów wrogich ideologii" – artystów, intelektualistów, ludzi, którzy myśleli inaczej! I na liście członków… jest nazwisko Marka Kowalskiego! I Krystyny Woźniak! I Grabca! Wszyscy tam byli! Oni nie tylko handlowali wpływami, oni zabijali!
Górskiemu wszystko się ułożyło w całość. To nie był tylko klub towarzyski. To była grupa, która pod przykrywką "kulturalnych spotkań" eliminowała niewygodne osoby. A Marek Kowalski, który w "Czerwonych Orchideach" był egzekutorem, był tylko jednym z wielu.
I nagle, Górski usłyszał za sobą.
– No, no, kapitanie. Jak widać, nie tylko ja lubię grzebać w przeszłości.
Odwrócił się. Za nim stał Szymański, jego twarz była zimna jak lód. W jego ręku, Górski zobaczył, lśnił ten sam nóż rzeźbiarski, który zabił Irenę Kowalczyk.
Rozdział 3: Ostatni Taniec z Cieniem Przeszłości
Wiosna 1993 roku, obrzeża Łodzi. Zimny wiatr smagał twarz Stanisława Górskiego, niosąc ze sobą zapach wilgotnej ziemi i rozkładu. Za nim, w otwartym grobie, leżały ludzkie szczątki, a obok nich – malutka, metalowa broszka baletnicy, ostatni symbol Magdaleny Wiśniewskiej. Przed nim stał mecenas Wiktor Szymański, jego twarz była spokojna, wręcz beznamiętna, a w dłoni lśnił nóż rzeźbiarski – narzędzie "Cienia Damy", które Górski widział ostatnio w rękach Andrzeja Króla.
– No, no, kapitanie. Jak widać, nie tylko ja lubię grzebać w przeszłości – powiedział Szymański, a jego głos był zimny jak ostrze w jego dłoni. – Kawał dobrej roboty. Znalazł pan to, co miało na zawsze pozostać ukryte.
Górski, mimo siedemdziesiątki na karku i bólu w kolanie, poczuł przypływ dawnej energii. To był ten sam, bezwzględny wzrok, który widział u ludzi z "Klubu Orchidei", u Kowalskiego, u Kozłowskiego. To był wzrok kogoś, kto wierzył w swoją bezkarność.
– Ten nóż – głos Górskiego był niski, niemal warknięciem. – To narzędzie Króla. Skąd go masz, Szymański? Co ty masz z tym wspólnego?
Szymański uśmiechnął się lekko. – Andrzej Król był moim… znajomym. Był artystą, rozumie pan? Człowiekiem wrażliwym, ale słabym. Potrzebował kogoś, kto pokieruje jego talentem. Kto pomoże mu "oczyszczać" świat z niedoskonałości. Irena Kowalczyk… próbowała go powstrzymać. Ona była jedną z tych, które niszczyły jego sztukę.
– Ty go wykorzystałeś – syknął Górski. – Ty sterowałeś nim, jak marionetką. To ty stałeś za tym wszystkim?
– Ja tylko dbałem o porządek, kapitanie – odparł Szymański, robiąc krok w stronę Górskiego. Jego dwaj ochroniarze, którzy wcześniej kopali grób, teraz otoczyli milicjanta. – W tamtych czasach, żeby coś osiągnąć, trzeba było działać. Eliminiować problem. Magdalena Wiśniewska była problemem. Zbyt wiele wiedziała. Zbyt głośno mówiła. Dyrektor Grabiec potrzebował spokoju. A ja… ja dbałem o jego interesy. I o interesy "Stowarzyszenia Czerwonej Orchidei".
Górski zrozumiał. Szymański był prawdziwym mózgiem za kulisami. To on, wykorzystując chorobę Andrzeja Króla, manipulował nim, by eliminował osoby, które zagrażały interesom "Stowarzyszenia". Władza, pieniądze, kontrola. To było ich prawdziwe "dzieło".
Nagle, z kieszeni Górskiego wypadł dzwoniący telefon komórkowy. Anna. W ferworze chwili zapomniał go wyciszyć. Dźwięk był głośny i niepokojący.
Szymański spojrzał na telefon, a potem na Górskiego. W jego oczach pojawił się cień irytacji. – Ktoś jeszcze wie o tym miejscu? Jakaś młoda dziennikarka, być może? Powiedziałem Grabcowi, żeby pan przestał. Ale pan jest uparty, kapitanie. Zbyt uparty.
Szymański podniósł nóż. Jego ochroniarze ruszyli na Górskiego. Kapitan, pomimo wieku, nie zawahał się. Lata walki nauczyły go, że w takich sytuacjach nie ma miejsca na litość. Wykorzystał swoje doświadczenie. Pierwszy cios skierował w kolano jednego z oprychów. Mężczyzna jęknął z bólu. Drugiego uderzył pięścią w szczękę, a następnie wykorzystał jego pęd, by cisnąć nim w drugiego.
Szymański, widząc to, sam ruszył do ataku. Nóż rzeźbiarski śmignął w powietrzu. Górski, w ostatniej chwili, zrobił unik, a ostrze przeleciało tuż obok jego ucha. Walka była krótka, ale brutalna. Szymański, choć elegancki, był sprawny fizycznie. Jego ruchy były precyzyjne, a oczy zdradzały lata praktyki w eliminowaniu niewygodnych ludzi.
Górski czuł ból w całym ciele, ale nie odpuszczał. To nie była tylko sprawa Magdaleny. To była sprawa wszystkich ofiar. Tych, których zabił Król, i tych, których kazał zabić. To była sprawa sprawiedliwości, której nigdy nie zaznali.
W końcu, po gwałtownej szamotaninie, Górski, wykorzystując swoją masę, powalił Szymańskiego na ziemię. Nóż rzeźbiarski wypadł z jego dłoni i wbił się w ziemię tuż obok. Górski przycisnął Szymańskiego do ziemi, jego zmęczona twarz znajdowała się tuż nad twarzą prawnika.
– Koniec gry, Szymański.
Szymański zaśmiał się gardłowo. – Myśli pan, że to koniec? Przecież Grabiec jest na wolności. Nasze interesy kwitną. Nigdy nas nie zatrzyma. Nigdy.
Nagle, zza pleców Górskiego, rozległ się głos.
– Ktoś ich już zatrzymał.
Stanisław Górski odwrócił głowę. W oddali, w blasku wschodzącego słońca, zobaczył postać. Stał tam Marek Kowalski. Jego twarz była poważna, ale w jego oczach nie było już cynizmu ani chłodu. Miał na sobie policyjny mundur, a w ręku trzymał pistolet.
– Anna Nowak mnie zawiadomiła, kapitanie – powiedział Kowalski. – Dostałem jej telefon, kiedy panu dzwonił. Połączyła kropki. Wiedziałem, że pan będzie potrzebował wsparcia.
Górski poczuł ulgę, ale i zaskoczenie. Kowalski. Ten sam, który go zdradził w "Czerwonych Orchideach".
– Co ty tu robisz, Marek? – zapytał Górski, nie puszczając Szymańskiego.
Kowalski podszedł bliżej. – Po tym, co się stało w Warszawie, kapitanie… wiele się zmieniło. Odbyłem swoją karę. I zrozumiałem. Zrozumiałem, że pańska prawda była jedyną prawdą. Że ten system… on zawsze się zmienia, ale ludzie, którzy go wykorzystują, zawsze pozostają tacy sami. Dano mi drugą szansę. W nowej policji. Chcę ją wykorzystać.
W tym momencie na cmentarz wjechały policyjne radiowozy. Anna Nowak wysiadła z jednego z nich, biegnąc w stronę Górskiego. Za nią, policjanci. Anna podbiegła do Górskiego, jej twarz była pełna ulgi.
– Kapitanie! Jest pan cały?
Górski uśmiechnął się słabo. – Jak widać, nie najgorzej.
Szymański i jego ochroniarze zostali aresztowani. Szczątki Magdaleny Wiśniewskiej zabezpieczono. Józef Grabiec został również zatrzymany, choć jego "Orchid Enterprises" wciąż działało, teraz pod ścisłym nadzorem. Rozpoczęło się długie i bolesne dochodzenie, które ujawniło skalę działalności "Stowarzyszenia Czerwonej Orchidei" i ich powiązania z dawnymi władzami PRL-u.
Dla Stanisława Górskiego,
to był koniec. Ostatnia sprawa. Zobaczył, że prawda, choć bolesna, zawsze wychodzi na jaw. Zobaczył też, że nie jest sam. Że istnieją ludzie, którzy wierzą w sprawiedliwość, nawet jeśli jest ona trudna do osiągnięcia.
Wrócił do Łodzi. Anna Nowak opublikowała swoją serię artykułów, które wstrząsnęły Polską. Górski, choć nie lubił rozgłosu, został cichym bohaterem. Odwiedzał go Kowalski, który, choć teraz działał w Warszawie, utrzymywał z nim regularny kontakt. Marek powoli odbudowywał swoje życie i reputację, stając się symbolem nowej generacji policjantów.
Pewnego słonecznego poranka, Górski siedział na ławce w parku. Czuł ciepło słońca na twarzy. Jego kolano bolało, ale ból był teraz inny – znośny. Wyjął z kieszeni małą, metalową broszkę baletnicy, którą zabrał jako pamiątkę. Spojrzał na nią. Pomyślał o Magdalenie, o wszystkich ofiarach. A potem, o Andrzeju Królu, o jego szaleństwie, które zapoczątkowało całą tę mroczną opowieść.
Górski odetchnął głęboko. Jego walka z cieniami trwała całe życie. Ale teraz, wreszcie, nadszedł zimny świt. Wiedział, że cienie nigdy nie znikną całkowicie. Ale teraz, miał nadzieję. Nadzieję na to, że nowa Polska, pomimo swoich blizn, będzie miejscem, gdzie prawda, choć bolesna, zawsze będzie miała szansę zwyciężyć. Jego własna klatka duszy została otwarta.
KONIEC.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania