Kryj się!

Kryj się!

 

― Już dojeżdżamy ― oznajmia Łagow, dyrektor marketingu.

Zworkin, odpowiedzialny w sztabie armijnym za zaopatrzenie maskujące, pełny pułkownik, rozparty wygodnie na miękkich siedzeniach prawie bezszelestnie sunącej po drodze limuzyny, rozgląda się ciekawie po okolicy, jednak nie widzi nic szczególnego. Po lewej, od kilku już kilometrów gęsty las sosnowy, po prawej pagórkowaty, słabo zarośnięty teren. Jakieś drobne krzaki, pojedyncze drzewa. Pustkowie i monotonna beznadzieja.

Dał się namówić Łagowowi na wstępną, krótką wizytę w jego dziwnej firmie, a ściślej na ich tajnym poligonie. Może to i czym zaowocuje, ale przecież wielkich nadziei nie ma. Armia i owszem, głodna jest zawsze wszelkiej nowej technologii, również tej defensywnej, umożliwiającej skuteczny kamuflaż i zaskoczenie na polu walki, ale przecież w tej specyficznej dziedzinie bardzo trudno o coś naprawdę nowego.

― Bo widzi pan, wróg, zwłaszcza wewnętrzny, nie powinien o naszym istnieniu wiedzieć ― mówi. ― Powinien sobie spokojnie spać i śnić te swoje dyrdymały o własnej, he, he, inteligencji, potędze, a tymczasem my działamy, robimy swoje.

― I po cichutku podkopujemy, knujemy, judzimy, demotywujemy, deprecjonujemy, deprawujemy, prowokujemy, propagujemy, korumpujemy ― podpowiada Łagow. ― Fałszujemy też, przekręcamy, kłamiemy, krętaczymy, wypieramy się w żywe oczy, zwodzimy. Ot co! My, nasza firma, rozumiemy to doskonale pułkowniku. Mamy rozbudowane biuro konstrukcyjne, korzystamy z najnowszych osiągnięć światowych technologii, w tym socjologicznych, psychiatrycznych, biotechnologicznych wreszcie. Zresztą zobaczy pan za chwilę.

― Wszystko to pięknie, ładnie ― wzdycha pułkownik, szczerze wszakże zatroskany o walory bojowe armii ― jednak wróg nie jest głupi. Też ma zdolnych ludzi, agentów, swoje rozpoznanie, technologie. To… nie takie proste, niestety.

Kierowca zwalnia wreszcie i skręca w szczere pole. Zatrzymują się. Obaj panowie wychodzą z wozu, prostując zleżałe od pół godziny kości. Wokół, aż po horyzont, chaotycznie porośnięte pustkowie, na niebie wolno płynące ciężkie, sinobure cumulusy. Pewnie będzie padać.

― No i co? ― pyta Zworkin nieco zdziwiony okolicą.

― Zaczynamy, czy… łykniemy na dobry początek? ― spokojnie proponuje Łagow. W końcu formalnie cywil, ale nieźle obeznany z procedurą wojskową. Ma w limuzynie dobrze wyposażony barek z małą, sprawną i obiecująco ciężarną chłodziareczką.

― Możemy łyknąć ― niby od niechcenia zgadza się pułkownik, znany alkoholik, kończąc krótką serię przysiadów rozruchowych. ― Mamy czas.

Po krótkiej chwilce obaj panowie są gotowi do konkretów. Kierowca, dyskretnie stojący dotąd na uboczu, podchodzi do samochodu i wyjmuje ze schowka spory radiotelefon. Podaje go Łagowowi.

― No to… w imię Boże! ― mówi dyrektor od sprzedaży. Wciska na urządzeniu kilka klawiszy i… krzyczy;

― Odmaskuj!

W tym momencie pobliskie i dalsze krzaki zmieniają się w kilkudziesięciu umundurowanych polowo, uzbrojonych po zęby komandosów, wyprężonych w postawie na baczność, w pełnej zdatności. Regularny pluton.

Dalej, znikąd, pojawia się, materializuje, potężny, pięćdziesięciotonowy czołg, dwa transportery opancerzone z włączonymi silnikami, śmigłowiec bojowy klasy S5 w niskim zawisie, oraz samobieżna wyrzutnia rakiet ziemia ― powietrze. Wszystko na chodzie, gotowe do akcji.

Zworkin jest zdumiony. W całej swojej kilkunastoletniej karierze zaopatrzeniowej, nie widział tak zaskakującej, tak udanej demonstracji. Jednak jako wytrawny taktyk handlowy, kontroluje się całościowo, nie dając niczego po sobie poznać.

― No i co? ― pyta zadowolony Łagow.

― Niezłe ― przyznaje powściągliwie pułkownik. ― Długo tu chłopaki czekają na nas… w ukryciu?

― Jakieś pół godzinki.

― No, no.

Chwila milczenia i pełnej podziwu kontemplacji. Łagow wydaje wreszcie kilka poleceń do radiotelefonu. Żołnierze, pojazdy, grupują się sprawnie w oddział zwarty, gotowi na oględziny szczegółowe. Śmigłowiec ląduje obok i wyłącza silniki. Pułkownik, potencjalny zamawiający i dyrektor sprzedażowy podchodzą do dowódcy.

― Panie poruczniku ― zagaduje Zworkin po odsalutowaniu. ― Jestem pełen podziwu, ale zastanawiam się, czy prócz istotnie nadzwyczajnych zdolności… mimetycznych, pozwalających wtopić się wam całkowicie w otoczenie, zintegrować z nim maskująco, jesteście wyposażeni w… bardziej, że tak powiem, wyrafinowane… narzędzia? Przydatne powiedzmy… u podejrzliwych autochtonów, na… ich terenie?

― Tak jest! ― melduje porucznik, po czym w jednym momencie staje się starą, grubą kirgizką, z niewątpliwie mongoidalnym ułożeniem małych, skośnych oczek, oraz lekko obwisłym wąsikiem. Po kilku sekundach, równie zaskakująco, zmienia się w murzyńskiego szamana, z niedbale przysłoniętym niewielką szmatką przyrodzeniem, wymalowaną w esy floresy czarną gębą i wrednym, badawczym spojrzeniem.

― Fascynujące! ― wykrzykuje pułkownik Zworkin, nie mogąc, mimo starań opanować zachwytu. Tym większego, iż pozostali komandosi przeistaczają się nagle w stado cycatych, dorodnych kóz saaneńskich. Broń i pozostałe wyposażenie oczywiście znikają. Przemiana musi być pełna, wiarygodna. Wróg nie w ciemię przecież bity.

― A maskująca integracja ze środowiskiem też na najwyższym poziomie ― dodaje dumnie Łagow. ― Pokażcie poruczniku na tym piaszczystym kawałku.

Porucznik, jako znów porucznik, wydaje stosowne rozkazy, po czym cały pluton, jako ponownie pluton, maszeruje na zapiaszczony kawałek, by w jednej sekundzie, po krótkiej, stanowczej komendzie; ― „Maskuj się!” ― … zniknąć. Doszczętnie.

Łagow podaje Zworkinowi potężną lupę, a ten, pochylając się nad piaskiem, bada uważnie jego strukturę.

― Niesamowite ― mówi wreszcie z podziwem. ― Bez szkła nie do odróżnienia. Wszystkie ziarenka prawie identyczne. Czym pan mnie jeszcze dziś zadziwi? ― nie ukrywa już podziwu. Na pewno zorganizuje następny pokaz, tym razem z całą, uprawomocnioną finansowo generalicją. Też będą zdumieni, i przede wszystkim skłonni do zakupów tak niesłychanej, skutecznej technologii kamuflażu. Może jakiś awans?

― Cóż ― uśmiecha się skromnie Łagow. ― Przejdźmy do maszyn. Ale może wpierw… jeszcze raz?

Zworkin kiwa głową, więc Łagow macha do kierowcy, a ten błyskawicznie podbiega z oszronioną butelką i stosownymi szklaneczkami. Jakże pożądana chwila relaksu.

― A więc maszyny ― Łagow jest także sugestywnym, kompetentnym przewodnikiem. ― Tutaj stosujemy nieco inne rozwiązania, jednak nie mniej skuteczne na polu walki.

― Panowie ― zwraca się do dwuosobowej załogi transportera. ― Pokażcie, co potraficie.

Żołnierze wskakują sprawnie do pojazdu. Startuje potężny silnik, wypluwając w powietrze kłęby czarnego dymu, po czym… wszystko znika. W miejscu, gdzie przed sekundą ryczała potężna maszyna, kręci się w kółko samochodzik na baterie, a mały, ubrany schludnie w ciemne wdzianko, krótkie spodenki i porządne buciki chłopczyk, usiłuje nim sterować z trzymanego w ręku, tandetnego nadajniczka. Nie bardzo mu to idzie, więc Zworkin, nieustająco, zawodowo nieufny, podchodzi do niego ostrożnie.

― Jak masz chłopczyku na imię? ― pyta cicho.

― Dima ― odpowiada chłopczyk grzecznie, wyraźnie, nie przerywając zabawy.

― A gdzie twój kolega?

― Ja nie mam kolegów.

― A twój tata?

― Taty też nie mam ― stwierdza chłopczyk. ― I muszę już iść, bo mnie mać opierdoli!

― A! ― wykrzykuje radośnie Zworkin. ― Niedopracowanie! Żołnierskie słownictwo u zadbanego chłopczyka.

― Faktycznie ― przyznaje Łagow z przekąsem. ― Lekki błąd szkoleniowy. Ale naprawimy, ukarzemy.

Mimo wszystko pułkownik jest demonstracją zachwycony. Pod rękę z Łagowem zbliżają się nieśpiesznie do parterowych, niewidocznych dotąd zabudowań firmy. Pokaz zakończony, żołnierze, pracownicy, rozpuszczeni do swoich zajęć. Obaj panowie wchodzą do przestronnego, ze smakiem urządzonego gabinetu, siadają w głębokich fotelach, delektują się markowymi cygarami i równie markowym alkoholem. Omawiają szczegóły demonstracji właściwej, przyszłej.

― Zachwycił mnie pan ― szczerze mówi Zworkin, pociągając łyk z maleńkiego kieliszka. ― Tak się tylko zastanawiam, o co będą pytać generałowie. No choćby, czy macie już państwo jakieś doświadczenie hm… handlowe, z naszymi… innymi powiedzmy... służbami?

― Oczywiście ― odpowiada Łagow ochoczo. ― Współpracujemy już od dobrych kilku lat. Wie pan… wróg infiltruje, a przynajmniej stara się infiltrować całe społeczeństwo, wszystkie dziedziny, obszary. Więc i my nie od macochy. Państwowe służby zewnętrzne i wewnętrzne korzystają z naszych usług i technologii pełnymi garściami. I płacą regularnie, bez ociągania.

― No… to się rozumie ― zapewnia pułkownik, uprzedzając ewentualne obawy. ― Wojsko też jest… akuratne, a nawet… bardziej. A propos… czy pan, Firma, nagrywacie mnie… w tej chwili?

― Co też pan, pułkowniku... ― zaperza się nieszczerze Łagow. ― My nie robimy naszym klientom takich rzeczy.

― Chętnie wierzę. ― Pułkownik bez przekonania kiwa głową. Musi jeszcze wyjaśnić jedną kwestię. ― Panie Łagow, jeśli można. Jak pan… wygląda naprawdę?

― Naprawdę? ― pyta Łagow i uśmiecha się od ucha, do ucha. ― Na przykład tak…

W trakcie gdy to mówi, wstaje, odchodzi krok od fotela i błyskawicznie zamienia się w elegancki, rzeźbiony wózek barowy, ze stosownym asortymentem szlachetnych napitków oraz szkła podręcznego. Zworkin też wstaje, i uśmiechając się złośliwie, próbuje nalać sobie do kieliszka z którejś z wózkowych butelek.

― O nie! ― ostrzega Łagow, po czym barokowy wózek staje się wysoką, seksowną czarnulką w bardzo mini spódniczce. ― Mógłby mnie pan zanadto uszczknąć. A chyba byłoby szkoda, prawda?

To mówiąc przegina się wdzięcznie, prezentując nieskazitelne nogi w delikatnych trzewikach na wysokim obcasie. Tu jednak, z powodu zapewne braku stosownej, wysokoobcasowej wprawy, Łagow potyka się niezręcznie, łamiąc z hukiem obcas. Natychmiast też przyjmuje zwykłą postać.

― To znowu ja ― uśmiecha się przepraszająco. ― Takim jestem jak teraz, panie pułkowniku. Przeważnie.

Wstępne rozpoznanie, spotkanie handlowe, kończy się. Panowie żegnają się uprzejmie. Pułkownik wsiada sam do limuzyny, kierowca firmowy wiezie go do domu. Miękkie siedzenia, nieciekawe widoki za oknem, skłaniają do rozmyślań.

Jak niesłychane technologie muszą stać za tymi wszystkimi wyczynami kamuflażowo mimetycznymi, jak wielkie pieniądze muszą wchodzić w grę? Państwo, najwyraźniej i z tego powodu, nie jest wzorem światowej demokracji, dobrobytu, skuteczności gospodarczej ― wewnątrz, wokół, a i dalej, mnóstwo podstępnych, wrogich nacji, czyhających na każde potknięcie, ale pewnie musi gdzieś być kres tego wszechogarniającego, koszmarnie kosztownego podstępu, szpiegowania, zakłamania?

A jeśli nie? Jeśli tak będzie zawsze? A nawet jeszcze gorzej?

Cóż ― ma niezłą posadkę w samym centrum Systemu, oszałamiającą pensję, wielkie, dostatnie mieszkanie w najlepszej, pilnie ochranianej dzielnicy, kochającą, niepracującą żonę. Już za samo takie roztrząsające sytuację myślenie, mógłby to wszystko stracić. A może, cholera jasna, i myślenie można kontrolować? Nie… to niemożliwe. Lepiej jednak, dla pewności, powstrzyma się. O ile to wykonalne.

Zmęczony wrażeniami odprawia kierowcę z jego limuzyną, wchodzi do ciepłego domu.

Po codziennej porcji obroku telewizyjnego, późnym wieczorem, kładą się z żoną do snu. Zworkin prawie natychmiast zasypia, jednak po chwili budzi się i szarpiąc żonę prawie krzyczy;

― Odmaskuj!

Nic się na szczęście nie dzieje ― żona patrzy na niego z niesmakiem i dwukrotnie puka się palcem w czoło. Demonstracyjnie odwraca się tyłem, po czym zasypia. Raport złoży jutro. Ale gdyby gamoń, co nie daj Boże, krzyknął mocniej, z właściwszą intonacją…

 

Koniec

1302

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania