Poprzednie częściKrym - część pierwsza

Krym - część trzecia

Na zboczu Czatyr-Dahu bije źródło wody leczącej podobno wszystkie choroby. W średniowieczu powstała przy źródle mała świątynia, a w XIX wieku zbudowano tam monastyr pod wezwaniem Kosmy i Damiana. Został on zniszczony w czasie drugiej wojny światowej, a pozostała po nim tylko kapliczka i kamienne ujęcie tej cudownej wody. W roku 1911 był tam car Mikołaj z rodziną, bo wierzył, że woda uleczy jego syna chorego na hemofilię. Tamtejsze lasy spodobały się władcy i utworzył w nich zamknięty teren łowiecki. Car i świta nie tylko polowali, ale też sprowadzali tam rzadkie zwierzęta, które w przyszłości miały uatrakcyjniać im łowy. Potem był to teren polowań dla komunistycznych i sekretarzy, aż w końcu powstał tam Krymski Rezerwat Przyrody.

Żeby zwiedzić rezerwat, musieliśmy wziąć lokalnego przewodnika. Trafiła nam się pani strojem i sylwetką przypominająca europosłanki jednej z naszych partii.

– Nie znam polskiego – powiedziała na powitanie. – Mogę mówić rosyjsku lub angielsku. Co wybieracie?

To proste pytanie w jej ustach zabrzmiało nieuprzejmie, a postawą zdradzała niezadowolenie z tego, że musi prowadzić grupę „Polaczków”. Wybraliśmy rosyjski, ale atmosfera zrobiła się gęsta. Mimo tego zgrzytu zwiedzanie szło dobrze. Przewodniczka mówiła ciekawie, ale już od początku dało się wyczuć jej uwielbienie carskiej Rosji i carów. Według niej „za cara” wszystko było lepsze.

Obejrzawszy źródło i resztki monastyru, ruszyliśmy w objazd rezerwatu. Jechaliśmy zboczami gór wśród lasów, a przewodniczka opowiadała o napotykanych widokach i przyrodzie. W jednym miejscu droga była tak wąska, że nasz busik z trudem przejechał.

– Ta drogą, tylko w odwrotnym kierunku, jechał car – powiedziała przewodniczka. – W tym miejscu była ona tak wąska, że jego powóz się nie zmieścił. Poproszono więc władcę, żeby wysiadł i przeprowadzono za zakręt, gdzie czekał już drugi powóz. Był identyczny jak pierwszy i nawet konie były takie same. Taka była organizacja za carskich czasów – zakończyła z dumą.

Jadąc dalej, dotarliśmy do miejsca, gdzie z drogi widać było szczyt góry Roman-Kosz.

– Tam nie wolno chodzić, bo to jest ścisły rezerwat, pilnowany dzień i noc przez strażników – powiedziała przewodniczka.

Jakby na zaprzeczenie jej słów zobaczyliśmy trzech chłopaków, wesoło zbiegających ze szczytu w stronę szosy.

– A im wolno tam chodzić? – zapytał ktoś.

– To są naukowcy z odeskiego uniwersytetu i im wolno – odpowiedziała, nie patrząc nawet w ich stronę.

Skwitowaliśmy to uśmiechami, a przewodniczka płynnie przeszła do następnego tematu.

Jałtę i dalsze miejscowości zwiedzaliśmy już jak amerykańska wycieczka, czyli prawie nie wychodząc z busa. Przewodniczka robiła nam tylko krótkie postoje na zdjęcia, a poza tym pośpieszała, jak mogła. Wyglądało na to, że kończyła się jej dniówka. Zapewne jakiś datek mógłby ją spowolnić, ale nam już nie bardzo na tym zależało. I tak w atmosferze wzajemnego zrozumienia dotarliśmy do Ałuszty.

Jest takie miejsce na Krymie, gdzie z jego wapiennych skał wystają ciemne skały wulkaniczne - to Karadah. Cały ten obszar jest rezerwatem, który można zwiedzać tylko z przewodnikiem.

Jechaliśmy do Karadah kursową marszrutką*, której kierowca miał radio nastawione na jakąś rosyjskojęzyczną stację i umilał pasażerom czas muzyką. W pewnej chwili z głośnika poleciało:

„ Ech, darożka frontawaja,

Nam nie straszna bambioszka liubaja. … „**

Zatkało mnie, bo to była, przerobiona na disco, sowiecka piosenka wojskowa. Widać, że duch Stalina - choć w wersji disco - ciągle jeszcze krążył nad tym krajem.

Przy takim akompaniamencie dotarliśmy do wsi Kurortnoje, skąd mieliśmy rozpocząć zwiedzanie rezerwatu. Zostaliśmy dołączeni do grupy rosyjskojęzycznej. Nasz przewodnik był wysokim, szpakowatym mężczyzną, ubranym w eleganckie białe spodnie, takąż koszulę i kapelusz panama. Wyglądał, jak przedwojenny lord na kortach Wimbledonu. W ruchach i zachowaniu też miał coś arystokratycznego. Wiedział, że jesteśmy Polakami, więc zapytał, czy zrozumiemy po rosyjsku.

– Jeśli coś nie będzie jasne, to chętnie powtórzę to po francusku, po niemiecku lub po angielsku – dodał.

Następnie uprzejmie przywitał grupę i ruszyliśmy.

Szliśmy po ostrych skałach ścieżką biegnącą miejscami tuż nad urwiskiem. Po drodze mijaliśmy różne fantazyjne formy skalne. Między nimi rosły kwitnące właśnie róże i dlatego miejscami miało się wrażenie spaceru po rozarium, udekorowanym ciemnymi skałami. Na dole zaś, widzieliśmy skały wystające z błękitnej wody. Były większe od tych na lądzie, a królował im łuk skalny, zwany „Złote Wrota”. Między nimi kręciły się łódki, bo Karadah można też było zwiedzać od strony wody. Przewodnik szeroko objaśniał nam, co widzimy, a mówił tak wyraźnie, że nie mieliśmy żadnych problemów ze zrozumieniem.

Razem z nami szedł też pewien młody człowiek. Był boso. Wulkaniczne skały potrafią być ostre jak szkło, ale jemu to nie przeszkadzało i skakał po nich jak kozica. Gdy przeszliśmy cały rezerwat, nasz bosonogi towarzysz usiadł na ławce i zaczął sobie fotografować stopy. Wyglądało na to, że robił dokumentację swojego wyczynu.

Nasz pobyt na Krymie dobiegł końca i następnego dnia „wpłynąłem na suchego przestwór oceanu”. Nie jechałem, jak Mickiewicz, wozem, lecz pociągiem i nie „śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi”. Jechałem przez pożółkły step, na którym faktycznie nie było „nigdzie drogi ni kurhanu”.

Kurhanów nie było, ale gdzieniegdzie widać było, stojące w zupełnej pustce małe, murowane budynki wielkości garażu na jedno auto. Wszystkie były nowe, ale powód ich zbudowania sięgał czasów przedwojennych, kiedy to „wujaszek” Stalin wysiedlił z Krymu nieposłusznych Tatarów. Po latach zesłańcy lub ich potomkowie wracają i domagają się zwrotu utraconych ziem. Ukraina je im zwraca, ale wymaga, żeby zaraz je zagospodarowywali. Budują więc Tatarzy takie budki z jednym oknem, bo według prawa to wystarcza. Oczywiście nikt w nich nie mieszka, ale w ten sposób obie strony są zadowolone - Tatarzy mają ziemię, a Ukraina podatki od nieruchomości.

Pociągiem dotarliśmy do Lwowa, a dalej autobusem do miejscowości Szeginie. Stamtąd poszliśmy piechotą do przejścia granicznego. Opaleni, z plecakami i w górskich butach, bardzo różniliśmy się od reszty obładowanych torbami „turystów”.

– Skąd wracacie? – spytał ukraiński pogranicznik, gdy przyszła nasza kolej.

– Z Krymu.

– Na piechotę? – dopytał z szerokim uśmiechem. – Przechodzić.

 

* marszrutka - busik

** „ Ech, darożka frontawaja,

Nam nie straszna bambioszka liubaja. … „

- fonetyczny zapis rosyjskiego tekstu, który w wolnym tłumaczeniu brzmi:

„ Ech, dróżko frontowa,

Nam nie straszne żadne bombardowanie. … „

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Noico1 rok temu
    Marianie, całkowicie zgadzam się z przewodniczką, większego gnoju nie narobił żadne inny ustrój na świecie od komunizmu, Ty pewnie znasz, albo pamiętasz jego końcowe akordy, gdy stracił już zęby, i nastąpiła pewna urawniłowka, a nawet jakby to napisać, pewien progres, jak u nas w czasach gierkowskich, ale zanim do tego etapu doszli, kilkadziesiąt lat zamordyzmu, krew, pot i łzy były codziennością. Owszem, szło się przyzwyczaić, człowiek nie świnia, do wszystkiego się przyzwyczai, gdy nie ma żadnego innego wyboru. Ale co setkom milionów ludzi odebrali życie, zdrowie, szansę na normalny rozwój, to im nikt tego nie zabierze.

    Dziękuję za piękne opisy. Szkoda, że to już ostatnia część. A Tatarów podobno znowu usuwają z Krymu.
  • Marian rok temu
    Noico1, dziękuję za odwiedziny i obszerny komentarz.
    Tatarów podobno usuwają, bo oni nie bardzo lubią Ruskich. Historia się powtarza.
    Pozdrowienia.
  • rozwiazanie rok temu
    Ciekawa podróż w retrospekcji tego, co było, śladem wieszcza i nie tylko. Z myślą o tym, co przyniesie jutro ogarnia niepokuj. Pozdrawiam.
  • Marian rok temu
    Rozwiązanie, dziękuję za wizytę i komentarz.
    Chyba masz rację. Trzeba się bać.
    Pozdrowienia
  • Z opóźnienie dołączyłem do twojej podróży. Ciekawy i malowniczy opis. Pozdrawiam 5
  • Marian rok temu
    Dzięki Marku.
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania