Księżycowa księżniczka 11

— Trucizna, prawda?

— Nic ci nie będzie.

Odwrócił oczy. Nie chciał, żeby Kalija widziała jego wzrok. To była silna trucizna. Kalija miała nikłe szanse.

Gruther posadził Kaliję przed sobą. Trzymał ją prawą ręką w okolicy pasa, a lewą trzymał uzdę. Ruszyli.

— Gruther, wybacz, że nie umiałam się bronić. Zabili czterech twoich ludzi.

— Ty mnie prosisz o wybaczenie? To ja powinienem ciebie prosić. Nie powinienem cię zabierać. A już z pewnością nie powinienem cię zostawiać samej.

— Nie trap się. Tak miało być. Inaczej nigdy byś nie pokochał Deriji, a tak będziesz mógł.

Teraz Gruther sobie wszystko przypomniał. To, że ją pokochał. Dwa razy całował, pragnał.

— Ja jej nigdy nie pokocham. Jest zła. To ty jesteś pełna miłości...

— Nie trap się, umiłowany. Pójdę do dobrego miejsca, a jeśli nie, spotkamy się może później.

— Nie umieraj. Nigdy nie miałem większego powodu aby żyć. Kocham cię Kalija!

— I ja ciebie kocham. Obiecaj mi, że nie będziesz rozpaczał. Ja jestem szczęśliwa. Obiecaj mi, że pokochasz Deriję

— Nie moge ci tego obiecać. Jak możesz mnie o to prosić!

— Wybacz. Nie chcę ci ranić serca.

Kalija omdlała. Gruther czuł jej serce. Miał rozpacz w swoim. Poczuł się taki nieszczęśliwy jak jeszczenigdy dotąd.

Do tej pory wcale nie myślał o życiu. Wszystko się zmieniło dla niego w momencie, kiedy poznał Kaliję. A teraz ją tracił. Wierzył jej we wszystko, poza jednym. Że nie jest jej przeznaczony. Wiedział, że ją kocha i miał pewność, że ona kocha jego. A to, że się z nią nie kochał, nie miało żadnego znaczenia. To, że jest w tej chwili zbiegiem, również nie miało znaczenia. Tyle ludzi zginęło na darmo. Czy była jakś mała szansa, że Kalija będzie żyła.

— Boże, nie zabieraj mi jej — szepnął.

— Nie proś go o to. To z jego woli wszystko się dzieje.

— Z jego woli jest samo zło? Więc Bóg jest zły.

— Och nie mów tak, umiłowany. On jest miłością. Ty widzisz tylko wycinek, On widzi wszystko.

— Derija, gdzie jesteś! Pozwolisz żeby twoja siostra odeszła? — krzyknał z całej siły.

Ale nic się nie stało.

— Ona kłamała. Obiecała mnie bronić. A kiedy jej potrzebuję, nie odpowiada.

Tylko jedna Kalija czuła swoją siostrę. Derija pierwszy raz w swoim życiu jako demoniczna księżniczka ciemności poczuła ból. Miała moc, ale nie mogła uratować Kaliji. Jednak postanowiła zniszczyć Ottona. I nie tylko. Postanowiła zniszczyć całe miasto. Siedmiogród.

 

Ale role się odwróciły. Poprzednio zniszczyła dobrych ludzi, bo wiedziała, że wysłanncy Rzymu im nie darują, że współpracowali z poganami. Teraz zamierzała zniszczyć całe miasto. Gdzie było dużo złych ludzi, ale też dużo dobrych. Wyręczyli ją mongołowie. W rok i kilka miesięcy potem Siedmiogród zaczęli najeżdzać mongołowie. Na przełomie jednego roku całkowicie zniszczyli to wielkie miasto.

 

Gruther dojechał z ludźmi do zabudowań jakiejś osady.

— Nie będziemy tam wjeżdzać, bo jeśli ci szubrawcy odkryją, że ci ludzie nam pomogli, zniszcza i ich.

Wysłał ludzi po jadło.

Kalija była słaba. Miała gorączkę. Po kilku godzinach poczuła się lepiej. Nadzieja wstąpiła w serce Gruthera.

— Teraz będzie już lepiej. Nie miałem nadzieji...

— Kochanie, zaraz odejdę. Nie chowaj mnie do ziemi. Spal moje ciało w kopcu gałęzi. Teraz wiem, że w końcu się spotkamy. Ale jeszcze nie w nastepnym życiu...

— Co ty mówisz, kochana. Będziesz żyła, nie możesz odejść!

— Muszę. Żegnaj umiłowany, pamiętaj, że...

Jej cudne oczy zgasły.

— Nieeee!!! Czemu mi ją zabrałeś, Boże! A ty demonie, gdzie jesteś? Pozwoliłaś zabić swoja siostrę.

Derija stanęła przed Grutherem.

— Nie mam mocy żeby ożywiać, nic nie mogłam zrobić. Widzisz sam, że Bóg jest zły, dlatego mu nie służę. Jeśli chcesz, przyłącz się do mnie.

— Idź precz. Nie pokazujmi się więcej na oczy. Jesteś zła. Możesz mnie zabić jeśli chcesz, ale nie chcę cię więcej widzieć.

— Jak sobie chcesz. Nie zabije cię. Tego nie mogę zrobić i nie chcę.

Zniknęła.

Gruther nic nie czuł. Zaczął ciąć gałęzie toporem. Jego kompani mu pomagali. Żaden z nich nie odezwał się słowem... Ułożył ciało Kaliji na stosie. Po chwili płomienie zaczęły lizać drzewo, a w końcu i ciało jego umiłowanej...

 

Gryther siedział przy popiele i patrył w dal. Wszystko straciło dla niego sens.

*

Obudził się zmarznięty. Obok spali jego towarzysze. W okolicy paliły się trzy ogniska. Wszyscy spali. Dostrzegł kilka ślepi w ciemności. Wilki. Nie miał pewności ile ich było. Ale sporo. Gdyby zaatakowały nie mieli dużych szans. Ale one nie atakowały. Postały chwilę i odeszły w głąb lasu.

— Przyszły cię pożegnać, kochana — szepnął. Po co mi żyć? Ale to nie problem. Zginiemy wczaśniej czy później. Może zobaczę cię po drugiej stronie, Kalijo.

Gruther zapłakał cicho.

Do rana nie zmrużył oka. Nie czuł już zimna. Nie czuł nic.

Pozostawało z nim dwa tuziny ludzi. Wszyscy teraz byli ściganymi. Ale Otton nie miał pojęcia gdzie ich szukać. Chciał mieć Kalije dla siebie. Nie przypuszczał, że tak się stanie. To jego niecny sługa chciał zabrać jeszcze jedno życie. Trucizna miała być pewnością, że jego ofiara umrze. Nie miała być to Kalija. Ale tak się stało. Tego nie wiedział Gruther. I kiedy siedział tak przy wygasłym ognisku, postanowił wrócić i zabić Ottona. Nie miał nic do miasta. Jak mógł wiedzieć, że wkrótce zaczną go niszczyć najazdy mongołów. Teraz siedział i nie chciał żyć.

Wszyscy zaczęli się budzić.

— Co uczynimy, panie?

— Nie wiem. Straciłem miłość, straciłem wiernego przyjaciela. I wszystkich wiernych mi druchów. I wszystko na marne. Możecie być ze mną, możecie odejść kiedy zechcecie. Nie mam po co żyć. Będę szukał śmierci, ale najpierw jeśli mi to będzie dane, zabiję Ottona.

— Panie, będziemy z tobą. Najpierw musi zagoić ci się twoja rana. Otton wyśle swoich szpiegów, ale nie będzie nas ścigał. Nie wie gdzie przebywamy. Będziemy żyć w lesie. Jest wielu takichjak my.

— Teraz jest ciepło, ale w zimie będzie bardzo ciężko.

— Do zimy daleko. Każdy chce żyć, ale nikt nie wie dnia ani godziny.

Dwóch ludzi poszło zapolować. Pozostali rozpalili ognisko. W pobliżu mieli leśne jeziorko. Na razie nie musieli obawiać się o jadło czy picie. Pogoda była znośna. Inni nie byli tak przygnębieni, jak Gruther. A on sam nie mógł im teraz powiedzieć, że mogą odejść.

Powoli zapominał o wszystkim. O Mitrusie, o osadzie. A nawet o Deriji. Pamiętał tylko, że stracił miłość. Nawet pragnienie zemsty nie było motorem jego życia. Nie chciał żyć, ale też nie mógł się zabić.

Kilka nastepnych dni było podobnych. Zmieniali miejsca. Przeważnie znajdowali duże polany w środku lasu. Powstawały one po zwalonuch piorunem, czy pożarem drzewach. Z uwagi na wilki, palili ogniska. Mimo, że Kalija się o nich dobrze wyrażała, Gruther nie darzył ich sympatią.

Rana mu się zagoiła. W ramieniu. Bo ta, która miał w sercu, krwawiła nadal.

Tego dnia wyruszyli skoro świt. Poruszali się brzegiem lasu. Na horyzoncie dostrzegli zabudowania. Ruszyli w tamtym kierunku. Kiedy byli już blisko, zobaczyli dym. Ktoś ich uprzedził.

W tych czasach, uciekinierowie łączyli się w bandy. Jeśli mieli szczęście, dostawali się pod skrzydła innego pana i służyli w jego armi. Zwykłych złodziejaszków, czy nawet zabójców nikt nie ścigał. Bandy napadały bezbronne wsie. Rabowali, gwałcili. Czasem porywali młodych chłopców, ale zwykle zabijali wszystkich, a wieś palili, żeby nie zostawić światków. Właśnie taka banda wpadła w ręce Połowców. Teraz wygladało, że wieś w oddali jest opanowana przez inną zgraję.

— Co robimy, panie? — zapytał jeden z żołnierzy, Siegfried.

— Przelaliśmy wiele krwi, czas czyjąś oszczędzić.

Wspięli konie i pognali w kierunku zabudowań. Nie mogli wiedzieć, czy to ogień kończący czy początkowy. Czasem zbóje podpalali najpierw aby wykurzyć wystraszonych chłopów z domostw. Tak własnie stało się tym razem.

Gruther doliczył się dwudziestu bandytów. A więc mieli przewagą. Tamci mogli mieć również dobra broń. Ale jego ludzi byli wyszkoloną armią. Kiedy bandyci zobaczyli, że są atakowani, zaczęli uciekać. Normalnie Gruther by ich nie ścigał, ale teraz była inna sytuacji. Szubracy pewnie mieli nie jeden grzech na sumieniu. Mogli uciec i rozpuścić plotkę o zorganizowanej armii.

— Nie dajcie nikomu uciec.

Ci co pozostali walczyli zażarcie, ale przecież nie mogli sprostać. Ostatni zginął brodaty olbrzym, pewnie ich dowódca. Upadł przy wejściu do wielkiej stodoły. Gruther rozejrzał się w koło. Dostrzegł ponad tuzin zabitych mężczyzn z osady. Kilka kobiet. Zszedł z konia, żeby zobaczyć czy herszt bandy nie żyje. Miał przebite płuco, jeszcze dychał, ale jego chwile były policzone. Gruther odwrócił się w kierunku konia, kiedy usłyszał jakiś trzask ze środka stodoły. Odwrócił się powoli. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza.

— Siegfried, tam ktoś jest. Zabezpiecz tylne wyjście.

Wszedł powoli do środka. Cisza. Nadsłuchiwał chwilę. Miał zamiar odejść, kiedy znowu usłyszał cichy dzwięk. Tym razem wiedział skąd pochodzi. Doszedł do małej sterty siana. Delikatnie odgarnął siano. Ze środka wybiegło wystraszone stworzenie. Gruther był szybki. Złapał to coś za nogi. Przystawił miecz. To była dziewczyna. Ale wyglądała strasznie. Miała potrgane włosy. Brudna w podartych, starych łachach.

— Nie bój się, nic ci nie zrobię. Jestem dobry, nie bój się.

Gruther zastanowił się co powiedział. Przecież nigdy nie uważał się za dobrego. Dziewczyna trzymała się za głowę i wyła. Do stodoły weszło dwóch jego ludzi i dwóch starszych chłopów i jedna kobieta.

— Wielmożny panie. Nie zabijaj jej. To przybłęda. Trochę postradała zmysły.

— Jak się nazywa?

— Drexta, w sumie nie wiele mówi. Ciągle tylko mówi ,,Dextra, ja Dextra, zabić nie”.

— Dawno z wami jest?

— Jakieś dwa tygodnie. Dajemy jej lepsze ubranie ale znika gdzieś w nocy i wraca umorusana jak diabeł. Jak spokojnie się jej co mówi, to rozumie. Wody przyniesie ze studni, drwa przyniesie do pieca. Tylko je jak wilk. Surowe mięso. Ktoś musiał ją mocno skrzywdzić.

— Nie bój sie Dextra, ja przyjaciel. To moi ludzie. Nikt cię nie ukrzywdzi.

Gruther schował miecz do pochwy. Dziewczyna patrzyła na niego z ziemi. Nie podnosząc się z kleczęczek złapała nogi Gruthera i patrzyła błagalnie w jego oczy.

— Dextra, nie zabić. Przyjaciel.

— Panie, my biedni chłopi. Bez was już by tu nic nie zostało. Dziesięciu naszych chłopów zabili. Osiem wdów będzie. Prosimy na gościne. Głodni panowie, rycerze.

Po kilku chwilach weszli do jednej z chat. Pewnie ważniejszego chłopa.

— Do kogo należycie?

— My nie wiemy. Jesteśmy tu dwadzieścia lat. Wioska zniszczona była. Ale ziemia dobra. Daleko od wszystkich.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania