Kto uczyni mnie szczęśliwym, żebym nie był tak samotny?

Czeznę, zdycham, gniję.

Mam trzydzieści siedem lat i moje życie sprowadza się do czekania na koniec. Moim jedynym celem jest zostanie pokarmem dla grzybów, pierwotniaków i robaków. Napuchnięcie, rozłożenie i zgnicie. Malownicza wizja rozpościerająca się. Niektórzy mówią, że wcale nie jest tak źle. Zanim to nastąpi można wiele zrobić. Nie zdają sobie chyba sprawy, że rozkład właściwie zaczyna się już za jego życia. Tak naprawdę większość z nas przestało żyć zanim naprawdę zaczęło. Patrzyliśmy jak nasze tkanki kawałek po kawałku umierają, gniją, odpadają. Organizm wprawdzie desperacko walczy, odbudowuje – czy może raczej stara się to robić. Z początku ochoczo, żwawo, później wolniej, na koniec niemrawo i bez werwy tak jakby sam bez udziału świadomości doszedł do wniosku, że to daremne i nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Do niczego to nie prowadzi. Jesteśmy jak chodzące zombie – żywi ale martwi czy może martwi ale żywi? Nie wiem czy to tak wielka różnica. Nie jest to jednak kwestia tylko naszej biologicznej powłoki identyczna sytuacja ma miejsce w naszej psychice. Nadzieje, marzenia, radości zostają również zabite. Najpierw przez rodziców później przez szkołę na końcu przez nas samych.

Jednak to nie jest największym problemem.

Największym problemem jest to, że siedzę sam – w odmętach ciemności pada na mnie tylko światło z monitora. Moja żona śpi. Próbuję się upić ale mi nie wychodzi. Magia jest wszędzie. Na uszach mam słuchawki – słucham „Wonderful Life”. To wspaniałe życie – nie masz po co uciekać i ukrywać się – jakie to optymistyczne – nie ma po co śmiać się i płakać – jakie to smutne – Potrzebuje przyjaciela oh jakże go potrzebuję. Wspaniałe życie. Moje też.

Prowadzę moją rodzinę po grani. Droga po grani jest taka że między jednym nieszczęściem a drugim masz chwilę niebezpiecznego ale w miarę spokojnego balansu. Żona ma liny asekuracyjne i przewodnika – mnie. Ja natomiast bez zabezpieczenia przecieram szalki – ryzykuje. Badam grunt stopą. Stawiam ją niepewnie. Lecą skały.

Wiem, że ktoś przede mną szedł już tą drogą – ale nie wiem kto. Nie mam kogo spytać.

Boże. Mój Boże. Wiatr we włosach nie cieszy, słońce męczy oczy. Deszcz odraża. Odwracam się do żony i dzieci – robię dobrą minę. Rzucam czerstwy żart. Uspokajam. Idziemy dalej choć wiem, że to koniec. Nie ma dokąd.

Łzy cisną mi się do oczu, gdy patrzę na moje pociechy. Mam wyrzuty sumienia. Nie potrafię zrobić nic, żeby było im lepiej. Wręcz przeciwnie – z każdym dniem gorzej. Po co je tu sprowadziłem. Wstyd mi. Nic je tu nie czeka. Ból, rozpacz, udręka. Nie zapewnię im niczego. Jedyne co potrafię to się szarpać o padlinę jak hiena. Czasem coś się uda uszczknąć z uczty lwów – ale tylko czasem. Od razu zanoszę to dzieciom. Czuje głód.

Odpadki, resztki, ochłapy. Strzępy życia. Starsza już zaczyna zauważać, że coś jest nie tak. Młodsza jeszcze nie wie, że zgotowałem im piekło. Płakać mi się chce.

Magia w koło.

Mam ochotę skoczyć – stoczyć się, spaść. Trochę bólu i strachu a potem wieczna ulga. Marzenia wiszą w powietrzu na każdym kroku.

Majaki.

Czasem próbuję się okłamać – łudzić się. Spójrzcie na mnie. Trzydzieści siedem lat i pożółkłe zęby. Obrzydzenie bierze. Nadęty brzuch. Spójrzcie na mnie stoję tu! Patrzcie! Kurwa! Patrzcie!

Dobra, spokojnie nie ma się co rzucać. Nie osiągnę już nic za stary jestem. Bóg poskąpił mi talentów a ludzie uwagi. Wspaniałe życie. Sprowadzam cierpienie. Pięknie, kurwa pięknie.

Z moją połowicą nie tak się umawiałem. Nie tak. Okłamałem ją. Ja od początku wiedziałem. Ona miała marzenia. Ja jestem realistą – wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Łgałem jak pies. Potem zabrałem ją w drogę i tak idziemy. Donikąd. W bólu. Sami z dziećmi.

Wplątaliśmy w to dzieci. Niepotrzebnie. Mówiłem:

- Jeszcze kawałek. Już niedaleko. Będzie lepiej, łatwiej.

Nie jest niestety nie będzie. Z nosa mi cieknie. Nie daje rady. Chce się targnąć, ale morda mojego psa na kolanach mówi mi, że to nie ten moment. Jestem zmęczony, grą, dobrą miną, kombinowaniem walką. Nie widzę w tym sensu. Nic mnie nie motywuje. Nie mnie nie cieszy. Codziennie w trakcie dnia muszę spać. Jestem potwornie zmęczony. Nie wstawałbym. Wstawanie przynosi ból.

Potrzebuję przyjaciela a wszyscy mnie opuścili. Nikt nie słucha. Krzyczę. Ja pierdole wydzieram się na cały głos.

Chciałbym wyszeptać – pomocy – ale nie ma ucha które chciałoby słuchać. Mam dość. Jestem wysuszony jak mumia. Umarłem za życia i stoję tu sam….po środku niczego w blasku słońca na grani, bez nadziei. Marzenia wiszą w powietrzu… hop.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Ciężko coś bohaterowi opowiadania poradzić, bo ciężko komukolwiek stawić się w jego sytuacji, ale czuję, że coś powinienem zasugerować.

    Myślę, że bohater powinien porozmawiać ze swoją żoną. Powinien mieć w niej opokę tak, jak ona ma w nim. Jeśli nie może się przemóc, to powinien porozmawiać ze specjalistą. Łatwo w takim stanie przekroczyć granicę, za którą nie ma powrotu, a byłaby to strata dla niego i całej rodziny, o którą przecież widać, że dba i stawia ją na pierwszym miejscu nawet kosztem siebie.

    Nie powinien trwać w tym stanie bo to zniszczy go od środka.
    Ale widać też, że chce coś zmienić. Inaczej nie poznalibyśmy jego myśli. To dobry znak.

    Ciekawe, czy w drugiej części opowiadania główny bohater zrobi właściwy ruch?
  • Tankret 19.05.2021
    W takim stanie się nie trwa, w takim stanie się płynie. Nie jest to jednak intecjonalny raczej bezwładny powodowany siłą inerkcji. Jest to podróż potokiem na łupince orzecha można się tylko próbować trzymać, albo szalupą wraz z wzbierającą falą tsunami - niby horyzonty szerokie i celu niewidać ale możliwości marne a koniec niezbyt optymistyczny. W obu przypadkach podróż emocjonalna, burzliwa z dużą dawką adrenaliny ale mało perspektywostuczna z niewielką dawką nadzieji. Niby walczysz i się trzymasz tylko po co?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania