Kukułcze Gniazdo część 1

Noc była idealna na ucieczkę. Mury grodu odbijały się od powierzchni jeziora, rozpływając się raz za razem, gdy na taflę spadł liść. Srebrne oko księżyca skryło się za chmurami, ślepnąc na poczynania istot, które zwykły dopatrywać się w nim wszelakich oznak dobrego i złego.

 

W wieży na wschodnim brzegu wyspy otwarła się okiennica. Bladą kobiecą twarz owionął zimny wiatr, a parę liści zaplątało się w jej czarne jak węgiel włosy. Oczy badały odległość od ziemi, a uszy nasłuchiwały.

 

Nagle rozległo się bicie dzwonu. Uciekinierka zamknęła oczy i starając się wyrównać oddech, odliczyła pomału do dziesięciu. Potem zrzuciła linę z parapetu i mocno ją chwyciwszy, oparła stopy o występ pod oknem. Zaczęła schodzić w dół i uważać, by nie poruszyć przypadkiem luźniejszego kamienia. Nagle poczuła, że się dusi. Jej naszyjnik zahaczył o fragment źle splecionej liny. Zanim zdołała coś z tym zrobić, zsunęła się niżej i sznurek od jej naszyjnika pękł. Ledwo zdołała go chwycić w locie, puszczając linę jedną ręką i ryzykując upadek. Zdołała jednak ponownie wczepić się w linę i schować amulet do kieszeni.

 

Dotknąwszy ziemi, nie czekała, aż ktoś ją zauważy, lecz od razu weszła do wody. Była lodowata. Zupełnie jak rozpuszczony śnieg. Nie było jednak innej drogi. Kryjąc się wśród szuwarów, dopłynęła pod most, gdzie wyszła na niewielką płyciznę. Belki wisiały nad nią tak nisko, że nie mogła rozprostować pleców, ale dawały też bezpieczeństwo od nieproszonych oczu.

 

Drżąc z zimna, wciąż smagana kolejnymi podmuchami wiatru, zaczęła przeszukiwać po omacku każdą piędź ziemi. Za każdym razem, gdy jej dłoń natrafiła na coś twardszego niż mech lub błoto, w jej sercu wzmagała się nadzieja, tyko po to by zaraz przemienić się w złość na zabierający jej czas kamień lub kawałek zbutwiałego drewna. Czując już, jak krew odpływa jej z palców, zaczęła się bać, że coś poszło nie tak, albo, co gorsza, oszukano ją. Zagryzła wargi i z trudem powstrzymała się by nie zapłakać. Jednak zamiast słonych łez spłynęły gorzkie myśli. „Co teraz? Siedzieć tu w rozpaczy i czekać na śmierć? Czy też w desperackim akcie spróbować przepłynąć jezioro?’’. Do jej uszu dobiegł rechot żaby jak drwiący śmiech, który zdawał się mówić. „I to jest twój wspaniały plan? Przygotowywany miesiącami? Przemyślany w każdym detalu? Wszystko na nic’’! Zamachnęła się, chcąc przegonić natarczywe stworzenie, lecz wtedy dostrzegła, że płaz na miejsce swojego koncertu, znalazł sobie dość nietypową gałąź. Gałąź gładką jak zamkowa poręcz lub łuska węża. Widok znaleziska dodał jej nowych sił. Szarpnęła zań kilka razy, aż wody wyłonił się kanciasty kształt skrzyni, której uchwyt, wystawał uprzednio nad powierzchnię. Ugrzęzła w błocie i ciężko było ją wciągnąć na płyciznę, lecz czego nie potrafią upór wraz z nadzieją?

 

Skrzynia, choć z zewnątrz brudna od mułu i żwiru, była uszczelniona żywicą, dzięki czemu mogła zaprezentować całkowicie suchą i porządnie poskładaną przeszywanicę wraz ze zbroją lamelkową, a także krótki miecz, łuk i całą resztą rynsztunku wartownika.

 

Niewiele myśląc, uciekinierka włożyła na siebie zbroję, do pasa przypięła broń, a i tak krótkie włosy ukryła pod hełmem. Poczuła, jak ciepło znowu zaczyna rozchodzić się po ciele, a oddech staje się spokojny. „Teraz, jeśli już przyjdzie mi umrzeć, to nie skuloną pod mostem od nocnego zimna, lecz dumnie, od chłodu żelaza’’.

 

***

 

Na drugim końcu mostu prowadzącego do grodu na wyspie, tam, gdzie tuż pod niewielką wieżą krzyżowały się drogi z czterech stron świata, dwóch wąsatych wartowników przechadzało się od krawędzi do krawędzi. Ich rytmiczny chód wkomponował się już dawno w melodię żab i nocnych ptaków. Był on jedynym sposobem na rozgrzanie zmarzniętych kończyn i nie pociągał za sobą przykrych konsekwencji złamania regulaminu. Chłosta była zaś najlepszym, co mogło by ich wtedy spotkać. Szli więc w tą i z powrotem, odbijając się od poręczy jak rzucone piłeczki. Myśleli za pewne o ciepłej zupie w kwaterach i starali się nie patrzyć na klepsydrę stojącą na barierce. Piasek pomału odmierzał czas, jaki pozostał do zmiany warty. Nie bez powodu uchodziło za rozsądne spoglądać nań jak najrzadziej, by w ten sposób mieć wrażenie, że czas płynie szybciej.

 

Gdy usłyszeli dzwon, nie przerwali chodu. Musieli poczekać, aż na stanowisko przyjdzie kolejna warta. Wtedy będą mogli wrócić do kwater.

 

Zbliżał się świt i choć zrobiło się widniej, stracili z oczu przeciwległy brzeg. Wszystko przez mgłę wydobywającą się z wody i przyodziewającą trawy perłami rosy. Strażnicy nie zwracali na to większej uwagi. Stali tu dzień w dzień. Rodzący się świt był tylko o tyle piękny, o ile zwiastował koniec służby. Nie mogli jednak wiedzieć, że postać idąca ku nim z trudem się powstrzymuje, by nie krzyknąć z zachwytu.

 

– Chwała Królowej! – powiedzieli na widok ubranego jak oni wartownika. Wreszcie przystanęli, spoglądając, jak zmierza ku nim twardym, wojskowym krokiem. Strażnicy wymienili spojrzenia. Oni maszerowali tak jedynie na pierwszej linii w bitwie, ale widać nowy jeszcze nie otrząsnął się z pychy, jaką dawało przyjęcie do drużyny przybocznej. Z chęcią by mu pokazali, jak przywitać się ze starszymi towarzyszami, lecz oto zdali sobie sprawę, że coś jest nie tak…

 

– Gdzie drugi? – spytał jeden z nich. Niski blondyn o szerokich barkach. – Nie mówił dziesiętnik, że zawsze parami chodzić?

 

Nowo przybyły wziął głęboki wdech i przymknął oczy. „Nie może się pomylić. Całymi tygodniami się do tego przygotowywała".

 

Jej dłonie ułożyły się w gest tak naturalnie, jakby faktycznie była niema. Strażnicy zmarszczyli brwi. Dopiero po chwili dotarło do nich, czemu nowy się nie odzywa.

 

– To ty jesteś tym wyrostkiem, co ośmielił się znieważyć królową? – Owo „znieważenie" oznaczało ni mniej, ni więcej tyle, że na uroczystości zaprzysiężenia nie użył wszystkich tytułów przysługujących władczyni. W tym tak ważnych jak: Nieomylna, Wieczna, Wszechmiłosierna. O słuszności tego ostatniego mógł się przekonać, gdy zamiast tradycyjnej kary ćwiartowania, skazany został na wyrwanie języka.

 

Uciekinierka czym prędzej przytaknęła i by bardziej się uwiarygodnić, uderzyła się kilka razy w pierś.

 

– Ja to bym cię kazał rozszarpać psi synu, lecz nie nam oceniać wspaniałomyślność i słuszność wyroków naszej wspaniałej królowej. Chwała jej!

 

– Chwała jej! – odpowiedział drugi strażnik. Wyższy od tamtego o głowę i z brodą przypominającą wiechcie miotły. Do tej pory stał tylko z założonymi rękami i ziewał, pozwalając, by jego kolega zajął sprawą.

 

– Jeszcze raz. Czemu nie zameldowałeś dowódcy, że nie ma drugiego do porannej warty? – Blondyn zmrużył oczy, chcąc w półmroku dostrzec gesty rozmówcy. W odpowiedzi zobaczył, jak niemowa kładzie głowę na otwartej ręce, po czym wygraża pięścią.

 

– Ano tak. Mówił, żeby nie budzić go bez powodu. No dobra. W takim razie wiesz może, gdzie jest ten drugi, który prosi się o karę? – Niemy popatrzył na nich wymownie i uderzył w szyję odwróconą dłonią.

 

– Jak to spił się? Nie wie co go czeka? Nie kłamiesz, aby?

 

W odpowiedzi uciekinierka przyłożyła rękę do serca, na co blondyn zaklął szpetnie i kopnął do wody pobliski kamień.

 

– W takim razie sam go tu przywlokę, choćby nieprzytomnego albo od razu w dyby i na chłostę! Piwa się ożłopał czart jeden! – I pobiegł po moście, nim jego brodaty towarzysz zdążył zrozumieć, że teraz to on będzie musiał zostać nie wiadomo jak długo. Machnął jednak na to ręką i zaczął ponownie chadzać w poprzek mostu. Tak jak uprzednio. Jakby nie było tej rozmowy. Jedyne, co się zmieniło, to towarzysz, z którym nawet porozmawiać za bardzo nie ma jak. Ech. Psia służba, ale co zrobić?

 

Uciekinierka również zaczęła chodzić jak wartownik. Za każdym razem, gdy szła w jego kierunku, unikała patrzenia mu w oczy. Mówiła sobie, że to, dlatego, by jej przypadkiem nie rozpoznał. Gdy mijali się ramieniem, obracała natychmiast głowę chcąc sprawdzić, czy tamten robi to samo. On jednak szedł pewnie przed siebie, przeklinając w duchu pijaczynę, przez którego musi tu tkwić. Próbowała zebrać myśli. Miała nadzieję, że na poszukiwania pijanego wartownika ruszą obaj. Niestety się przeliczyła. Nie miała wiele czasu. Tamten niedługo odkryje prawdę i zaalarmuje pozostałych. Jeśli zaraz nie ucieknie, trafi z powrotem do wieży albo jeszcze gorzej.

 

Z rękawa fałszywego strażnika wysunął się sztylet. Stary, lecz nadal ostry. Pozłacana rękojeść zdążyła zmatowieć, a rubinowe oczy wygrawerowanego orła patrzyły wyniośle i oceniająco: „No dalej. Zobaczymy, czy się odważysz?" Zdawały się mówić. Poczuła mrowienie w palcach, ale tym razem nie z zimna. Teraz wręcz zrobiło jej się gorąco. Czy tamten zauważył rumieńce? Albo drżenie dłoni? Błysk ostrza?

 

Mimowolnie zaczęła myśleć o nim, jak o kimś więcej niż wrogu. Kim był? Miał rodzinę? Czemu został drużynnikiem? Rzuciła w jego stronę badawcze spojrzenie. W jego kroku była jakaś siła przykryta całunem znudzenia i rutyny. Dostrzegła, że brakuje mu połowy lewego ucha. Widać było nawet bliznę na boku głowy. Pewnie z niejednego pieca chleb jadał i niejedną bitwę przeżył. To wojownik, którego siłę ujarzmiono dla zbrodniczych celów.

 

Zaraz się miną, a jego plecy będą odsłonięte. „A więc to tu się zacznie? Gdzieś w końcu musi. Byle tylko ręka się nie zawahała. Proszę. Byle tylko ręka się nie zawahała…"

 

– Wiesz młody. – Brodacz przystanął i tęsknie spojrzał na drugi koniec mostu. – Zrobimy tak. – Uniesiona dłoń morderczyni udała, że poprawia hełm, kryjąc ostrze z powrotem w rękawie. – Odkąd moja mała Milka, córuchna kochana, pojechała uczyć się na kapłankę, nie ma kto mi zupy przynosić. Taka już wola bogów. – W jego głosie było czuć nieskrywaną dumę. Pewnie wspominał o córce każdemu kogo spotkał. – Z drugiej strony, to nie ja spartaczyłem robotę, więc nie powinienem tu siedzieć, ale zasady i tak dalej… Skoczę tylko po jakąś strawę i zaraz będę. Dla ciebie też coś przyniosę. Nie powiesz nikomu? Ale słowo?

 

W odpowiedzi uciekinierka poklepała się po brzuchu (o mało się nie oblizała) i ochoczo pokiwała głową.

 

– Zawsze mówiłem. Żołądki wszyscy mamy takie same. Na głodnego to służyć wręcz się nie godzi. Zaraz wracam. – I pobiegł do grodu.

 

Uciekinierka nie patrzyła za nim. Za nią był gród i jej więzienie. Przed nią zaś czekało rozwidlenie. Cztery znaki pokazywały cztery kierunki. Wszystkie nagle stały się możliwe. Wiedziała którym z nich pójdzie, ale wystarczyła sama świadomość. Po raz pierwszy była wolna.

 

Ruszyła drogą wzdłuż brzegu jeziora. Od ciekawskich oczu osłaniały ją zarośla i dziko rosnące klony. Trakt był o tej porze jeszcze pusty, a do tego rzadziej uczęszczany. W większości krył się w puszczy- domu wszystkich zbiegów i wyrzutków. Tam musiała dotrzeć.

 

Zrzuciła z siebie zbroje. Za bardzo ją spowalniała. W ciepłym kożuchu, z łukiem na ramieniu i sztyletem w rękawie musiała sobie poradzić.

 

Słońce było coraz wyżej. W oddali rozległo się pianie koguta. Niedługo na pobliskie pola wyjdą chłopi, by doglądać pól.

 

Mgła zaczynała opadać. Noc, jej najlepszy sprzymierzeniec, odchodziła na zachód. Jednak i słońce było jej przychylne. Wysuszyło odzienie, w którym zażyła kąpieli i ogrzało zziębniętą twarz. Po raz pierwszy od bardzo dawna uciekinierka zdołała szczerze uśmiechnąć się do świata.

 

Przyspieszyła kroku. Ciemna linia lasu była niespełna trzysta metrów dalej. Puszcza przyzywała. Tam będzie mogła wreszcie poczuć się bezpiecznie.

 

Poczuła, jak burczy jej w brzuchu. Być może spróbuje coś upolować. Jednak nigdy nie posługiwała się łukiem. W razie czego pozostają grzyby i leśne jagody.

 

W wodzie coś plusnęło i uciekinierka odruchowo obróciła się w tamtym kierunku.

 

Na brzegu siedział wędkarz. Jego łysina odbijała światło słońca, za to ciemna broda była gęsta jak nieprzycięty żywopłot. Wydatny brzuch i pulchne dłonie kazały sądzić, że nie jest to byle kmieć, a łowienie ryb jest bardziej rozrywką niż pracą. Teraz, w największym skupieniu mocował się z rybą, która wprawdzie połknęła haczyk, lecz nie dawała za wygraną i szarpała się w wodzie jak ujeżdżany koń.

 

Uciekinierka szybko stwierdziła, że najlepiej będzie przejść obok, jak gdyby nigdy nic. Krycie się po zaroślach mogło wzbudzić podejrzenia. Nie mówiąc już o ucieczce.

 

Rybak w końcu wygrał i mocnym szarpnięciem wyrzucił jesiotra z wody. Teraz ryba miotała się na ziemi w rozpaczliwej walce o tlen. Rybak wstał i dobywszy noża, ruszył dobić zdobycz, ignorując przechodzącą obok kobietę. Ta szła w swoim kierunku, nie oglądając się za siebie.

 

I wtedy to usłyszała.

 

„Rybko moja, rybko moja, czemu się ukrywasz?

 

Czyż ja straszny? Czyż ja mściwy? Ty mnie dobrze znasz"

 

Rybak śpiewał TĘ piosenkę. Słyszała ją wiele razy. Przed oczami znowu stanęły jej oślizgłe lochy i podłoga lepka od krwi.

 

„Rybko moja, rybko moja, czemu się szamoczesz?

 

Sama przecież zjadłaś haczyk, winić siebie możesz."

 

Sztylet sam pojawił się w jej ręce, a rubinowe oczy orła zabłysły czerwienią.

 

„Rybko moja, rybko moja, po co tak szalejesz?

 

Wszak już jesteś w u mnie w domu. Już mi nie uciekniesz."

 

Zbliżyła się ku niemu, mając cały czas w głowie zapach zgniłego mięsa i krzyki. Krzyki sławiące majestat królowej w nadziei o szybką śmierć.

 

„Rybko moja, rybko moja, Cóżem ja tu winien?

 

Lubię łowić, jak ty pływać, tak już sobie żyjem."

 

A temu wszystkiemu wtórowała piosenka. Piosenka śpiewana niezbyt grubym, męskim głosem. Dobywająca się spod czarnej maski kata. Nigdy nie mogła widzieć jego twarzy, ale on też zazwyczaj trzymał nóż, gdy podchodził do szamoczącej się ofiary.

 

„Rybko moja, rybko moja, czemu mi złorzeczysz?

 

Mamy, wszakże godzin parę, jeszcze się pomęczysz."

 

Maska nie ukrywała jednak oczu. Wodnistych i mętnych jak woda na tamtej płyciźnie. Dostrzegła je teraz wyraźnie w odbiciu jeziora.

 

Zajęty zdrapywaniem łusek, za późno dostrzegł bladą zapłakaną twarz i ostrze na swojej szyi.

 

– Mówiłam, że nie zapomnę – syknęła mu do ucha – Pamiętam ich wszystkich. Pozdrów ich ode mnie.

 

Kat był zbyt przerażony, by odpowiedzieć.

 

Chrobotliwy jęk rozerwał ciszę poranka. Krew trysnęła na liście lilii. Wędkarz zachwiał się i padł głową do jeziora. Wokół niej woda pomału zabarwiała się na czerwono.

 

Gdy niespełna godzinę później znaleziono ciało, uciekinierki już dawno nie było. Podobnie jak ryby, która mimo ran zdołała dostać się z powrotem do wody. Choć z haczykiem w brzuchu jej dni i tak były policzone.

 

***

 

Jeździec wreszcie ujrzał swój cel. Jak zawsze, gdy go widział, pomyślał, czy gród ten z lotu ptaka nie przypomina czasem pająka? Podgrodzia rozrastały się bowiem wzdłuż głównych szlaków, którymi kupcy zwozili skóry, miód, bursztyn i niewolników. Były jak nogi, którymi zwierzę tkało swą sieć oplatającą cały kraj. Odwłok stanowiłaby główna część, otoczona wałem i przechowująca wszystko, co miasto potrzebowało do życia. Przyczepiona do niego głowa mogła teoretycznie żyć samodzielnie. Będąca ową głową, główna warownia oddzielona palisadą od reszty, mieściła siedzibę królowej oraz kwatery drużyny książęcej. Usytuowana była na wzgórzu i chroniona przez trzy, przypominające kły, wieże. Patrzyła przez otwory strzeleckie na otaczające gród jezioro, wyglądając potencjalnej ofiary. Bardziej z przyzwyczajenia, bo przecież zdolna była wyczuć najmniejsze drgnięcie pajęczyny.

 

Jeździec ocknął się z zamyślenia dopiero, gdy był przy bramie. Kmiecie, których mijał, odsuwali się posłusznie z drogi i zdejmowali czapki, pozdrawiając go uniżenie. Nie musiał odpowiadać. Był w końcu rycerzem z drużyny królowej, a koń, dobra broń i barwione szaty nie pozostawiały co do tego wątpliwości. Nawet strażnik przy bramie nie pytał się zwyczajowo ,,Kto, jedzie"? i ,,W jakiej sprawie"?

 

– Palatyn oczekuje cię Panie. Kazał przekazać, że czeka w zachodniej wieży i żebyś przybył jak najszybciej – rzekł strażnik z głębokim ukłonem, gdy drużynnik przejeżdżał przez bramę.

 

Jeździec nie popędzał konia. W zatłoczonym i gwarnym mieście, by szybko dostać się do warowni, musiałby albo kogoś stratować, albo używać nahaja. Żadna z opcji nie sprawiałaby mu jednak specjalnej przyjemności.

 

– Przejście! Przejście zrobić! Rozkazuję w imieniu królowej! – Podziałało. Wspomnienie władczyni potrafiło przebić się przez zachęty straganiarzy, kłótnie kmieci i wrzaski dzieci.

 

Tłum zafalował i rozstąpił się, gdy przejechał kłusem, ochlapując wszystkich błotem i odchodami leżącymi na ulicy.

 

Koń niechętnie szedł dalej. Jego nozdrza raziła mieszanina ostrych zapachów miasta. Od wspomnianych odchodów, przez pieczone mięsiwo i garbowane skóry, aż po pachnidła z importu. Żadne do siebie nie pasowało w żaden sposób. Po prostu walczyły o dominację starając się stłamsić inne.

 

Rycerz z ulgą zostawił ten rozgardiasz za sobą, lecz z przerażeniem odkrył, że jego białej maści rumak, jest cały w błocie. Zaklął po żołniersku. Na kilku wyprawach, które, mimo młodego wieku, miał okazję odbyć, nauczył się przekleństw od wszystkich warstw społecznych. Nie to jednak najbardziej cenił sobie z wojaczki.

 

Podczas godzin spędzonych przy ognisku, próbując wydobrzeć po strzale wbitej w nogę, wsłuchiwał się w mity i historie z dalekiego zachodu. Opowiadał je przede wszystkim bard, którego schwytali jako jeńca. Mówił im o obcych bogach, bohaterach i damach serca. Zwłaszcza te ostatnie ballady zapadły mu w pamięć. Rycerz zdołał nawet przekonać utalentowanego jeńca, by nauczył go grać na swej lutni. Ten rad, że będzie miał odmianę od pijackich i sprośnych piosenek żołnierzy, od razu się zgodził.

 

Choć wojna już się skończyła, a pokój kwitł już drugi rok, nie zapomniał tych pieśni. Przydały mu się, gdy ojciec zdołał wprowadzić go na dwór królowej. Przebywał tam przez całą ostatnią zimę. W czasie przerw między ucztami i naradami spędzał czas w towarzystwie córki władczyni. Ta jako jedyna zdawała się doceniać jego ballady. W ogóle po raz pierwszy miał wrażenie, że wreszcie ktoś go rozumie. Sama królewna niezwykle go zaintrygowała. Miał wrażenie, że więcej przekazuje milczeniem niż słowami. Publicznie potrafiła się uśmiechać, ale nieliczni mieli okazję widzieć płacz, a była piękna nawet gdy płakała. Potem śniegi stopniały i łaskawa królowa wysłała go na najdalsze pogranicze. Od tamtej pory nie miał okazji grać na lutni. Dopiero wczoraj miał okazję odwiedzić na krótko stolicę i zamienić parę słów z królewną. Dano mu jednak wyraźnie do rozumienia, że ma się od niej trzymać jak najdalej. Teraz zaś ledwo co wyjechał i znowu go wzywają.

 

Ponownie otrząsnął się ze swoich myśli. Mogły sprowadzić na niego kłopoty. Tu była warownia, zwana grodem wewnętrznym. Miejsce pełne szczęku zbroi, trudu i bezwarunkowego posłuszeństwa. Wszystko dla zachowania honoru, pozycji i gardła. Niekoniecznie w tej kolejności.

 

Warownia, jako jedyna część grodu, była zrobiona w większości z kamienia. Sama natura położyła na tym wzniesieniu większość skał. Resztę przynieśli ludzie swoim trudem. Ostatecznie uformowano nierówny okrąg, wewnątrz którego zbudowano dodatkowo trzy wieże. Pierwsza - północna, służyła za siedzibę władczyni. Tam królowa przyjmowała gości, spożywała posiłki i praktycznie przebywała cały czas. Zwano ją wieżą potęgi. Druga, nazywana wieżą lojalności, mieściła w sobie całą wielką kancelarię. To tam obradowano nad sprawami państwa. Tam też Stolnik, Kanclerz, Łowczy czy Palatyn mieli swe komnaty. Wieża ta wychodziła na zachód i być może dlatego głównie w tamtą stronę królowa słała swoje wojska. Trzecia wieża - wschodnia, była wieżą męki. Mówiono, że obrazuje prostą prawdę. Im wyżej jesteś, tym więcej wolności posiadasz. W każdym razie pod poziomem gruntu znajdowała się sala tortur, skąd nieustannie dochodziły krzyki. Wyżej były lochy. Od najbardziej obskurnych, po całkiem znośne, aż po te na najwyższym piętrze, gdzie cela przypominała zwykłą komnatę. Jedynie na dachu zawsze widoczne były pale z nabitymi nań głowami. Wiele z tych głów przebywało kiedyś w komnatach wieży lojalności. Widocznie okazali jej za mało, lub też za blisko było im do wieży potęgi. Cóż. Tak działa dwór. Tak rządzi królowa.

 

Resztę zabudowy stanowiły stajnie, kwatery drużynników, spichlerz oraz domy pozostałych dworzan. Ledwo udało się zostawić miejsce na plac, gdzie można było przeprowadzać apele. Wszędzie roiło się od straży. Wszyscy w płaszczach ze znakiem ich władczyni i uzbrojeni, jakby mieli zaraz iść do bitwy. Jeździec zauważył, że byli wyjątkowo poruszeni. Okazywali to jednak na swój sposób. Zbyt spokojnie stali, nie opierali się na włóczniach, ba, nawet nie ziewali! Jedynym ich spontanicznym ruchem było oglądanie się na Wieżę Męki. Taka dyscyplina mogła oznaczać tylko jedno. Ktoś zawinił. Ktoś zawinił i wszyscy mogą mieć kłopoty. „Oby nie ja". Pomyślał jeździec. Zostawił konia w stajni i nakazawszy go porządnie wyczyścić, ruszył w stronę zachodniej wieży. Gdy wchodził do sali na parterze, usłyszał odgłos kroków połączony z brzękiem ostróg. Ustąpił drogi, widząc, że strażnicy prowadzą dwóch skutych łańcuchami ludzi. Nie. Nie, zwykłych ludzi. Ich koszule, choć w strzępach, nadal nosiły na sobie królewski herb. To byli gwardziści. Szli, patrząc tępo w ziemię, obojętni na razy nadgorliwych strażników. Spostrzegłszy rycerza, rzucili mu się do stóp.

 

– Błagamy, wstaw się za nami! My nie wiedzieli! – zajęczał pierwszy, a łzy gęsto spływały po jego jasnych wąsach.

 

– Wyglądał jak nasz, to czary jakie były! – przyłączył się drugi, wysoki i bez ucha. Kłaniał się tak nisko, że aż zamiatał brodą ziemię. – Przysięgam, że sam go znajdę i przyniosę jego serce naszej kochanej królowej! – Chciał unieść dłoń do przysięgi, ale strażnik brutalnie mu ją wykręcił. – Aaa! Ratuj panie!

 

Strażnicy wreszcie odciągnęli swoich byłych towarzyszy, dawszy im na dokładkę kilka kopniaków. Rycerz wiedział, że chcieli pokazać jak bardzo dalecy są od dania choćby pozoru, że wspierają zdrajców.

 

– Złamiesz mu szczękę, to nic nie powie. – Rycerz odciągnął jednego z oprawców. – Wstrzymajcie się z tym, co kazano wam zrobić, dopóki nie rozmówię się z Palatynem. Wiecie, że ma gorącą głowę.

 

Więźniowie ponownie zalali się łzami.

 

– Dziękuję. Przysięgam, że nie pożałujesz. My naprawdę… – Reszty nie dokończył, gdyż postawiono go z powrotem na nogi i pognano w stronę wschodniej wieży. Rycerz nie oglądał się za nimi. Życie blisko dworu miało to do siebie, że kto za bardzo przejmował się losem innych, łatwiej mógł ten los podzielić. Przeszedł przez ciasne wejście, a wartownicy uderzyli włóczniami o ziemie, gdy wchodził.

 

– W jakim jest humorze? – spytał, na co strażnik spojrzał na niego wymownie. – Rozumiem. Postaram się go udobruchać. – Ruszył schodami wijącymi się jak serpentyna. Było tak ciasno, że w jedną stronę mogły iść góra dwie osoby. Przez to wieża była łatwa do obrony i wymuszała okazywanie respektu wobec stojących wyżej w hierarchii. Należało bowiem przepuszczać ich na schodach, gdy tylko zachodziła okazja. Na szczęście, nie mijał żadnego z dygnitarzy. Wszyscy pewnie siedzieli w komnatach, drżąc o swoje głowy. Gwardziści zaś, ulokowani na piętrach, swoją obecnością pilnowali, by żaden z nich nie poczuł się czasem zbyt pewnie.

 

Na piątym piętrze znajdowało się wejście do komnaty palatyna. Grube dębowe drzwi nie przepuszczały żadnego dźwięku, a wyciosane w drewnie runy zdawały mówić, że mają one chronić pomieszczenie nie tylko przed mieczem czy ogniem.

 

Rycerz zapukał ciężką kołatką, a jej dźwięk niósł się po wieży jak po jaskini.

 

– Wejść! – Ledwo dosłyszał głos ochrypły od ciągłego wydawania rozkazów.

 

Wezwany wszedł do środka i zamknął drzwi. Komnata była duża. Dość, że pomieściła kominek, stół, kilka skrzyń i niewielkie łóżko. Podłoga usłana była skórami, zaś na ścianach wisiało wszelakiego rodzaju uzbrojenie - od tarcz po włócznie. Wprawne oko wojownika zatrzymało się dłużej na nowym nabytku. Czekan z posrebrzaną rękojeścią i ostrzem tak wypolerowanym, że musiał dopiero co wyjść z kuźni. Dobra broń. Świetnie się taką posługiwał, choć komuś o jego pozycji bardziej wypadało dzierżyć miecz. Nie miał jednak czasu teraz nad tym myśleć. Przed nim, za niewielkim dębowym stołem, siedział palatyn. Jego niewielkiej postury nie rekompensowały ani zdobne szaty, ani przepych pomieszczenia. Jedynie długa siwa broda, która opadała na blat, zdawała się upodabniać go do pustelnika, którym poniekąd był. Jednak garść wisiorów i amuletów dyndających z szyi i brzęczących przy każdym ruchu, sprawiała, że prędzej wzięło się go za jednego z pchlich sprzedawców, niż dworzanina. Na szczęście pierścień z herbem królowej dawał znać, że ma się do czynienia z kimś, z kim trzeba się liczyć. Pierścień bowiem był od dawien dawna symbolem władzy. To za pomocą tego pierścienia pieczętowano dokumenty.

 

– Radomir… Nareszcie! Czemu tak późno? – rzekł na powitanie, mierząc przybysza wzrokiem.

 

– Przybyłem jak najszybciej. – Rycerz zasiadł na niewygodnym krześle.

 

Palatyn, jak na dowódcę wojsk przystało, zasiadał na krześle obitym niedźwiedzią skórą, przez co wyglądał na jeszcze mniejszego niż był w rzeczywistości.

 

– Ledwie wczoraj zmierzchem wyjechałem, a już po mnie gońców ślesz. Byłem daleko na dwanaście staj i to głównie przez puszczę. Nie było, gdzie koni wymienić. – Jego gęste tłumaczenie zdawało się nie robić wrażenia na Palatynie.

 

– To cię nie usprawiedliwia – rzekł sucho, bębniąc palcami o blat.

 

– Miałem wierzchowca zamęczyć, by padł po drodze?

 

– Jeśli było trzeba.

 

– To ogier dobrej krwi. Wart ze osiem morgów ziemi.

 

– A od kogo mamy ziemię i zaszczyty? – Palatyn uniósł się na krześle – Wszystko mamy z nadania królowej. Uzbrojenie wraz z koniem jest przeznaczone na służbę, a nie dla twojej wygody.

 

– To zwierzę się o to nie prosiło – powiedział Radomir, zanim zdążył ugryźć się w język.

 

– Może jeszcze do komnaty go wprowadź, bo mu zimno w stajni.

 

Rycerz odetchnął. Skończyło się jedynie na szyderstwie, co oznacza, że Palatyn miał o wiele większy problem, niż jego notoryczna niesubordynacja.

 

– Po prostu zdążyłem się do niego przywiązać.

 

– Nawet do ludzi nie warto się zbyt przywiązywać, a cóż dopiero do konia. – To jego stoickie podejście do życia. Pozbawione smaku jak wojskowa strawa. Czegóż oczekiwać jednak od człowieka, który żyje na dworze długie lata, patrząc, jak inni odchodzą, a to zdegradowani, a to wygnani, a to skazani. Często przez niego samego.

 

– Możesz powiedzieć wreszcie w czym rzecz. Biedak, którego posłałeś z wiadomością zdyszał się tak, że niemal ducha wyzionął i nie szło go zrozumieć.

 

Palatyn zerknął ponad jego ramieniem, chcąc jeszcze raz upewnić się, że nikt nie ma możliwości ich podsłuchać.

 

– Królewna uciekła – rzekł niemal samym ruchem warg.

 

– Mścisława? – Rycerz mówił normalnym tonem. Nie wierzył we wpajaną mu od dziecka wszechobecność szpiegów.

 

– A mamy w tym kraju jakąś inną królewnę?! – W Palatynie irytacja wyraźnie walczyła z paranoiczną wręcz dyskrecją.

 

– Dobrze już… Daruj sobie te drwiny. Jak i kiedy?

 

– Ledwie wczoraj. Najprawdopodobniej późnym wieczorem. W każdym razie, służka weszła do wieży, jak co dzień rano, a tam z okna zwisa lina upleciona z włosów, a jej wysokości nie ma. Wygląda na to, że zeszła w dół po murach, używając tej liny.

 

– Że co? – rycerz zakaszlał, by ukryć salwę śmiechu.

 

– Musiała planować to od dawna. Za każdym razem, gdy ścinała włosy, plotła z nich linę. To wyjaśnia, dlaczego tak bardzo chciała się strzyc sama. Wszyscy brali to za dziwactwo, a tu proszę. Podobna do matki nie tylko wyglądem, ale i sprytem, a może przede wszystkim: uporem.

 

– Skoro jest taka sprytna, to jak opuściła wyspę?

 

– Tu mam problem. Przepłynąć niepodobna, a przez most nie da się przejechać niezauważenie. Mogła skądś wziąć czółno, ale takowego nie znalazłem. Zastanawiam się…

 

Odruchowo chwycił za jeden z medalionów, a Radomir zamknął oczy wiedząc, co zaraz nastąpi.

 

– Myślę, że czarów jakiś mogła użyć.

 

Radomir prychnął. Nie mógł się powstrzymać.

 

– Tak. Zmieniła się w rybę, ale bez obaw. Rozstawimy zaraz ludzi z wędkami i wkrótce połknie przynętę. – On również nie stronił od drwiny. Zwłaszcza, gdy ktoś zdawał się pleść od rzeczy.

 

Palatyn spojrzał na niego spode łba.

 

– Nie lekceważ sobie spraw, które cię przerastają i które wciąż czają się na nas.

 

– Chyba tylko w bajdach, które śpiewają wędrowne dziady. Daj takiemu pajdę chleba, a na wszystko ci znajdzie wytłumaczenie. Czarownice, strzygi, chochliki, czy inne licha.

 

W odpowiedzi, starzec jedynie pokręcił głową.

 

– Myślisz, że świat widziałeś, bo byłeś na jednej wyprawie wojennej. Gdybyś widział to co ja…

 

Palatyn nie zwykł jednak nikomu mówić, co widział, a czego nie. Zazwyczaj była to nie tyle jego tajemnica, co tajemnica samej Królowej.

 

Radomir zdecydował się już nie drażnić dowódcy i skupić na problemie.

 

– Pozostają wartownicy, ale to przecież drużyna książęca. Prędzej już faktycznie wmieszały się siły nieczyste, niż oni zdradzili. - Jego myśli powędrowały w stronę tych dwóch biedaków, których mijał po drodze. Co teraz się z nimi działo? Czy strażnicy go posłuchali i wstrzymali tortury do czasu, aż przekona Palatyna, że to strata czasu i żołnierzy?

 

– Niejednemu z nich udowodniłem zdradę. – Palatyn machnął ręką. Stał się już obojętny na to, ile głów może polecieć od tego gestu.

 

– Większość sam zwerbowałeś – zauważył przezornie rycerz.

 

– Zdrada czeka wszędzie.

 

– Bo ona tak twierdzi?

 

Stało się. Powiedział o kilka słów za dużo. Palatyn nagle z zaspanego borsuka przeistoczył się w wilka. Błyskawicznie chwycił Radomira za szyję, a drugą ręką wyciągnął sztylet.

 

– Bacz o kim mówisz psie, bo przysięgam, że jeśli będę musiał, zapomnę nawet o więzach krwi.

 

– Pamiętam – odpowiedział rycerz resztkami powietrza, które zostały mu w płucach. – A teraz racz mnie puścić. Ojcze.

 

Do drzwi komnaty rozległo się pukanie, na co Palatyn rzucił tylko „Wejść"! Do sali wkroczył niemal dwumetrowy drużynnik. Musiał się lekko schylić, by nie zahaczać głową o sufit. Zobaczył, jak Palatyn puszcza Radomira, który zaniósł się kaszlem. Uśmiechnął się w duchu. Smarkacz z niego. Mimo iż ojciec zapewnił mu miejsce w drużynie, nie miał prawie żadnych forów. No, może mógł nieco bardziej nadwerężać cierpliwość dowódcy. Nigdy jednak, mimo najszczerszych chęci Palatyna, nie stał się zwykłym drużynnikiem. Zawsze pozostawał synem dowódcy. Był to fakt nie do ukrycia. Obaj byli niscy. Zwłaszcza wśród rosłych wojowników wyglądali jak brzozy w sosnowym lesie. Te same zimne, niebieskie oczy i te same, trochę odstające uszy. Najbardziej jednak podobni byli przez włosy. Na głowie Palatyna ostało się kilka rudych pasm, których nie pochłonęła siwizna, lecz głowa Radomira zdawała się stać w płomieniach. Gdyby jeszcze opadały prosto, zamiast zawijać się w loki, byliby niemal jak dwie postacie tego samego człowieka. Starsza, poważna i doświadczona ciosami życia oraz młoda, niepokorna, tętniąca życiem i jeszcze wyczekująca tych ciosów jak wyzwania.

 

– Chwała królowej! Panie. – Drużynnik skłonił się tak nisko, że niemal mógł rozmawiać twarzą w twarz z przełożonym. - Chyba już wiadomo, jak wydostała się z grodu – rzekł z nieukrywaną dumą w głosie.

 

– To gadaj!

 

– Niedaleko za mostem znaleźliśmy porzucony moredunek… od nas.

 

– Wiesz do kogo należał?

 

– Do naszego gwardzisty. Zwie się Ziemowit, Panie. Mówi, a w zasadzie macha tymi rękoma, bo to ten wyszczekany, co go pani…

 

– Co mu nasza wspaniała królowa język wyrwać kazała za obrazę majestatu. Pamiętam. Mów lepiej, jak ten dureń dał sobie zabrać zbroje?

 

– No więc mówi, że napił się nieco miodu w karczmie. Długo przed służbą jeszcze. Nie pił ponoć wiele, lecz nie pamięta, jak wyszedł z karczmy. Obudził się zaś w samych gaciach i związany. Mamy jednak trop. - Wyciągnął zza płaszcza manierkę i podał Palatynowi. – Ziemowit twierdzi, że należała do zakapturzonego człeka, z którym wypił dwie kolejki. Musiał mu coś dodać do trunku.

 

Palatyn podał manierkę synowi, a ten powąchał ostrożnie jej zawartość.

 

– Doprawiono ten wywar przednimi ziołami. Tojad, wilcze ziele, korzeń zajadu… Nic dziwnego, że zaniemógł. Ten ,,nieznajomy" faktycznie musiał jakoś dolać miksturę do kufla tego niemego głupca.

 

– Ale jak ona miała go struć? – Radomir przestąpił z nogi na nogę. – W czasie, gdy niemowa zaszedł do karczmy, ona siedziała w wieży. Sam z nią wtedy rozmawiałem…

 

– Cóż. W każdym razie ukradziono zbroje. Przynajmniej w jakiś sposób zgadza się to z zeznaniami wartowników. Mścisława musiała przebrać się w zbroję Niemowy i iść zamiast niego na most. Że też idioci jej nie rozpoznali.

 

– Noc i zmęczenie – Wtrącił się Radomir – Twarz poznać trudno, a głosu… cóż, to w tym wypadku oczywiste.

 

– To nie przypadek, że podała się akurat za niego. – Palatyn szedł już za własnymi myślami. – Poza tym, skąd miała by znać szczegóły rozkładu wart?

 

– Drugi z porannej wachty również leżał nieprzytomny – wtrącił się olbrzym. – Wiedziała o tym, bo przekazała to na migi, dokładnie tak, jakby zrobił to Ziemowit. Musiała nauczyć się zawczasu tych znaków. Następnie jeden poszedł go ocucić, drugi zaraz potem… żreć.

 

– Niech go wszystkie pioruny! To jest właśnie lojalność ludzka. Nie warta więcej od miski zupy! – zagrzmiał Palatyn.

 

– Gdy i on poszedł, drogę miała już wolną.

 

– Sprytna z niej bestia. Mimo wszystko, zarówno śpiochów, jak i ślepców wziąć na męki. Może nie są tacy niewinni na jakich wyglądają, a jeśli prawdę rzekli, to chociaż ukarana zostanie ich głupota.

 

Radomir spuścił głowę. Kiedy wchodził do wieży, chciał jeszcze pomóc nieszczęśnikom, ale zdążył nadwerężyć już cierpliwość Palatyna.

 

Drużynnik jednak, zamiast odwrócić się i zanieść rozkaz, napiął się jak struna i otarł pot z czoła.

 

– Z tymi mękami, to może być problem Panie – rzekł unikając wzroku dowódcy.

 

– Bo?!

 

– Kata znaleziono z głową w jeziorze i z poderżniętym gardłem – wyrzucił z siebie na jednym wydechu, tak szybko, że ledwo dało się go zrozumieć.

 

Palatyn zaklął soczyście.

 

– Naprawdę mściwa z niej bestia. Imię zobowiązuje.

 

– Pewnie ją zaskoczył – powiedział od razu Radomir, nie kryjąc zdziwienia.

 

– Były ślady walki? – Dopytał Palatyn.

 

– Nie.

 

– Więc sam widzisz. Zimna, wyrachowana zemsta. Cała Matka. No cóż. – Zamilkł, a reszta wolała nie przerywać milczenia dowódcy.

 

– W takim razie dla wartowników chłosta, a tego niemowę, co dał się upoić, sprzedać w niewolę. Nie potrzeba nam tu takich.

 

– Nie zdradził przecież. – Zauważył Radomir licząc, że pokona ojca jego własną logiką.

 

– Zdradę czasem mogę wybaczyć. Niekompetencji nigdy. – skwitował palatyn i plunął do kominka. – A ty czego tu jeszcze stoisz?

 

Olbrzym pokłonił się i posłusznie wycofał z komnaty.

 

Palaty zaś podstawił dłoń z pierścieniem pod twarz Radomira.

 

– Zapamiętaj raz na zawsze. Jestem łaskawy i na mnie możesz czasem otworzyć gębę, ale nie waż się szczekać na swoją królową. Rozumiesz?

 

Radomir ucałował pierścień, jednak bez entuzjazmu.

 

– Wybacz Ojcze, ale na cóż ja ci tu jestem potrzebny? Nie sądzę, abym był bardziej przydatny niż twoi pozostali podwładni.

 

– Tobie ufam. Poza tym oprócz zuchwałości masz też energię, której mi zaczyna brakować, a trzeba ją znaleźć nie dość, że szybko, to jeszcze po cichu.

 

– Ja bym nagłośnił całą sprawę. Wyznaczył nagrodę…

 

– I właśnie dlatego żałuję, że posłałem cię na pogranicze, zamiast dłużej trzymać przy dworze. W sprawach polityki jesteś zielony jak niedojrzałe jabłko. – Wydał z siebie westchnienie pełne zawodu. – Niejeden z naszych możnowładców widziałby królewnę jako swoją żonę lub synową. Jest jedyną sukcesorką tronu, a królowa nie zdradza żadnych planów mariażu! Gdyby złapał królewnę i przymusił do ślubu, postawiliby królową przed faktem dokonanym. W ten sposób wszedłby do dynastii. Koniec końców odziedziczyłby tron. To wbrew planom królowej.

 

– Czyli przede wszystkim królewnie zagraża niebezpieczeństwo. – Radomir wypiął dumnie pierś. – Nie godzi się pozwolić, by spotkał ją tak straszny los.

 

Palatyn machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.

 

– Myśl o tym jak chcesz. Pamiętaj jednak, że służymy królowej i dynastii. To jest właśnie nasza przewaga. – Wyjął z kieszeni zapisany zwój pergaminu i ostrożnie rozwinął go na stole. – Ty piśmienny, to przeczytasz, że to nakaz udzielenia posiadaczowi wszelakiej pomocy, a nawet jeśli kto nie zrozumie. – Sięgnął po bryłę czerwonego wosku leżącą w kącie i odkroił kawałek sztyletem. Następnie rozpuścił go nad świecą tak, by na pergamin skapnął gorący wosk. – Nikt w tym państwie nie zlekceważy pieczęci. – Przyłożył pierścień i trzymał, aż herb królowej odbił się w wosku.

 

– Weź jeszcze to. – Zdjął ze ściany zdobiony czekan i podał wraz z gramotą. – Najlepsze dzieło naszego kowala. Świetnie wyważony. Zasługuje na dobrego wojownika.

 

Radomir schował pergamin i przypasał broń. Prawie w ogóle mu nie ciążyła. Jakby była jego częścią.

 

– Czym się zajmiesz w międzyczasie, Ojcze?

 

Na twarzy Palatyna zagościł grymas, który tylko ci, co go dobrze znali, mogli wziąć za uśmiech.

 

– Ktoś pomógł naszej ptaszynie wylecieć z klatki. Ten ktoś znał rozkład warty, znał tego Niemowę, wiedział do której chadza karczmy i wiedział, jak ich podejść. Słowem. Jeden z naszych. Znajdę zdrajcę i zaduszę go tymi rękami.

 

Radomir nie wątpił w prawdziwość tej deklaracji. Nadal czuł ból w szyi, jakby miał na niej zbroje z wgnieceniem.

 

Ukłonił się i ruszył do drzwi, lecz zanim je zamknął, odwrócił się jeszcze.

 

– A jeśli ona się nie znajdzie? – zapytał, na co Palatyn uderzył pięścią w stół.

 

– To przecież wychowana na zamku pannica! Nie da rady przetrwać w puszczy i niedługo gdzieś się musi pojawić!

 

***

 

Zając nastawił uszy. Niewielki szmer dziesięć kroków stąd mógł należeć zarówno do ptaka, który przycupnął na krzewie jeżyn, jak i do wytrawnego łowcy gotowego zatopić zęby w jego szyi. Stał więc nieruchomo, nasłuchując, czy złowieszczy dźwięk się nie powtórzy. Zbliżało się jednak południe i większość zwierząt wolała siedzieć w norach, a drapieżniki oszczędzać siły na nocne łowy. Tu, skryty wśród jeżyn poprzeplatanych młodymi bukami, mógł czuć się bezpiecznie. A jednak nie był.

 

Gdy strzała wbiła się w ziemię tuż przy jego ogonie, skoczył w kierunku poszycia. Myśliwy naciągnął drugą strzałę, lecz zdołał dostrzec już tylko poruszające się krzewy, a potem las znowu pogrążył się w swojej południowej drzemce.

 

Łowca wyszedł zza drzew. Młoda dziewczyna ubrana w skórzany kubrak podeszła do miejsca, gdzie padła strzała. Jej krótkie, czarne włosy, były całe w liściach i pomagały się ukrywać. Zawiodła jednak niewprawna ręka i niecelne oko.

 

Poczuła ssanie w żołądku i westchnęła. Była głodna, a zdobycz znowu jej uciekła. Chyba będzie musiała w końcu dać za wygraną i zadowolić się dzikimi jeżynami. Na szczęście było ich tu całkiem sporo.

 

Zajęta obrywaniem krzewów z wszelakich owoców, nie zauważyła, że tam, skąd śledziła swą ofiarę, stoi teraz inny łowca.

 

– Następnym razem dłoń bliżej policzka – powiedział Radomir przywiązując rumaka do pobliskiego pnia – I nie trzymaj cięciwy tak długo. Jak się zmęczysz to i tak chybisz.

 

Uciekinierka natychmiast rzuciła jeżyny i sięgnęła po łuk.

 

– Mam to teraz sprawdzić? – Wycelowała w niego, czując, jak jej mięśnie zaczynają odmawiać kolejnego wysiłku.

 

– Jeśli tylko jesteś pewna. – Młody gwardzista uniósł dłonie i spokojnie podszedł bliżej.

 

Uciekinierka odrzuciła łuk i również wyciągnęła ręce.

 

Wpadli sobie w ramiona.

 

– Znalazłeś mnie szybciej niż się spodziewałam – powiedziała, opierając głowę na jego ramieniu. Mścisława poczuła, jak serce rycerza przyspieszyło. Zawsze zastanawiała się, czy jej serce mogłoby wytrzymać takie tępo.

 

– Powiedzmy, że nie jestem aż tak złym tropicielem. – Pogładził ją czule po włosach otrzepawszy je z liści. – Poza tym nie umiesz zacierać śladów.

 

– Nie szkodzi. Będę miała dużo czasu na naukę. – Oderwali się od siebie i zobaczyła w jego oczach tę mgłę, przez którą na nią stale spoglądał. Jakby to jezioro w jego oczach skuł lód.

 

– Nie mogłaś po prostu zaczekać? Przecież mówiłem, że to pewna kryjówka. Nikt by cię tam nie znalazł. – Nie było w jego głosie wyrzutu. Co najwyżej obawa.

 

– Wiesz, czekając na ciebie byłam gotowa umrzeć z głodu, ale jakoś nie spieszno mi do zostania bohaterką jednej z tych ponurych ballad.

 

Uśmiechnął się, na jej docinkę. Dlaczego zawsze tak reagował? Nie potrafiła tego zrozumieć.

 

Sięgnął do torby i wyjął małe zawiniątko.

 

– Wędzona. Przygotowałem wszystko na podróż. – Podał jej rybę, na którą od razu się rzuciła zapominając o królewskich manierach.

 

– A ty coś jadłeś? – zapytała z pełnymi ustami.

 

– Zjem, jak przekroczymy granice. Potem postaramy się lepiej zaopatrzyć i pojedziemy dalej, gdzie nie sięgają wpływy królowej.

 

Mścisława wyrzuciła ości i otarła usta rękawem.

 

– Potrafisz wszystko zaplanować. Choć przyznaję, że plan mojej ucieczki to był majstersztyk. Niemniej miałam też wiele szczęścia.

 

– Wiem. Kat cię zaskoczył. Sprawdziłem rozkład straży, podrzuciłem zbroję, zadbałem, by niemy strażnik nie przyszedł, ale nie zainteresowałem się tym, że nasz kat miał w zwyczaju rano łowić ryby. Dzięki bogom, poradziłaś sobie.

 

Pocałował ją w czoło, a jej dłoń spoczęła na gładkiej rękojeści sztyletu. Tak. Poradziła sobie.

 

– Może powiesz mi, co zrobimy, jak będziemy daleko?

 

– Mam trochę dukatów i bursztynu. – Poklepał grubą sakiewkę, aż zabrzęczały monety. – Nabędziemy kilka morgów ziemi albo wytniemy sobie kawałek puszczy.

 

Uniosła brwi i uśmiechnęła się szeroko. Wiedziała, jak bardzo lubi, gdy się uśmiecha.

 

– Ty, rolnikiem? Dobre sobie!

 

– Oczywiście zachowam zbroję, konia i ostrogi - dodał od razu lekkim tonem. – Jak będzie potrzeba, wyruszę od czasu do czasu na jakąś wyprawę i przywiozę sławę, parę pieśni, no i trochę złota.

 

Położyła dłonie na biodrach i przekrzywiła głowę.

 

– A ja pewnie w tym czasie będę wtedy mielić mąkę i zmieniać pieluchy?

 

– Tobie tylko doglądać wszystkiego i wydawać polecenia. Będziesz przecież gospodynią. Panią na swej ziemi.

 

Ponownie ją objął, tym razem wokół tali.

 

– To brzmi trochę jak ballada. Błędny rycerz i jego dama serca. – Powiedziała, zbliżając swoją twarz do jego, tak, że mogli połaskotać się rzęsami.

 

– Tę opowieść napiszemy sami. – Pocałował ją, a ona odwzajemniła pocałunek. Kiedy on rozkoszował się smakiem jeżyn na jej ustach, ona również go objęła.

 

– Ale każde napisze własny rozdział.

 

Radomir zakrzyknął. Nogi się pod nim ugięły, a ręce próbowały rozpaczliwie sięgnąć do źródła bólu.

 

Zanim osunął się na ziemię, Mścisława wyjęła sztylet z jego pleców.

 

– Dla… Dlaczego? – wydusił z siebie, próbując zatrzymać krwawienie. W miejscu, gdzie leżał, trawa zabarwiła się na kolor zdecydowanie ciemniejszy niż sok z jeżyn.

 

– Nie uciekłam po to, by dostać się w kolejną niewolę – odrzekła Mścisława, wycierając ostrze. – Choć w zasadzie byłeś tak naiwny, że to ja bym w rzeczywistości rządziła – dodała wzruszając ramionami. A tym, to ja się zaopiekuję. – Bez trudu zerwała sakiewkę z jego paska. Radomir nie myślał o obronie. Zajęty był uciskaniem rany.

 

– Ale mówiłaś, że mnie kochasz. – próbował wstać, ale po całym jego ciele rozlał się ból, jakby rana nie była jego źródłem, lecz wulkanem.

 

– A ty mówiłeś, że mnie kochasz nad życie.

 

Tym razem nie uśmiechnął na jej szyderstwo.

 

– Mówiłem prawdę – rzekł przez zaciśnięte zęby.

 

– Nie wierzę w takie prawdy – prychnęła podchodząc do konia. – Dobry rumak. Widać, że zadbany. Nie bój się. Odzyskasz go, gdy będę zmuszona wymienić wierzchowca.

 

– To dzięki mnie uciekłaś z zamku! – zakrzyknął nie zważając, że rana posłała mu kolejną falę bólu – A odwdzięczasz się nożem w plecy!

 

W siodle wyglądała majestatycznie. Nawet ubrana w zwykły kubrak pozostawała królewną, a jej spojrzenie było spojrzeniem wodza gardzącego pokonanym wrogiem.

 

– Po pierwsze, to jest sztylet. Nożami to się plebs zabija – rzekła chłodnym, rzeczowym tonem, podczas gdy Radomir próbował wstać. - Po drugie, nie wykrwawisz się. Wiem, gdzie należy dźgnąć, by zabić, a gdzie, byś stracił tylko trochę krwi. No chyba, że szkoda ci koszuli na zatamowanie krwawienia. Masz parę minut. Kat i moja matka byli dobrymi nauczycielami.

 

– Znajdę cię i jeszcze mi zapłacisz. Słyszysz?! – Rycerz ruszył chwiejnym krokiem w jej stronę, lecz ona po prostu popędziła konia, by się od niego oddalić.

 

– Zamilcz, zanim stwierdzę, że na wszelaki wypadek lepiej cię uciszyć – powiedziała zanim przeszła do kłusa.

 

– Żegnaj Radomirze. Naiwny rycerzyku. – rzuciła jeszcze, zanim zniknęła mu z oczu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Dobry tekst, dziwię się, że nie ma więcej komentarzy.

    Ładnie piszesz i ładnie budujesz świat przedstawiony. Możliwe, że obiektywnie patrząc, podajesz czasem za dużo z opisu świata na raz i pojawia się efekt dłużyzny, choć ja akurat lubię opisy, zwłaszcza w atmosferze średniowiecza, więc nie przeszkadzało mi to wcale.

    Sama akcja też mnie zaciekawiła, chętnie potem poczytam dalej :)
  • Stańczyk 01.08.2021
    Dziękuję za komentarz i ocenę. :-) Co do opisów, muszę się zgodzić, ale z drugiej strony cieszę się, że trafiłem w gusta. Zaręczam też, że w dalszych częściach jest już więcej akcji ;-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania