Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Kurier

Wtorek

 

Dzwoni budzik. Wiedziałem, że jest 05:00. Nigdy bowiem nie zdarzyło mi się usłyszeć kolejnego zapasowego budzika. Przeważnie 15 minut zajmuje mi poranna rutyna przed wyjściem do pracy. Mycie zębów, pakowanie śniadania do plecaka, zaparzenie czarnej, mocnej kawy do kubka termicznego, jeszcze tylko ubrać się i jestem gotowy do wyjścia. Wychodząc zamykam oczy na ułamek sekundy i gestem dłoni wykonuje znak krzyża. To bardziej nawyk, niż dowód mojej wiary.

Na zewnątrz jest już prawie widno, mimo to ulice świecą pustkami. Wiosenna aura wzywa powoli do życia okoliczną florę, dając nadzieję, że życie każdego z nas może zakwitnąć na nowo. Kwiecień w tym roku był wyjątkowo ciepły, choć wiosna nadeszła stosunkowo późno.

Na ulicy zgasły latarnie, wiedziałem że jest 05:30. Dokładnie za pół godziny muszę być w miejscu, gdzie zaczyna się moja praca – w sortowni. Na moje szczęście to tylko 12 minut jazdy tramwajem. Komunikacja miejska jest dobrze rozwinięta i kursuje już od 04:30, dlatego nigdy nie martwię się o transport do pracy. Podróż zawsze umila mi ulubiona playlista, w której od tygodnia królowała piosenka „Legends Never Die” – jeden z tych motywujących utworów, które aplikowałem sobie do głowy, niczym terapię, przed wyzwaniami dnia.

Dojechawszy na docelowy przystanek, wysiadłem z tramwaju i poszedłem kawałek przed siebie, wzdłuż chodnika do najbliższych świateł. Udałem się na drugą stronę, gdzie raptem 15 metrów dzieli mnie od celu. Otwarłem drzwi do hali, która wielkością równała się kilku boiskom piłkarskim, a jej ostre jarzeniowe oświetlenie irytowało mnie tak samo mocno, jak ludzie którzy tu pracowali.

Czasami na wejściu kiwam głową, na znak powitania tutejszego strażnika – Pana Edka, przesiadującego w małej kanciapie 4 na 4 metry– „grunt, że jest radyjko hehe”- mawiał; czasami, bo najczęściej ten stary dziadyga mający kilkadziesiąt lat pracy za sobą, najniższą emeryturę i beztroskie podejście do życia, spał. Czasami zastanawiałem się, czy czeka mnie ten sam los? Czy życie w swoich wyrachowanych planach, setkach pustych obietnic i tysiącach niespełnionych marzeń, uwzględniło dla mnie podobny scenariusz? Nie wiem, i póki co nie chciałem wiedzieć. A raczej nie chciałem zaprzątać sobie głowy czymś, co jeśli Bóg da lub ktokolwiek tam jest, czy.. cokolwiek jest, pozwoli mi przeżyć jeszcze ponad 40lat.

W pierwszej kolejności udałem się do szatni założyć strój służbowy, składający się z ciemnych sztruksowych spodni, szarej polówki z logiem firmy oraz pomarańczowej kamizelki i czapki z daszkiem. Nie daj boże bym tego nie zrobił, a gruba Beta wlepiłaby mi karę– „Szywulski 50 zł za brak uniformu. Dziękujemy w imieniu firmy”– śmiejąc się szyderczo, skwitowała mnie kiedyś 2 razy.

Tak naprawdę miała na imię Beata, była niewiele starsza ode mnie, choć jej zachowanie sprawiało inne wrażenie. Oficjalnie była moją przełożoną, nieoficjalnie zaś zwykłą kurwą. Nie była ani kierownikiem, ani żadnym menadżerem. Gruba Beta z powodu rodzinnych koneksji dostała ciepłą posadkę w popularnej firmie kurierskiej dzięki swojemu wujkowi, który pałał do niej mocno sympatią. Nie wiem ile wspólnego miała ze sobą ta dwójka. Wiem jednak, że olbrzymia otyłość i zamiłowanie do tłustego, kalorycznego żarcia, w zupełności im wystarczała. Nikt jej nie znosił. Ci zaś, którzy próbowali być dla niej mili lub co gorsza podlizywali się, zmotywowani byli myślą, że prędzej aniżeli później, jej stosunkowo małe serce udusi się pod naciskiem ogromnej warstwy tłuszczu trzewnego, a ów szczęściarz będzie w idealnym miejscu i w idealnym czasie, aby godnie zastąpić jej miejsce stając się..

No właśnie, stając kim? Chudym Grześkiem? Pustą Agatą? Czy może żółtym Hongiem?– Wietnamczykiem pracującym w tej firmie od przeszło 5 lat, choć w tym przypadku jego ambicje wydają się być zbyt wygórowane, skoro po 5 latach pobytu w Polsce, mówi w naszym języku tyle słów co ja grubej Becie – „ceść i nalazie”.

Niewidoma osoba mogłaby pomyśleć, że znajduje się na lotnisku, a tuż obok niej, odpala silnik nowiutki Boeing 737-800 tylko dla vipów. Ja natomiast nie jestem niewidomy, a hałas, który przypomina warkot silnika samolotu, to kilkanaście taśm transportowych posuwających paczki z punktu startowego, w kilkanaście kolejnych odnóg.

Chcąc czy nie, musiałem podpisać swoją obecność w dzienniku grubej Bety, na podstawie którego szef robił wypłaty.

Stary Piecha, to z kolei druga kurwa, która czyha tylko na moje potknięcie- „Szywulski, we wtorek zeszłego tygodnia nie wpisałeś się do dziennika, muszę zabrać Ci dniówkę”- oznajmił zeszłego tygodnia, a fakt, że w tym dniu rozmawiałem z nim w pracy kilka razy, niczego nie zmienił.

Stanowisko mojej przełożonej znajdowało się w samym sercu sortowni. Było to coś w rodzaju tzw. „wyspy” często spotykanych w galeriach handlowych, dzięki czemu miała nieograniczone możliwości obserwacji. Ktoś z Was zastanawia się pewnie w tym momencie, czy w firmie nie było monitoringu. Cóż, szef poza tym, że był kurwą, był w dodatku skąpą kurwą.

–Cześć Beata- rzuciłem w jej stronę, starając się lekko uśmiechnąć, jednak na jej widok, moje wargi zaczęły podlegać zwiększonej sile grawitacji i ciągnęły ku ziemi.

–No dzień dobry Panie Szywulski, jak zwykle punktualny. O proszę nawet uniformu nie zapomniał- odpowiedziała z aluzją, przegryzając olbrzymi kawałek pączka wypełniony po brzegi marmoladą, wypływającą jej z ust niczym krew z ust wampira- ja pierdole, co za świnia- pomyślałem.

–Staram się jak tylko mogę- mówię, jednocześnie wypełniając dziennik.

–Ja wiem, ja wiem, przecież nikt nie chce dla Ciebie źle, ale wiesz, zasady to zasady, Pan Piecha mówił, że kto nie przestrzega zasad, nie powinien funkcjonować w ogóle społecznie Pawełku.

 

Pawełku.. nie wiem co bardziej mnie wkurwia? Moment, w którym się do mnie tak zwraca, będąc dla mnie fałszywie miłą, czy jej świdrujący styl picia herbaty.

Po złożeniu niezbędnych podpisów i wypełnieniu rubryk udałem się na dziedziniec, gdzie zaparkowane były auta dostawcze. W skład firmowej floty wchodziły typowe auta kurierskie marki Iveco, a ja miałem zaszczyt pokonywać miesiąc w miesiąc, kilkaset kilometrów jednym z najgorszych egzemplarzy jakie były jeszcze na chodzie.

Moja „Daily” miała moc 136km, napędzana LPG- oczywiście celem zminimalizowania kosztów, miała kręcony przebieg prawie 712 tys. km., o czym powiedział mi kiedyś mój poprzednik. Na desce rozdzielczej kontrolki wykonywały komendę „co druga wystąp”. W dodatku dwunastoletnie opony, zagrzybiała klimatyzacja, wgniecenia z każdej możliwej strony. Zupełnie jakby samochód miał grać główną rolę w filmie „Noc żywych wraków”.

O samochód mieliśmy dbać jak o swój, chociaż nie wiązało się to z żadnymi bonusami. Nie byłem przecież pieprzonym mechanikiem, dlaczego więc miałem dbać o tego grata, który co chwila miewał jakieś awarie, a firma żałowała pieniędzy na naprawy, nie mówiąc już o zmianie tego gruchota? Stary powinien zapewnić niezbędne środki i narzędzia, by każdy mógł należycie wykonywać część swojej pracy.

Wsiadłem do auta i podjechałem pod rampę załadunkową nr 4, oczekując aż ktoś z sortowników przywiezie mi wózek z przesyłkami. Paczki do furgonetki wkładałem osobiście, jak każdy kierowca. Była to logiczna umiejętność, której nie powstydziłby się sam Aleksiej Pażytnow- twórca Tetrisa- a która ułatwiała życie niczym wynalezienie koła lub ognia. Zgodnie z zaplanowaną wcześniej trasą przejazdu, paczki układałem w odpowiedniej kolejności, aby najbliżej tylnych drzwi znajdowały się paczki z początku trasy.

Do rozwiezienia miałem aż 90 paczek, co zdecydowanie przekraczało normę przypadającą na jednego kuriera, a wszystko to za sprawą nowej firmy kosmetycznej „Young Body”. Ostatnie tygodnie obfitowały w zamówienia tej marki, na którą zrobił się wielki boom, a ja zupełnie nie mogłem pojąć dlaczego. Kremy, maści, maseczki, olejki- wyglądem i opisem nie odbiegały niczym od sklepowych kosmetyków w drogeriach. Opisy opracowane przez mistrzów lekkiego pióra, obiecywały fantastyczne rezultaty po tygodniu stosowania.

Powoli kończąc ładowanie przesyłek, biorę jeszcze łyk kawy i ruszam w trasę.

Przydzielono mi rejon na Woli Justowskiej- wciąż najpopularniejszej wśród osób o wysokich dochodach- głosił tekst artykułu w jednej, z tych szmatławych gazet o gwiazdach. W istocie tak było. Nowoczesne budownictwo, góra dwuletnie samochody, wysokie ogrodzenia, wszędzie monitoring i naklejki firmy ochroniarskiej na skrzynkach listowych, a niektórzy podobno wstawili szyby kuloodporne.

Jadąc nową obwodnicą, dotarłem tutaj w jakieś 15 min. Zaczynanie pracy o wczesnej porze, niewątpliwie ma swoje zalety.

Jeździłem tu od paru miesięcy. Zdążyłem dość dobrze poznać tutejszych domowników. Na moje oko średnia ich wieku przekraczała sześćdziesiątkę. Biznesmeni, byli mundurowi, lekarze, prawnicy, celebryci- sama elitarna śmietanka jak mówią. Nic dziwnego, że te nowe niezbyt tanie kosmetyki, właśnie tu znalazły swoją niszę.

Przed doręczeniem paczki zawsze dzwonię do klienta upewnić się, że jest w domu i nie pocałuje klamki.

Wybieram kolejny numer telefonu i dzwonię. Po dwóch sygnałach ktoś odebrał. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, mówię:

 

-Dzień dobry Pani Zosiu, mam dla Pani przesyłkę, jest Pani w domu?- nie musiałem się przedstawiać. Wszyscy znają mnie i mój numer telefonu w tej okolicy.

 

Starsza kobieta życzliwym tonem oznajmiła mi, że jest na miejscu razem ze swoim mężem. Zresztą, gdzie ta staruszka miałaby teraz być o tej porze, jak nie w domu.

 

-Będę za 20 minut- odparłem i rozłączyłem się.

 

Podjechałem pod dom staruszków, choć bardziej pasowałoby tu określenie nie dom, a rezydencja. Wyglądem przypomina bowiem Biały Dom. Polski Biały Dom..

Zaparkowałem samochód na podjeździe i wrzuciłem pierwszy bieg. Poszedłem na tył samochodu i zacząłem szukać odpowiedniej paczki. W tym samym momencie wybiegła do mnie Pani Zosia. Nie wiem ile dokładnie miała wzrostu. Była niższa ode mnie, to pewne. Ale kto wie, może gdyby ta zgarbiona kobiecina wyprostowała się w całej swojej okazałości, mogłaby mi dorównać.

Pani Zosia była typem troskliwej babci, która zawsze dokłada Ci kolejną porcję obiadu, kiedy mówisz jej, że już jesteś najedzony, po czym wraca z kolejnym talerzem ziemniaków, surówki i kotleta. Z jej opowiadań wiem, że ma dwójkę wnuków, jednak z racji pobytu w innym mieście, odwiedzają ją dosyć rzadko. Mimowolnie przejąłem od nich część obowiązków.

 

-Panie Pawle, upiekłam pyszną szarlotkę- niosąc srebrną tacę, ze świeżo dymiącym ciastem, woła w moim kierunku.

Zawsze w ramach uprzejmości biorę od niej kawałek ciasta. Każda odmowa w tej sytuacji równała się godzinnej dyskusji na temat tego, jak dobre jest ciasto, jak czule je przyrządziła, czy też ile przykrości sprawiłbym jej nie kosztując cudownego wypieku.

 

Co do jednego miała zawsze rację. Ciasto było pyszne.

 

-Proszę Pani Zosiu, to chyba znowu przesyłka od tej firmy kosmetycznej- podaje jej zeskanowaną przesyłkę i wklepuje dane na terminalu.

 

Na twarzy staruszki pojawił się nieskrywany uśmiech. Jeszcze chwila. Dosłownie centymetr, a byłem pewien, że jej sztuczna szczęka, z białymi jak czysta kokaina zębami wypadnie, nie ważne jak mocnego kleju dziś nie użyła.

 

-Cuudownie, te kosmetyki ratują mi życie, zresztą Zygmunt też je sobie chwali- powiedziała zadowolona.

 

Podsunąłem jej elektroniczne urządzenie, na którym miała złożyć podpis- potwierdzenie odbioru- co dla starszych ludzi, nieobeznanych z nowoczesną technologią, zawsze sprawiało kłopoty. Nie pomagało jej w tym również reumatoidalne zapalenie stawów i osteoporoza, które męczyły kobiecinę od lat.

Musiałem zamienić z nią jeszcze kilka słów, inaczej nie puściłaby mnie wolno. Na odchodne starsza Pani wcisnęła mi do kieszeni zawinięty w chusteczkę kawałek szarlotki i pomachała gdy wsiadłem do samochodu. W odpowiedzi uniosłem rękę zza kierownicy, wycofałem i pojechałem w dalszą trasę.

Od Pani Zosi wyjechałem równo w południe, co oznacza jeszcze jakieś 5, może 6 godzin jazdy. Normalnie dostawy kończyłem koło godziny 15:00, jednak przez liczne zamówienia, zwłaszcza tych cholernych kosmetyków, było to niemożliwe.

Kolejną przesyłkę miałem dostarczyć do trzygwiazdowego hotelu. Jechałem ulicą Zakamycze- wąską jak talia osy, która nijak miała się do panującego wszędzie bogactwa. Ulica ta była raczej sztandarowym symbolem naszych dróg krajowych. Krajobraz nadrabiała za to okoliczna roślinność- ta naturalna, jak i sztuczna. Sąsiedzi ścigali się w zakładaniu co raz to ładniejszych i bujniejszych ogrodów, które w ich mniemaniu były symbolem sukcesu życiowego.

Do hotelu miałem jeszcze jakieś 7 minut drogi, a przynajmniej tak pokazywała mi nawigacja.

Niespodziewanie samochód szarpnął gwałtownie i zatrzymał się w miejscu.

 

-Ja pierdole..- krzyknąłem.

 

Próbowałem odpalić auto jeszcze 2 razy. Nic z tego. Wyszedłem na zewnątrz i zacząłem szukać przyczyny tego niemiłosiernie chujowego zjawiska pod maską samochodu, gdzie najprawdopodobniej ukryta była przyczyna awarii.

Nim zdążyłem na dobre przyjrzeć się pod wnętrze maski, zatrzymał się obok mnie nieznany samochód terenowy, ubłocony i zabrudzony, jakby dopiero co ukończył Kazimierski Rajd Samochodów Terenowych. Wyskoczył z niego tęgi mężczyzna ubrany w czerwono-czarną koszulę w kratę, z na oko dwumiesięcznym, lekko rudawym zarostem. Na głowie miał czapkę z daszkiem, z nieznanym mi logiem. W ręce zaś trzymał mały metalowy przedmiot.

Przedmiot posłużył mu do podpalenia papierosa- była to bowiem zapalniczka, na której widniały wygrawerowane jakieś inicjały. Zaciągnął się łapczywie, wpuszczając do płuc tyle nikotyny ile tylko zdołał i zaczął stawiać kroki w moim kierunku.

 

-Może pomóc?- Spytał pewny siebie mężczyzna.

Sprawiał wrażenie pasjonata motoryzacji, któremu nie obca jest sztuka mechaniki.

-Dzień dobry- powiedziałem z przyzwyczajenia, jakbym miał przed sobą kolejnego adresata paczki –sam nie wiem- kontynuowałem- dopiero co zajrzałem pod maskę, silnik zgasł podczas jazdy, wygląda to na coś poważniejszego niż brak paliwa czy rozładowany akumulator.

-Odsuń się Pan, zaraz zobaczymy co dolega tej małej- włożył papierosa do ust, poprawił czapkę na głowie unosząc ją nieco wyżej, by mieć lepsze pole widzenia i zaczął rozglądać się w okolicach silnika. Ja w tym czasie stałem z boku myśląc o tym, ile czasu stracę przez awarię i czy zdołam rozwieść dzisiaj zaplanowane przesyłki na czas, nie wracając do domu późnym wieczorem.

 

Na prawej ręce mężczyzny widniały rozległe blizny i obleśne bąble. Zupełnie jakby ktoś przypalał mu rękę żywcem.

 

-Poparzenie trzeciego stopnia- powiedział znienacka.

-Co?

-Wypadek przy pracy. Na rękę spadł mi kawał gorącego żelastwa.

 

Mężczyzna musiał zauważyć, że gapie się na jego rękę i nie czekając na moje pytanie, postanowił dać upust mojej ciekawości, po czym wrócił do oględzin samochodu.

Minęło raptem kilka minut, gdy facet..

 

-Zerwany pasek rozrządu- postawił diagnozę- masz Pan zapasowy?

-Nie mam- odparłem, zastanawiając się co teraz zrobię.

-Ja też nie. Ale tak się składa, że nie daleko stąd znajduje się warsztat samochodowy, gdzie pracuje mój znajomy. Co prawda nie mają tam sklepu i nie handlują częściami, jednak po starej znajomości, znajdzie dla mnie jakiś zapasowy pasek, może nawet świeży.

 

Może świeży? Powtórzyłem w myślach zastanawiając się co miał na myśli? Czy chodziło mu o niedawno zamówiony pasek, który warsztat wliczał do podstawowego inwentarza, żeby mieć go od ręki, gdy przyjedzie klient w potrzebie? Czy może chodziło mu o zdemontowany zawczasu pasek, wymieniony na nowy, droższy, bez wyraźnej potrzeby, kolejnemu naiwniakowi lub co prawdopodobniejsze naiwniaczce, która bezgranicznie uwierzyła w słowa mechanika.

 

-Zepchniemy auto na pobocze, żeby nie blokować drogi. Podjedziemy do warsztatu i załatwimy pasek. Potem wrócimy i pomogę Panu go wymienić. Jak dobrze pójdzie, obrobimy się w pół godziny

 

Pół godziny? To brzmiało jak wygrany los na loterii- może nie szóstka, ale piątka na pewno.

Upewniłem się, że nie będzie to dla niego zbyt duży kłopot i serdecznie dziękując, zapakowałem się na miejsce pasażera jego terenówki.

Droga do warsztatu faktycznie zajęła nam raptem kilka minut. Nie zdążyliśmy nawet porozmawiać. W zasadzie, to nie pamiętam jego imienia. Trochę głupie, ale prawdziwe. Nigdy nie miałem pamięci do imion. Czy to już alzheimer? Czy oznaki starzenia się?

Warsztat składał się z dwóch stanowisk roboczych, wyposażonych w podnośniki. Po suficie rozchodziły się gumowe przewody, zapewne wychodzące od kompresora do narzędzi pneumatycznych. Jak na wieś- bo tak nazywałem Wole Justowską- prezentował się całkiem nieźle. W zasadzie nie różnił się niczym od małego, profesjonalnego warsztatu w centrum miasta. Na ścianach wisiały różnokolorowe korytka, służące do przechowywania drobniejszych elementów typu śruby, nakrętki, podkładki, a wokoło stały profesjonalne walizki z narzędziami. Patrząc od wejścia po prawej stronie, tuż przy ścianie wyznaczone były trzy stanowiska, gdzie dokonywano napraw części wyjętych z samochodu.

W chwili gdy weszliśmy do warsztatu, jedno stanowisko było zajęte przez suva Suzuki, którego modelu nie odczytałem, a zapamiętałem ten szczegół tylko i wyłącznie dlatego, że był różowy. Właścicielką była elegancko ubrana, młoda kobieta, z mocno poprawionym biustem i ustami. Zniecierpliwiona chodziła w kółko, jakby czekając na księcia na koniu, który zamiast nakarmić zwierzę, nakarmi jej maksymalnie dwuletniego Suzuki nową porcją oleju i filtrami. Na stanowisku pod ścianą oznaczonym cyfrą 2, krzątał się mechanik w niebieskim kombinezonie, z widoczną łuszczycą skóry. Poszliśmy w jego kierunku, a łuszczyca którą widziałem kilka sekund temu, zmieniła się magicznie w brudne plamy oleju. Mechanik był w średnim wieku, z bujnie zapuszczonym wąsem i równie bujnym brakiem włosów na głowie. Regenerował jakiś silnik, który za kilka godzin miał odebrać klient.

Mężczyzna z którym przyjechałem dał znak gestem dłoni żebym poczekał, a on pójdzie i porozmawia z mechanikiem. Tak też uczyniłem. Rozmowa chwilę im zajęła. Nie wiem kto przewodził tej rozmowie, ale sprawiali wrażenie jakby znali się od lat i przez kolejnych 10 minut opowiadali sobie śmieszne dowcipy. Śmieszne jak mniemam tylko dla opowiadających.

Po chwili pełnej radości, obaj udali się do oszklonego pomieszczenia znajdującego się po drugiej stronie budynku. Byłem przekonany, że był to gabinet ich szefa, o ile szefem nie był ten łysy dowcipniś.

Drugi gest dłoni dał mi do zrozumienia, że mam jeszcze poczekać, a oni pójdą i załatwią sprawę. Zacząłem sądzić, że owe pół godziny, które wcześniej było moją piątką w totka, może zamienić się w symboliczne pół godziny, które w najlepszym wypadku potrwa dwa razy tyle, a w najgorszym.. Nie chcę nawet myśleć. Zacząłem więc z nudów rozglądać się po wnętrzu warsztatu. Nie liczyłem na to, że znajdę tam coś interesującego, nie miałem po prostu nic ciekawszego do roboty.

 

-Coś się popsuło?- czyjś głos zaczął rozmowę. Zapewne tamta blondyna, zadaje pytania mechanikowi, to też nie zwróciłem na to większej uwagi i zacząłem rozglądać się dalej.

-Halo, żyjesz Pan? Haloo..- po drugim halo, postanowiłem sprawdzić o co chodzi i zorientowałem się, że mówi do mnie.

Trochę się zdziwiłem. Miałem wrażenie, że na twarzy pojawiły mi się rumieńce, choć jak sądziłem, nie było ku temu żadnych powodów. Być może powodem było to, że pomimo sztucznych cycków i napompowanych ust wyglądała zajebiście, a może głupio mi było, że nie zorientowałem się, żem mówi do mnie.

 

Zastanowiłem się nad odpowiedzią i w pierwszej chwili przyszło mi na myśl „jakby się nie zepsuło, to by mnie tu nie było, co nie?”- jakże logiczna i w pełni satysfakcjonująca odpowiedź, jednak brzmiała trochę gburowato, więc jedyne na co się wysiliłem to proste– tak.

 

-Nienawidzę tej dziury, nic tu nie potrafią zrobić, a ojciec mówił, żeby jechać do miasta, tam są prawdziwi fachowcy, nie w tej zapiździałej dziurze.

 

Przynajmniej nie ja jeden uważałem tą okolicę za „zapiździałą”, choć niekoniecznie poprawiło mi to humor.

 

-A Pani skąd?- spytałem odruchowo.

-Z Katowic. Jadę do Nowego Sącza do wuja. W trakcie jazdy coś stało się z autem i wuj podesłał mi adres tego warsztatu, gdzie ponoć znają się na rzeczy, a poza tym to był najbliższy warsztat. Naprawa miała potrwać 20 minut, a ślęczę tu już 2 godziny. Chce stąd spieprzać jak najszybciej, nie podoba mi się ta dziura. Coś tu jest nie tak..

 

Jedyne na czym skupił się mój mózg to wypowiedziane przez kobietę liczby „20 minut”, „2 godziny”. Szybko doszedłem do wniosku, że muszę wziąć sprawy w swoje ręce, gdyż nie zamierzałem tkwić tutaj tyle czasu. Odpowiedziałem coś grzecznie kobiecie, rzucając jakąś pustą frazę i udałem się do oszklonego pomieszczenia, w którym niedawno zniknęli dwaj mężczyźni.

Zapukałem myśląc, że po chwili ktoś mi otworzy, jednak tak się nie stało. Przystawiłem ucho do drzwi i przez chwilę nasłuchiwałem. Nic nie słyszałem. Dziwne- pomyślałem. Zapukałem jeszcze raz, sprawdzając czy moje zmysły mnie nie oszukały, lecz tym razem również nie było odzewu. Pociągnąłem za klamkę i wszedłem do środka. Jaki byłem zdziwiony, gdy w środku nikogo nie było. Na pierwszy rzut oka pomieszczenie wyglądało tak, jakby nikogo tutaj przed chwilą nie było. Ale jak to możliwe?

Pokój nie wyróżniał się niczym szczególnym. Faktycznie, tak jak się spodziewałem był to gabinet. Komputer, pełno papierów, biurowe sprzęty- nic szczególnego, typowy szary, w zimnych barwach pokój. Jedyne ciepło dawał dywan leżący na betonowej podłodze- średniej wielkości, pomarańczowy, włochaty prostokąt z krzyżującymi się czarnymi, poziomymi i pionowymi liniami. Widząc go pomyślałem, że jest źle wykonany lub ma już swoje lata, skoro na jego prawej stronie jest niesymetryczna, przetarta pionowa linia.. Podchodząc bliżej do dywanu zorientowałem się, że dodatkowy pas, to nie żadna linia, tylko odciski brudnych roboczych butów. Widocznie przechodząc na drugi koniec pokoju ktoś musiał przechodzić przez dywan lewą nogą, a prawą stawiać poza dywanem. Zerkając na dalsze ślady zauważyłem metalowe kółko wbite w ziemię, które znajdowało się koło regału z segregatorami. Był to uchwyt od klapy, po otwarciu której spodziewałem się dojrzeć schody. Nie rozmyślając zbyt długo, podniosłem ciężkie wieko i zszedłem na dół po starych drewnianych i spękanych schodach. Było to jedyne miejsce, gdzie mogli udać się poszukiwani przeze mnie panowie.

Starałem się uważać, aby stawiać ostrożnie kroki, gdyż na dole panowała całkowita ciemność. Mimo wszelkich starań, tuż pod sam koniec obiłem się o ścianę, gdy moja stopa chciała dotknąć przedostatni szczebel schodów, którego nie było. Wydąsałem pod nosem jakieś przekleństwo i próbowałem przyzwyczaić wzrok do panującego mroku. Gdyby nie smuga światła, dobywająca się ze spodu metalowych drzwi znajdujących się przede mną, nic bym nie widział. Drzwi stanowiły jedyny element, który dostrzegłem w tym podziemnym tunelu. Poszedłem w jedynym możliwym kierunku. Miałem pewność, że znajdę tam cel moich poszukiwań. Usłyszałem lekki stukot. Chwyciłem za okrągła klamkę i w tym momencie podskoczyłem z przerażenia. Gdy dotknąłem klamki, coś złapało mnie za mój nadgarstek. Po paru sekundach zabłysł wąski strumień ledowej latarki.

 

-Co tu robisz?!- zapytał mój rzekomy wybawca. Dało się wyczuć w jego głosie nutę zdziwienia zmieszaną z pretensjami.

-Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku. Długo Was nie było, więc poszedłem za Wami. Znalazłem tą klapę w podłodze i…

-Dobra, chodźmy już stąd- powiedział zanim dokończyłem.

 

Weszliśmy z powrotem na górę. Nigdzie nie widziałem znajomego mechanika, lecz nie zaprzątało mi to zbytnio głowy. Facet z którym wracałem, trzymał w ręce nowy pasek klinowy i to było dla mnie najważniejsze.

Na głowie miałem zepsuty samochód i dostarczenie jeszcze 32 paczek, więc szybko zapomniałem o podziemnym pomieszczeniu. W niedługim czasie miałem dowiedzieć się, co znajduje się za tajemniczymi drzwiami i choć w naturze ludzkiej leży odkrywanie wszelkich tajemnic, a w szczególności otwieranie tajemniczych drzwi- tych akurat nie chciałbym otworzyć nigdy.

Wychodząc z warsztatu krzyknąłem „dziękuje, do widzenia”, które odbiło się w pustym echem. Nikogo oprócz nas już tam nie było.

Chwilę później wróciliśmy do miejsca, w którym zostawiliśmy mój samochód. Mężczyzna pomógł mi naprawić usterkę i byłem gotów do dalszej drogi. Musiałem nadrobić stracony czas, więc chciałem ruszyć jak najszybciej. Podziękowałem brodaczowi i chciałem wręczyć mu pieniądze, jednak ich nie przyjął. Powiedział tylko coś w stylu „Pan już dużo dla nas robi”, jakby praca kuriera była traktowana tutaj na równi z pracą lekarza czy inżyniera dróg. Zamieniliśmy jeszcze dwa zdania i ruszyłem w trasę.

Do mieszkania wróciłem grubo po dwudziestej. Byłem strasznie padnięty. Sił starczyło mi jedynie na szybki prysznic, wypicie ulubionego piwa miodowego i pójście spać. Jutro czekał mnie kolejny dzień pracy. Miałem nadzieję, że wyczerpałem już limit pecha w tym tygodniu i kolejne dni będą lepsze. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo byłem w błędzie.

 

Środa

 

Sygnał budzika. Pobudka, poranne rytuały. Od poniedziałku do piątku wszystko wygląda identycznie. Nawet pogoda w tym dniu była taka sama. Z samego rana sortownia- załadunek, później kilkugodzinna trasa, powrót do bazy- fajrant. Liczba paczek do dostarczenia była mniejsza niż we wtorek, co nie znaczy, że było ich mało.

Rozwiozłem już 10 paczek. Całe szczęście, nieobecni lokatorzy trafiali się tu rzadko, co pozwalało mi skrupulatnie poruszać się według zaplanowanej trasy. Wziąłem do ręki kolejną paczkę i ujrzałem napis „Cinatas Mechanic”. Nazwa brzmi znajomo.. Tak.. przecież to warsztat, w którym byłem razem z tym gościem, który mnie wczoraj uratował. Pomyślałem więc, że nie będę dzwonił, tylko podjadę od razu zakładając z góry, że o tej godzinie, warsztat na pewno będzie otwarty, a jeśli nie sam właściciel, to będzie ktoś inny, kto na pewno odbierze paczkę. Przy okazji podziękuje mechanikowi, który zorganizował pasek i dam mu prezent- ładny, elegancko zapakowany ośmiopak piweczka. Sądzę, że na pewno się ucieszy. Kupiłem go wczoraj z myślą, że w któryś dzień po robocie podjadę i mu go wręczę, jednak los znów się do mnie uśmiechnął.

Jechałem przez Zakamycze, tym razem obyło się bez awarii. Podjechałem pod warsztat i wysiadłem z auta. Oprócz mojej furgonetki nie widziałem innych pojazdów. Bogacze chyba lubią sobie pospać. Drzwi od zakładu były zamknięte. Po kilku nieudanych próbach otwarcia drzwi, dzwonienia i pukania, spostrzegłem, że zasuwana ręcznie brama, jest podniesiona do góry tak, że kucając można by pod nią przejść. Przykucnąłem i wszedłem i do środka. Pusto. Nikogo ani widu, ani słychu. Ktoś jednak musiał być w środku. Wątpię, że któryś z mechaników zapomniał zasunąć wczoraj bramę i była otwarta przez całą noc. Z jednej strony bogata okolica nie była siedliskiem złodziei. Wszędzie dookoła zamontowany był monitoring i systemy alarmowe. Z drugiej zaś, dla przyjezdnych rabusiów Wola Justowska stanowiła swoiste Eldorado- duże ryzyko, duże zyski.

Rozejrzałem się dookoła szukając znajomych lub jakichkolwiek twarzy, ale nikogo nie było. W sumie równie dobrze mógłbym zostawić paczkę gdzieś na widoku, raczej by nie zginęła, ale postanowiłem poczekać jeszcze 5 minut.

Mój wzrok powędrował na cień padający przy jednym z filarów po lewej stronie warsztatu. Rzucały je lekko uchylone przeszklone drzwi- te przez które wchodziłem dzień wcześniej.

 

-Aha, czyli to tam musi być- pomyślałem i ruszyłem w kierunku drzwi.

 

De ja vu. W pokoju nie było żywej duszy. Jednak tym razem od razu wiedziałem gdzie szukać.. Znając już drogę podniosłem klapę i zszedłem na dół. Tym razem pamiętając wczorajszy niespodziewany upadek, przeskoczyłem 2 ostatnie brakujące szczeble drabinki i wylądowałem gładko na powierzchni. Wolnym krokiem udałem się w kierunku drzwi, jedną ręką trzymając paczkę, a drugą macając po omacku ścianę by zachować równowagę. Znów te drzwi.. Gdzieś z tyłu głowy zachowałem ich obraz, jednak dopiero, gdy ujrzałem je po raz drugi, świadomie sobie o nich przypomniałem. Zapukałem energicznie dwa razy. Od razu objąłem okrągła klamkę w dłoń, przekręciłem i wszedłem do środka.

Jeszcze nie zdążywszy zobaczyć co znajduje się w środku, zacząłem przepraszać za wtargnięcie, gdy nagle stanąłem jak wryty. Pomieszczenie w porównaniu do korytarza, było dobrze oświetlone.

To co zobaczyłem w środku mroziło krew w żyłach. Serce zaczęło bić co raz szybciej, a płuca nie mogły wyregulować oddechu. Mózg początkowo nie mógł przetworzyć tego co widzi, to też stałem w bezruchu jakąś dobrą minutę przyglądając się wszystkiemu.

Na zabrudzonych krwią stołach, stały duże słoiki z formaliną wypełnione organami i narządami. Na podłodze leżały okrągłe metalowe miski, w których znajdowała się krew.. Mnóstwo krwi. Na ścianach wisiały narzędzia chirurgiczne. Skalpele, szczypce, haki, kleszcze.. Błyszczały swoim blaskiem, jakby dopiero zdezynfekowane i wyczyszczone po udanej operacji. Skrzynie.. Nie, to nie były skrzynie.. Metalowe klatki o dużych gabarytach. Tylko po co? Zmieściłoby się tu naprawdę duże zwierzę.. lub człowiek. Na końcu pomieszczenia widziałem kontury czegoś, co znajdowało się za szpitalną zasłoną. Wyglądało to na łóżko. Sądząc, że nic gorszego nie mogę już ujrzeć, poszedłem sprawdzić co się tam kryje.

Powolnym ruchem odsłoniłem zasłonę, jakby namyślając się jeszcze, czy to aby na pewno dobry pomysł. Myliłem się. Czasami w tych amerykańskich filmach o collegu, pokazują krojenie żab. Tyle, że to nie była żaba, tylko człowiek. Ciężko było rozpoznać jego płeć. Fakt, że był to młody mężczyzna, sugerowała tylko jego wykręcona z bólu koszmarna twarz. Gdyby miał w ustach jakąś rurkę.. Gdyby był przy nim działający sprzęt medyczny, z charakterystycznym pikaniem, kontrolującym pracę jego serca.. Pomyślałbym, że to może jakaś nielegalna operacja. Ale w jego ustach nie było nic. Nic co mogłoby podtrzymywać jego funkcje życiowe. Jedyne co dostrzegłem, to czarny tłusty owad, składający odchody w jego otworze gębowym. To nie była operacja. Chłopak był wypatroszony. Widziałem jego wnętrzności od klatki piersiowej w dół, która była otwarta niczym drzwi kościoła na niedzielną mszę. Albo przynajmniej to, co jeszcze z nich zostało. Od pasa w dół, był.. w sumie nie było nic..

Co do chuja?!- wykrzyczałem. Nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Nogi ugięły się pode mną. Czy to robota tego mechanika? A kogo innego? Przecież to jego zakład..- automatycznie nasuwały się pytania w mojej głowie. Pomyślałem, że muszę wydostać się stąd jak najszybciej. Gdzie? Na policje? Najbliższy komisariat był ponad pół godziny drogi stąd. A może do.. Może pojadę do tego faceta, który mieszka blisko. Tak.. To jego znajomy, muszę go ostrzec, opowiedzieć mu o makabrycznym znalezisku. Na miejscu zadzwonimy po pomoc.

Obracając się z zamiarem wyjścia z tego koszmarnego pokoju, nagle zgasło światło. Poczułem się jakoś dziwnie. Zemdlałem. Ktoś uderzył mnie mocno w tył głowy tępym narzędziem.

***

Pani Zosia kładzie ciepłe, dopiero co upieczone czekoladowe ciasteczka, obok na stoliku. Ich zapach unosi się w całym pomieszczeniu. Przynosi również szklankę zimnego mleka i siada naprzeciwko mnie.

 

-Paawełku.. Paawełku..- woła jakby próbowała obudzić małe dziecko- chcesz ciasteczko?

 

Pomyślałem, że śnię.

Ocknąłem się..

 

Pierwsze co zobaczyłem to.. Pani Zosia siedząca naprzeciw mnie, ciasteczka i szklanka mleka na stoliku obok.

 

-Co.. co się.. gdzie ja..- moja głowa miała setki pytań, lecz zdrętwiałe ciało, nie było wstanie sprostać i nadążyć za tokiem myślenia. Jakby szlak trafił całą synchronizację w tanecznej choreografii. Mózg wysyła sygnał, jednak ciało odbierało je z kilkusekundowym opóźnieniem.

-Cii..- uspokajała mnie kobieta.

 

Przymroczony, próbowałem zorientować się w sytuacji. Śnię na jawię? Czy to dzieje się naprawdę?

Do pokoju wszedł mężczyzna.

 

-Zygmunt, jesteś. Pan Paweł się obudził. Biedny chłopak. Musiał się zestresować- mówiła w jego kierunku.

-Nic mu nie będzie, jest młody i silny.

Ten głos.. Głos tego mężczyzny wydawał się znajomy. Ale zaraz.. Gdzie ja go.. Jeep. No tak, to ten gość z rudawą brodą. Ten, który pomógł mi naprawić auto. Ale co on tu robi? Czy to mąż Pani Zosi? Zresztą do chuja Pana, kimkolwiek jest, nie ważne. Ważne jest, co tutaj robię i dlaczego jestem przywiązany do tego pieprzonego krzesła.

Zacząłem szarpać prawą ręką, upewniając się, że faktycznie jestem przywiązany. Potem lewy nadgarstek, lewa kostka u nogi, prawa kostka u nogi. Wszystkie kończyny były związane.

-Co u licha?!- ryknąłem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Struny głosowe nie zadziałały z taką mocą, z jaką usiłowałem ich użyć.

-Spokojnie. Nic Ci nie będzie. Musisz tylko się uspokoić. Nie masz czym się denerwować. Mówiłem Ci już, że jesteś ważny. Twoja praca jest ważna- odpowiedział mi mężczyzna, a ja słuchałem, aż zacznie mówić dalej.

-Widzisz. My staruszkowie, nie mamy już tej krzepy co kiedyś. Zdrowie.. Uroda.. Sprawność.. To wszystko zanika z wiekiem. Dotykają nas choroby, których Wy młodzi nie znacie i nie uważacie za istotne, dopóki sami się nie zestarzejecie. Moja Zosia.. Gdyby nie to.. już dawno by jej nie było.

 

Mężczyzna popatrzył na nią czułym wzrokiem z politowaniem, jak na kobietę, której zostało raptem parę tygodni życia. Ale nie.. Jego twarz za chwilę ogarnął uśmiech. Niewielki, lecz wyraźny. Jeden z tych, które przerażają najbardziej. Twarz człowieka, który skrywa tajemnicę i dąży do celu po trupach.

 

-Dalej nie..- Nie rozumiem. To chciałem powiedzieć. Mężczyzna nie dał mi dokończyć pytania. W jego oczach zobaczyłem jednak wyraz zrozumienia. Wiedział o co chciałem zapytać. Podniósł szklankę mleka prawą ręką i przysunął pod moje zeschnięta usta. Ręka, na której jeszcze wczoraj miał poparzenie trzeciego stopnia.. Jak to możliwe?- powiedziałem sam do siebie.

-Widzisz, Wy młodzi ludzie, jesteście wypełnieni życiem. Pomyśl, jak wspaniale jest leczyć wszelkie choroby, mając ku temu nieograniczone środki? Niwelować skutki nieprzewidzianych wypadków?- w tym momencie dotknął swojej prawej ręki i wykonał ruch dłoni w górę i w dół, jakby masował jej dany fragment- Człowiek przez lata zdobywa wiedzę i doświadczenie, mądrość, poznaje kulturę i system tego świata. A później mija rok, drugi, trzeci, kilkadziesiąt, starzeje się, dopadają go choroby i wszystkie te wartości, których nauczył się za życia giną wraz z nim. Czy to nie marnotrawstwo? Role muszą się odwrócić. W czasach wojny, walczyliśmy i broniliśmy wszystkie dzieci. Teraz młodzi muszą spłacić pokoleniowy dług.

Szanujemy każdego kto się nam przysłuży. Wykorzystujemy całe dobro tkwiące w ich środku. Serce, płuca, wątroba- każdy życiodajny organ. Jesteśmy Wam za to wdzięczni. Wam młodym, silnym, pełnym życia. Tylko Wy macie tak wspaniałe organy. Nasi chemicy.. opracowali formułę kosmetyków, które codziennie rozwozisz.

-Kosmetyki? Ty chory skurwielu!- wydarłem. Tym razem z całym impetem. Czas, który zajęło mu opowiadanie tych chorych bredni, pozwolił rozluźnić moje mięśnie i uwolnić struny głosowe.

 

Mężczyzna zaczął mnie uspokajać. Jak w filmach akcji, gdy źli bandyci porywający rodzinę bogatego biznesmena dla okupu, mówią mu, że jeśli będzie ich słuchał, wszystko będzie dobrze. Dalej kontynuował swoją historię, zdradzając mi wszystkie szczegóły. W momencie jak skończył, uświadomiłem sobie jak duża była skala ich chorego przedsięwzięcia i ile osób było w nie uwikłanych. Produkować kosmetyki z ludzi?! Przez chwilę nic do mnie nie docierało.

 

-Dołączysz?- zapytał z taką łatwością, jaką Pani Zosia pytała mnie, czy zjem kawałek ciasta.

-Co?!- powiedziałem oburzony- nigdy nie wezmę udziału w tym gównie!

-Odpoczniesz, zjesz, przemyślisz. To dla Ciebie szok, ale zrozumiesz, że to coś więcej. To nasza.. Twoja szansa.

-Aaał- syknąłem, czując lekkie ukłucie na lewym ramieniu.

-Co mi..- zdążyłem jedynie pokierować wzrok w miejsce nieprzyjemnego uczucia, gdzie zauważyłem starszą kobietą z wbitą igłą w moje ramię. Potem nastała już tylko ciemność.

 

***

Od tamtych wydarzeń minęło 30 lat. Dopiero dziś postanowiłem uwiecznić je na papierze. Spytacie dlaczego? Nie wiem. Nie wiem, czy znam konkretny powód tej decyzji. Po przeczytaniu pierwszych stron historii, pewnie spodziewaliście się czytać pamiętnik nieboszczyka, który zmarł tego samego dnia, gdy został uwięziony przez staruszków lub artykuł jakiegoś dziennikarza opisujący wydarzenia z mojej perspektywy. Nie.. Nic z tego. Wciąż żyje i mam się dobrze.

Ciekawi Was jak potoczyła się moja historia? No cóż. Chociaż nikt w domyśle, nie ma zamiaru czytać moich notatek, nie opisze tego. Wolę dmuchać na zimne. Jest to część obowiązującej mnie umowy.

Co robię dzisiaj? Mam się całkiem dobrze. Cholera. Trochę pesymistycznie to zabrzmiało, jak na faktyczny stan rzeczy. W sumie od 30 lat nie mam na co narzekać. Jestem szczęśliwy, mam spokojne, a przede wszystkim.. zdrowe życie.

Nie pracuje już jako kurier, lecz wciąż od prawie nieprzerwanie 40 lat pracuje w naszej sortowni. W tej samej, gdzie gruba Beta i Pan Edek dokonali swojego żywota.

Codziennie słucham audycji radiowych. Zawsze to jakaś nowa dawka informacji, a i muzykę fajną puszczą. Od czasu do czasu kiwnę głową na powitanie kurierowi, który przychodzi zawczasu do pracy. Później zazwyczaj ucinam sobie drzemkę.

-Dzień dobry Panie Pawle- powtarzał każdego dnia Robert- nowy dostawca, wdrażający się na stanowisku.- W Pana wieku też chciałbym mieć tyle sił i zdrowia. Wygląda Pan, jakby przez 30 lat w ogóle się nie postrzał.

-Witaj Robercie- odpowiedziałem mu z lekkim uśmiechem, nasuwając czapkę z daszkiem, na swoją całkiem młodą twarz…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania