Kwiecień

Nowa przygoda się rozpoczęła. Nie ukrywam, w kolejny miesiąc wchodzę lekko mrużąc oczy, jakoby skądś miał nadejść cios.

 

Drobne uderzenia faktycznie się pojawiły, natomiast całkiem zgrabnie udało mi się wszystkich pounikać.

Nawet sraczka na start jakoś specjalnie mnie nie zniechęca.

Wyciągając wnioski, mógłbym stwierdzić, że Luty, nauczył mnie pewnej wytrwałości. Wiadomo, życie nigdy jakoś za specjalnie mnie nie oszczędzało, ale ten jebany Luty próbował mnie wykończyć.

Może właśnie tu jest moher pogrzebany? Tak najzwyczajniej w świecie zadowalam się tym co jest, bo było gorzej? Nie.. Pierdole głupoty. Jasne było gorzej, ale generalnie mimo tego, że nie jestem zbyt wybredny, nie zadowalam się byle czym.

 

Poza unikaniem ciosów, na szczęście początek miesiąca powitał mnie promocjami na moje wszystkie ukochane retro gierki, które do niedawna żyły jedynie w moich wspomnieniach.

 

Zasiliłem kolekcję trzema perełkami z dzieciństwa, a w dodatku dorwałem OFOLIOWANĄ wersję Herculesa w dużym pudełku na Windows 95. Gdyby Ci ludzie mieli świadomość jaki artefakt wyszarpałem za grosze... Japa mi się cieszy jak nie wiem co. Nawet jeśli nigdy tego nie sprzedam, ze względu na absurdalną cenę rynkową, to po prostu strasznie mnie to jara, że po prostu to mam na półce.

 

Kwiecień, niestety pomimo obiecującego początku wcale nie rozpieszcza. Nie ma jakiejś tragedii jeśli chodzi o elementy wkurwogenne, ale zdrowie pozostawia wiele do życzenia.

Jak zwykle "coś". Naprawdę nie mam ogromnych wymagań od życia. Wystarczy, że będę zdrowy, nie będę miał długów a ludzie w końcu się ode mnie odpierdolą.

 

Tyle, a jak się okazuje - nieosiągalne.

 

Na szczęście samokontrola nadal na względnie wysokim poziomie, więc mimo kolejnych kłód, jako tako idzie. Co prawda regularnie się o te kłody potykam, ale przynajmniej w miarę szybko wstaje.

 

W końcu zacząłem też dostrzegać więcej plusów w codzienności i ogólnym starzeniu się, zwłaszcza, że ta "linia" na której klasyfikuje sobie od jakiego wieku już ktoś jest stary, elegancko przesuwa się ku górze.

 

Oprócz tego, w końcu zdałem sobie sprawę, że to całe okropne starzenie się, wcale nie jest tak do końca złe.

Oczywiście, pewnie chujowo jest być starym grzybem, ale na razie nim nie jestem, i tak po prawdzie dbam o siebie nieco bardziej niż "średnia". Innymi słowy, nie napierdalam wódy i nie popijam jej browarami

W zasadzie w ogóle nie piję wódy, jedynie okazjonalnie jaram codziennie, choć również w stosunkowo skromnych ilościach.

Mniejsza, wracając do tematu starzenia się, a w zasadzie do tego, dlaczego to przestało mnie tak przerażać: odpowiedź jest banalnie prosta.

Otóż, nie chcę być taki jaki byłem dajmy na to... Dziesięć lat temu. Ani nie jestem przesadnie dumny z młodocianych osiągnięć, ani nie chciałbym spędzić wieczności mając nastoletnią mentalność, zwłaszcza, że ta grupa wiekowa regularnie i wyjątkowo mnie wkurwia.

Mijają kolejne lata, a ja nie czuje się coraz starszy. Czuje się raczej bardziej kompletny, mimo tego jak nadal wybrakowany z pewnością jestem, bądź bywam.

Robię wyłącznie to na co mam ochotę, dlatego, że z wiekiem nauczyłem się nie robić nic wbrew sobie.

Nie chodzi o takie szczeniackie "wyjebaństwo" i walenie browarów na ławce. Browara na ławce to i dzisiaj bym pewnie pierdolnął w dobrym towarzystwie, ale nie dlatego, że ktoś mnie do tego namówił, mimo, że przykładowo nie miałem na to najmniejszej ochoty, tylko dlatego, że faktycznie chcę.

Dziś gówno mnie to obchodzi czy wypada czy nie wypada. Na pewno nie wypada walić w chuja i udawać kogoś, kogo ktoś oczekuje. Naprawdę zapraszam każdego do przyjęcia takiego podejścia.

Satysfakcja gwarantowana, zwłaszcza, jak ktoś wybitnie niechciany powie, że MUSIMY się spotkać!

Zawsze mi przychodzi wtedy do głowy coś w stylu "kurwa człowieku, a myślisz, że dlaczego nie mamy kontaktu?"

Wiadomo, fajnie spotkać się z przyjacielem z dawnych lat, ale już niekoniecznie ze znajomym kolegi mojego przyjaciela. Jasne? No i super, to idziemy dalej.

 

Mimo wielu głębokich przemyśleń lata temu, nie ma co się oszukiwać - nie było mnie wtedy stać na taką refleksje jak dziś, i w sumie nic dziwnego, na chuj miałbym myśleć w ten sposób.

Jako ogólnie głupi i dysfunkcyjny gatunek non stop szukamy akceptacji, niestety czyjejś, zamiast swojej, więc podejmowanie chujowych i niezgodnych z nami decyzji mamy we krwi.

 

Stąd chodzi się na kompromisy które są dla nas toksyczne i zwyczajnie szkodliwe. Tak, jeśli nie chcesz jechać do rodziny na święta, bo zwyczajnie są popierdoleni - nie musisz. Owszem, pewnie wypada, ale gwarantuję, babcia przeżyje. Pewnie będzie trochę smętów, może nawet nieświadomie zacznie się jakiś szantaż emocjonalny, ale finalnie wszystkim wyjdzie to na dobre. Jeśli do tego nie gryziesz się w język tak jak ja - naprawdę, nie ma co nawet się zastanawiać, nie warto tracić nerwów i potencjalnie zdrowia, żeby zadowolić kogoś z kim w sumie nawet nie chcesz spędzać czasu.

Oczywiście nie mówię, żeby jebać wszystkich i palić most za mostem.

Powiedzmy.... Jebać wszystkich, ale z umiarem.

Dodatkowo, gdyby się już tak tego pozytywnego aspektu starzenia uczepić, za wiekiem niemalże symultanicznie idzie mądrość. Przynajmniej co do zasady.

Oprócz tego, starzenie się, jest co prawda procesem, ale takim który gdzieś tam z tyłu głowy jest ze mną codziennie. To żadne odkrycie, jutro będę starszy niż dziś, natomiast dlaczego to jest coś pozytywnego? W sumie tak do końca, jeszcze nie wiem. Codziennie mam nadzieję, że jutro się dowiem, i nawet myślę, że faktycznie codziennie czegoś się na ten temat dowiaduje. Jakby nie patrzeć gdyby nie to, że się starzeje, nie miałbym o czym pisać. De facto na codziennym życiu bazuje moja "twórczość", gdyby nie było jutra, tutaj pojawiła by się ostatnia kropka.

 

Nie wiem jak Wasz czas, ale mój drastycznie w kwietniu przyśpieszył. Czyżbym wywołał ponurego żniwiarza niejako śmiejąc się ze starości?

Siadam do pisania znowu po sporej przerwie. Niestety tym razem to nie brak weny powoduje drobny przestój, a praca.

Nie zamierzam wdawać się w szczegóły ale w cyberświecie ostatnio dzieją się wyjątkowo pojebane rzeczy. Apogeum oszustw - ludzie to chuje.

Dramat, jak zdążę coś zjeść w ciągu dnia to jest niemal święto. Tak, jestem przemęczony, miło, że pytasz.

 

Na szczęście znowu jak usiadłem do pisania to przeanalizowałem troszkę szerzej moje samopoczucie. Na pewno szerzej niż "jestem zmęczony".

Myślę, że powoli kwiecień staje się przełomowym miesiącem w tym roku. Skorupa nieśmiałości zaczyna delikatnie pękać, a ja nareszcie troszkę bardziej doceniam samego siebie prywatnie.

Ciężko opisać to uczucie, zwłaszcza, że z reguły raczej cieszę się wewnętrznie... To trochę tak jakbym sam siebie poklepał po ramieniu.

Mrok oczywiście nadal mnie odwiedza, ale latarka od kumpla po fachu względnie skutecznie go przepędza. Przynajmniej do póki mam pełne baterie.

 

Niestety nie w każdym aspekcie jest tak kolorowo, mohery i inne skurwiele dalej próbują stłamsić w zarodku wszystko to, na co naprawdę ciężko pracuję.

 

Otóż, sytuacja co najmniej absurdalna. Spaceruje sobie spokojnie z moim kochanym owczarkiem.

Osiedlowa kosa jest coraz większa. Zaczepiła mnie jakaś nawiedzona baba.

W sumie to mało powiedziane, bo zaczęła piłować ryj, żebym posprzątał po psie. W głowie tej kobiety, najwidoczniej jako właściciel czworonoga, jestem odpowiedzialny za absolutnie każde gówno na trawniku. Nieważne czy to faktycznie moje, czy mojego psa.

Ów próchno pokazuje mi palcem jakiegoś mikroskopijnego balasa i dalej drze japę.

Cóż, na razie pominę to, że moje gówno było elegancko posprzątane.

Patrzę na tego tyci kloca, potem na tą babę i przez moment nawet nie wiedziałem jak to wszystko skomentować.

Uznałem, że powstrzymam się od epitetów, choć faktycznie w pierwszej chwili chciałem jej po prostu kazać wypierdalać.

Zamiast tego, zapytałem szanowną mumię, czy widziała kiedyś gówno owczarka niemieckiego.

Nie otrzymałem odpowiedzi, gdyż babsko zaczęło się już zapowietrzać, więc uznałem, że może jej pokaże jak wygląda. Uchyliłem rąbka tajemnicy otwierając wór z gównem. Jeśli Ty też nie wiesz jak wygląda gówno owczarka, no to generalnie zależy czym karmisz, ale jest duże.

To było akurat po całym dniu, więc było plus minus na dwie dłonie.

W międzyczasie baba non stop się zapowietrza, nic nie mówi. Wyglądała już niemalże jak rozdymka. Ba, nawet zaczynała robić się lekko fioletowa.

Niestety nie dowiedziałem się co chciała powiedzieć. Spokojnie, to nie tak, że się udusiła, po prostu tupnęła kościelnym obcasikiem i poszła.

Sytuacji takich jak ta w ostatnim czasie jest w sumie sporo. Nie są identyczne, ale ludzie są podobnie pojebani. Słucham? Przykład? Proszę bardzo!

 

Po miesiącu przerwy, odważyliśmy się z Żoną wyruszyć na kolejną wyprawę do żabki na kawę.

Początek wyjątkowo dobry, nawet samochody nas przepuściły. Było zielone, ale w mojej okolicy to nie jest wcale takie oczywiste, że można iść.

Podział ról był bardzo prosty, ja wchodzę kupić kawę, Żona zostaje z psem.

Nie było mnie jakieś nie wiem.... trzy minuty? Nie dość, że kawy nie kupiłem, bo ekspres się spierdolił (oczywiście), to w tym czasie na horyzoncie pojawiła się trójka pierdolonych bazarowych kwok z psami.

Wszystkie psy spuszczone, wszystkie psy nie nauczone powrotu, i tak - wszystkie to jebane szczekające i agresywne podbiegacze.

Moja Żona została osaczona przez trzy agresywne psy, a te jebane pizdy zamiast NATYCHMIAST zareagować, to się śmieją w najlepsze jak ich "niunie" się chcą bawić. No wkurwiam się jak o tym piszę, jaką pustkę trzeba mieć we łbie żeby nie widzieć tak oczywistych sygnałów? Nie trzeba być ekspertem, żeby zauważyć, że pies skaczę do gardła z pianą w ryju prawda? No kurwa prawda.

W końcu jedna z tych kurew zdecydowała się nonszalancko podejść, co w sumie pogorszyło na moment sytuację, bo jej psy dostały przez to pewnego rodzaju "potwierdzenie", że to co teraz odpierdalają jest pożądane.

Moja Żona była święcie przekonana, że pizda podejdzie, zabierze psy na smycz i pójdzie. Nie liczymy na przeprosiny, chcemy tylko, żeby wypierdalali, możliwie jak najszybciej. Co zamiast tego zrobiła ta ameba? No kurwa, komedia. Jedyny komentarz do całej sytuacji to: "jaki słodki piękny piesek!" a do tego wystawia łapska żeby pogłaskać mojego psa. Tak, tego samego który był atakowany przez jej pojeby, tego samego który się musiał przed chwilą bronić.

Jestem w szoku, że ta baba odeszła o własnych siłach, bo mojej Żonie z nerwów trzęsły się dłonie.

Niby jestem zdania, że powinna strzelić tej babie tubę, ale z drugiej strony mamy tak pojebany kraj, że jeszcze byśmy za to mandat dostali, więc w sumie jestem dumny, że po prostu się rozeszliśmy.

To wszystko działo się jak stałem w kolejce w żabce jebane trzy minuty. Trzy minuty w których mogła stać się tragedia. Kiedy ludzie zrozumieją, że opieka nad psem, to nie tylko fakt jego posiadania?

Strasznie mnie takie sytuacje bolą, a jeszcze bardziej wkurwiają. Niedorzeczne jest to, w jakim nieświadomym społeczeństwie żyjemy. Nie każdy musi być trenerem, ale rzekomo każdy rodzi się z mózgiem. Wydaje mi się, że jako gatunek, potrzebujemy przeprowadzić bardzo szczegółowe badania na ten temat.

 

Życie wśród innych ludzi jest przejebane.

Bardzo się staram, pracuję nad sobą, stosuję różne techniki relaksacyjne, medytuję z nadzieją, że kiedyś uda mi się otworzyć trzecie oko, ale to kompletnie nic nie zmieni, jeśli wszyscy wokół dalej pozostają ślepi. Do tego wszystkiego, na koniec dnia to ja jestem wkurwiony, a prowodyrki całej sytuacji pewnie już dawno odstresowały się za pomocą wódoterapii.

Znowu wraca do mnie ta sama myśl: do póki taka sytuacja nie dotknie jakiegoś smutnego krawata, to nic się absolutnie nie zmieni. Jakby w tym całym cyrku umarł mój pies, a Żona została pogryziona do krwi, to co by się stało poza mandatem? Oczywiście, że nic. Gdyby w analogicznej sytuacji zostało pogryzione dziecko vipa? No właśnie.

 

Kolejne dni, niestety wcale nie były lżejsze, choć tym razem pod względem zawodowym. Kto by pomyślał, że kwiecień będzie aż tak wymagającym roboczo miesiącem.

 

Szaleństwo, na porannych zmianach jem jeden posiłek dziennie, na wieczornych zaś, jestem tak nieprzytomny, że chyba najlepszym określeniem byłoby "nieobecny".

 

Medytacja niestety nie dodaje mi energii witalnej, pomaga się nie wkurwić, ewentualnie opanować, ale nie uchroni przed zgonem przy biurku. Powoli zapowiada się, że kwiecień będzie znacznie krótszym "rozdziałem", bo faktycznie krócej funkcjonuje. Przysięgam, snu nie da się nadrobić w jedną noc.

 

Chyba znalazłem przyczynę problemu.. Oczywiście, odpowiedź jest banalnie prosta.

Jestem cholernie przebodźcowany, praktycznie cały miesiąc jeżdżę do biura.

Próbowałem temu jakoś zaradzić, w postaci dojeżdżania na rowerze, ale, no właśnie...

Jestem tak zajebany z rana, że to cud, że pamiętam w jakim języku mówię. Oczywiście, budzi mnie dopiero piętnasta drzemka, albo uprzejma sugestia mojej Żony, żebym szybciutko wyłączył alarm.

Jazda rowerem w takim stanie, to proszenie się o wypadek, więc odpada. Zamiast tego muszę wybrać jazdę, maksymalnie zatłoczoną komunikacją miejską.

Nie ma lekko, jak wszędzie tak i tu: ludzie kompletnie nie myślą. Drobna uwaga ode mnie, drodzy pasażerowie: ZDEJMIJCIE KURWA PLECAK.

Pchać się na siłę również nie trzeba, naprawdę, to nie jest tak, że akurat CIEBIE nie chcę wpuścić, po prostu już i tak ociera się o mnie jebiący szlugiem i browarem typ. Pojedziesz następnym, albo POCZEKAJ.

Dzięki samokontroli w takich sytuacjach, ratuje naprawdę sporo żyć.

 

No nic dziwnego, że jestem wykończony absolutnie cały dzień, jak tak wygląda podróż.

Muszę w końcu spróbować wstawać wcześniej i jeździć tym rowerem do roboty, bo oszaleje.

 

Od poprzedniej kropki minęło trochę czasu. Jak długo? Naprawdę chciałbym wiedzieć. Mam wrażenie, że ostatnie tygodnie były maratonem stresu, wkurwu i niebywałej presji.

 

Nie było źle jak w lutym, ale zawodowo zostałem wypompowany z ostatniej kropli energii.

 

Codziennie tylko myślałem: "kurwa, niech to się już skończy."

 

Jak widać nawet nie miałem ochoty żeby siadać do pisania. Dlaczego?

Dlatego, że nie chcę pisać o robocie, a przysięgam, cały kwiecień kręci się wokół pracy, ale na poziomie o którym mi się nigdy wcześniej nie śniło.

Dalej nie chcę pisać o pracy, aczkolwiek chyba czas po raz kolejny wyjść ze strefy komfortu i dać się nieco poznać poprzez tekst, a nie samo spojrzenie na świat.

Przed wyruszeniem w tę drogę należy zebrać drużynę, więc muszę pozbierać myśli.

 

Myśli jako tako pozbierałem, więc postaram się zacząć względnie od początku, dlaczego jest, a raczej było mi ciężko zająć się czymkolwiek.

 

Na samym początku mojej "twórczości", jasno (a przynajmniej tak mi się wydaje) zaznaczyłem, że jestem przejebanym introwertykiem. Ludzie mnie męczą, a częściej niż rzadziej - wkurwiają.

Nie za bardzo też lubię opowiadać o sobie, ludziom których nie znam. Ba! Ja nawet nie lubię za bardzo rozmawiać z obcymi. W codziennym życiu w zupełności zaspokajam moje potrzeby socjalne w pracy. Dodatkowo przynajmniej raz dziennie mam za zadanie odpowiedzieć na pytanie: "kartą czy gotówką?" oraz "potwierdzenie?", więc interakcje międzyludzkie powiedzmy, że mam odhaczone.

Ergo: obnażenie mojej prywatności jest dla mnie szalenie trudne, do niedawna nawet myślałem, że niewykonalne.

Dobrze, wszystko fajnie, tylko o co właściwie chodzi? Niebywałe, że nawet ciężko mi jest o tym pisać wprost.

Cóż, wprost to trochę zostałem, a trochę dałem się wjebać na minę.

Bez żadnego pałowania się, jestem niezły w tym co robię zawodowo. Moja praca jest z grubsza samotna, muszę kombinować, myśleć nieszablonowo i być skuteczny.

Jednakże najbardziej sobie cenię to, że działam SAM.

Widzicie o co chodzi? Jak nie, to na pewno wszystko się zaraz wyklaruje.

 

Na początku kwietnia okazało się, że będę zmuszony opowiedzieć o sobie, o swoich osiągnieciach i tak dalej - przed szerszym gronem.

Przed kamerą.

Obcym ludziom.

Przed kamerą.

Najpierw musiałem w ogóle przetworzyć w głowie myśl, że ja się nie przechwalam, tylko opowiadam o faktach. Tutaj akurat pomogło mi przeczytanie kilku rozdziałów książki na temat autoprezentacji.

Łączny czas antenowy to około pół godziny, w których gadam tylko ja, gapiąc się w obiektyw, zachowując iluzję pewności siebie.

Kurwa mać, ile stresu mnie kosztowało to wszystko jest wręcz niemożliwe do opisania.

Na początku miesiąca, miałem tylko drobne skurcze w żołądku od czasu do czasu. Każdy kolejny dzień dodawał mi nowych objawów, takich jak drżące dłonie, drażliwość (niedopowiedzenie) bezsenność. Moje myśli były całkowicie zogniskowane wokół tego wystąpienia, aczkolwiek, tak naprawdę wokół mojego pojebanego lęku, przed porażką. Albo wyjścia na idiotę.

 

Tak, słuszna uwaga - moja pewność siebie jest na wysokim poziomie.

 

W przeciwieństwie do dzisiejszej "normalności", nie urodziłem się w świecie tik toka. Przez długi czas nawet nie miałem na chacie Internetu. Aparat w telefonie miałem dopiero gdzieś w połowie gimnazjum, aczkolwiek określenie tego "aparatem", jest co najmniej niedorzeczne.

Zmierzam do tego, że moje obycie z kamerą jest absolutnie zerowe. Nawet na zdjęciach, wydaje mi się, że zawsze wychodzę jak kretyn.

Cały miesiąc musiałem trenować, żeby w ogóle przyzwyczaić się do mojego ryja w dolnym rogu ekranu, ale mimo to, daleko było do stwierdzenia, że jestem jakkolwiek gotów.

Co z tego, że zaczęło mi to wychodzić, skoro robię to sam? Mój dobry kumpel, na szczęście w dobrym momencie wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Widział, że ledwo się trzymam i zaczynam myśleć o zrezygnowaniu z wystąpienia.

Gość jest ekstrawertykiem, więc w zupełnie inny sposób podszedł do tematu - po prostu kazał mi zaprezentować to co mam do powiedzenia przed nim.

Powiedzieć, że obsrałem zbroję, to jak nie powiedzieć nic. Wydawało mi się to okropnie głupie, pod kątem niezręczności. Nie potrafiłem kompletnie się wczuć.

Moje wystąpienie zaczynało się od przedstawienia, ale jak mam się przedstawić w naturalny sposób, przed kimś kogo znam kilka lat? Dramat, przygotowanie mnie do wystąpienia musiało być porównywalnie frustrujące dla nas obojga.

Po kilku tygodniach, pozornie wszystko miałem już pod kontrolą. Nawet ta nieszczęsna kamera przestała mnie "parzyć".

Jak już wydawało mi się, że wszystko będzie dobrze, zostałem w kulturalny sposób, całkowicie z zaskoczenia, na parę dni przed samym wydarzeniem zaproszony na spotkanie z "szychami", na którym to miałem się "oswoić" z występowaniem publicznym.

Kurwa, przynajmniej smutne krawaty nie miały żadnych uwag, a nawet paradoksalnie zadziałało to całkiem motywująco.

Do tego wszystkiego, nagle zostało na mnie niemal wymuszone przez otoczenie, zrobienie prezentacji, jako tło do tego co będę mówić. Może i faktycznie był to dobry pomysł, przynajmniej jak patrzę na to "przez ramię", natomiast byłbym w chuj wdzięczny gdybym otrzymał podobne informację jakoś... No nie wiem... Miesiąc kurwa temu.

Gdyby nie to, że moja Żona jest grafikiem, i zwyczajnie zrobiła tę prezentacje za mnie, słuchając notorycznie uwag laika (czyli mnie) to byłby koniec. Oczywiście mógłbym zrobić prezentację sam, ale jednak miałem reprezentować molocha, a nie warzywniaczek, a moje umiejętności graficzne zatrzymały się na gimpie w podstawówce. Czarny scenariusz naturalnie zakładał, że wyjdę na idiotę.

Można by więc rzecz, że moja Żona dość dosłownie uratowała moje wystąpienie. No i wysłuchała mnóstwo inwektyw w kwietniowym międzyczasie.

Zbliżając się już do "dnia sądu", mój stres urósł do granic absurdu. Autentycznie nie byłem w stanie skupić się absolutnie na niczym.

W domu było w sumie jeszcze gorzej, zamiast odpoczywać, musiałem funkcjonować.

Paradoksalnie wszystkie czynności jakie zawsze dawały mi przyjemność, przez ostatnie tygodnie były pułapką.

Wpadałem do świata gier, niby jak zwykle, ale tak jakbym oglądał poczynania kogoś innego. Czułem się... Nieobecny. W zasadzie to nawet nie "czułem się", ja BYŁEM nieobecny.

Nie pamiętam większości odbytych rozmów czy ustaleń. Zarówno zawodowo jak i w domu.

Znowu - jakbym obserwował kogoś innego. Na pewno nie uczestniczyłem w rozmowach w których de facto brałem względnie czynny udział - mózg był gdzieś indziej.

Do tego jak się okazuje już po wystąpieniu, próbowałem przejarać cały ten stres. Pozornie nawet mi to wychodziło, poza tym, że byłem jeszcze bardziej odrealniony. Nie było co prawda krzywych faz, ale specjalnie się tym stanem "uhahania" nie nacieszyłem.

 

Oj patrząc na to już spokojniejszym okiem, moja Żona z pewnością nie miała lekko. Dobrze, że tylko ja w tym związku param się pisaniem, bo coś czuje, że jej kwiecień mógłby przebić mój luty.

Ciężko jest żyć z duchem, będąc szczerze zakochanym. Niemal równie ciężko jest nim być.

 

Na szczęście cały ten jebany meksyk już się skończył. Dodam nawet, że finalnie wystąpienie poszło mi obiektywnie zajebiście, niemniej - raczej nigdy więcej nie dam się na taki cyrk namówić. To nie mój świat, i dobrze mi z tym.

Nie twierdzę oczywiście, że nic z tego nie wyciągnąłem. Wręcz przeciwnie, nawet sporo się o sobie dowiedziałem. Spojrzałem na moją pracę przez zupełnie inny pryzmat, więc siłą rzeczy zaczynam myśleć na swój temat nieco lepiej.

Poza tym, jestem zwyczajnie dumny, że mi się udało. Wyjście poza strefę komfortu to znów, mocne niedopowiedzenie. Raczej skoczyłem poza nią na główkę, na bungee, po drodze orientując się, że lina zaczyna pękać.

Zaliczyłem też kolejny progres w kwestii kontroli moich emocji, a medytacja zaczyna wchodzi na kolejny poziom.

Czy kwiecień to udany miesiąc? Kurwa no sam nie wiem, jeszcze parę dni temu był jednym z najgorszych i myślałem, że zaraz zejdę na zawał, który genetycznie faktycznie wisi w powietrzu.

Wiele kwestii na pewno muszę jeszcze sobie poukładać i przemyśleć, więc gdybym miał odpowiedzieć tu i teraz na moje pytanie?

Chyba tak, ale nie mam nic przeciwko, żeby rozpocząć już maj.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania