La dolce vita w nowym mieście
W plecaku mam trzynaście tysięcy złotych. Wysiadam na dworcu Łódź Fabryczna. Ciągnę za sobą walizkę, plecak mam zawieszony na brzuchu. Każde spojrzenie przechodnia skrywa chęć wbicia scyzoryka w plecy.
Mam dziewiętnaście lat, przyjechałem do dużego, aby miasta ułożyć sobie wygodne życie. Chciałem do Warszawy, ale za droga. W Krakowie smog. W Gdańsku zimno od morza, a w Poznaniu strzelaniny. Więc Łódź.
Idę chodnikiem spocony pod pachami, sierpniowe słońce łapie mnie na lasso i ściska. Przemierzam nieznane mi ulice, myślę o sprawach, od których chciałem uciec. Odtrącam mgławice złych wspomnień nadzieją, że w nowym miejscu rozpocznę szczęśliwe życie.
Miasto wita mnie nagłą ulewą. Moknę jak szczur, który wpadł do studzienki. Prawe kółko pęka i odlatuje od walizki z winy krzywego chodnika. Do tego prawie wchodzę pod rozpędzony samochód. Kierowca wygraża mi pięścią. Ma twarz, która musi śmierdzieć jak wojskowa konserwa. Jego oczy promieniami łamią mi kości.
Szybko uciekam, trafiam na ulice Piotrkowską. Postanawiam uczcić dzień powtórnych narodzin.
Mój wybór pada na sieciówkę Bobby Burger. W lokalu jest pustawo, siadam w kącie przy oknie. Walizkę stawiam pod stolikiem, plecak trzymam na kolanach. Zamówienia składa się przy barze, więc z plecakiem podchodzę do lady.
Zamówienie przyjmuje czarnoskóra dziewczyna, która mówi bez obcego akcentu. Na plakietce jej koszulki widnieje imię Kasia. W moim mózgu wywołuje to małe spięcie. Sprawia, że czuję jak uciekinier z białoruskiej wsi.
Proponuje mi wysuszenie przemokniętego plecaka na zapleczu, ale uruchamiają się w każdym z neuronów zasiane stereotypy. Umysł zaczyna produkować chore myśli. Podejrzewam, że Kasia w oczach ma rentgen, że dostrzegła skitrane w plecaku pieniądze, które chętnie przygarnie.
Dziękuję grzecznie za pomoc i zamawiam burgera z mango z frytkami z batatów.
Nagle do środka wpada trzoda wygłodniałych dzieciaków, których nauczycielki nie kontrolują. Wszystkie stoliki zostają zajęte, od mojego są pożyczone krzesła. Kasia przyjmuje zamówienia od maluchów w trzech różnych językach, bo okazała się to być wycieczka międzynarodowa.
Krzyki, wrzaski, tu coś spadło, tam komuś wylało. Cisza przychodzi wraz z pozwoleniem opiekunów na wyjęcie telefonów. Mija czterdzieści minut. Głód maszeruje mi po żołądku, wbija kurze łapska w jego ścianki. Opiekunki dzieciaków są zaniepokojone. Jeżeli pociechy nie zostaną nakarmione, to siłą frustracji rozszczepią atom. Kasia tłumaczy, po angielsku, że przeprasza, już za moment jedzenie będzie gotów. Po czym znika na zapleczu.
Na tyłkach Kasia transmutuje w olbrzyma z kozią bródką. Wielkolud wybiega z kuchni. W dłoni dzierży tasak, goły tors przykrywa mu fartuch z napisem kocham gotować. Nauczycielką oczy wyskakują z czaszki. Gałki orbitują im wokół głowy. Dzieciaki mają fun, kręcą tik-toki.
— Marcin, nie możesz mnie zostawić samej. — krzyczy Kasia zza kuchennych drzwi.
Marcin idzie przed siebie niewzruszony rozpaczliwym tonem koleżanki. Będąc już jedną nogą za progiem knajpy, rzuca:
— Dorwę skurwysyna.
Oczy Kasi zachodzą łzami. Lokal pełny klientów, ona sama na zmianie. Powoli pęka. Stres wałkuje jej serce. Stoi w miejscu z zamkniętymi oczami i zaciskając pięści. Marzy o niespodziewanym rozpadzie wszechświata. Meteorycie wielkości bili z bożego stołu, który uderza w ziemię jak pocisk w jajko.
Opiekunki zaczęły domagać się od Kasi zwrotu pieniędzy. Współczuję dziewczynie. Stwierdzam, że nic tu po mnie. A pięć dych w piach przeżyję.
Ciągnę za sobą walizę na jednym kółku. Po deszczu przyszła tęcza, a głód łamie mi kości. Zazdroszczę bezdomnemu, który bezwstydnie na oczach tłumu turystów wyjada resztki ze śmietnika. Idąc, zachodzę do sklepu, kupuję paczkę kabanosów, popije je jogurtem. W jednej czwartej nie zapchałem żołądka, a kolejne dwie dychy wyparowały. Nie wiem, ile zajmie szukanie pracy, dlatego powtarzam sobie, że muszę być oszczędny.
Stoję przy kamienicy ze świeżo odnowioną elewacją. Dzwonię do kobiety z agencji, która ma przekazać mi klucze do pokoju. Zanim odbierze, zachodzi mnie od tyłu z telefonem przy uchu. Wypluwa z małych, podkreślonych fioletową szminką ust, że oto klucze, drugie piętro, drzwi numer trzy, powodzenia. Już znika. Dostrzegam z dala kontur jej postaci. Niewyraźny jak majak.
Walczę z siłami grawitacji. Wciągam stopień po stopniu walizkę, ognisty ból trawi moje niezbyt liczne mięśnie. Staję przed drzwiami, w pęku mam trzy klucze. Zgaduje, który jest odpowiedni. Pierwszy skucha, drugi skucha. Nerwy się we mnie zbierają, bo za drzwiami krótki korytarzyk i kolejne wrota do sforsowania. Szansa pół na pół.
Jeden klucz jest srebrny, ma ostre ząbki i przetarty czubek. Drugi zaś jest miedziany, widać, że otworzono nim niejedno piwo. Chwilę się waham, ostatecznie stawiam na drugi typ. Powoli wsuwam go w zamek. Przygryzam wargi. Robię zakład ze samym sobą, że jeżeli trafiłem, w nagrodę spalę jointa. Oddech wstrzymany, przekręcam. Kurwa, kolejna skucha.
Gramolę się z bambetlami do środka. Plaskaczem atakuje mnie smród niewyniesionych śmieci. W oczy kłują podrapane płytki. Dziwią wydeptane ścieżki w syfie, który pokrywa podłogę.
Zanim zdążę zrzucić buty, otwierają się drzwi do pokoju naprzeciwko wejścia. Wyskakuje na mnie chudy szczypior z pryszczatą mordą. Dyszy, pachnie serem gouda. Niezamiennie z nim słowa, bo Marcin w fartuchu, odrywa gościa ode mnie. Przygważdża delikwenta do ściany i grozi tasakiem. W odbiciu ostrza widzę przerażony wzrok pryszczatego.
— Raz jeszcze będziesz się łasił do Agatki, a dowiesz się, jak smakuje własne gówno.
— Będę musiał zmienić dietę.
Po wymianie zdań zdali sobie sprawę, że obserwuje ich ktoś obcy. Pryszczaty nieco siny, macha ręką. Nazywa się Kordian. Marcin go puszcza, podaje mi rękę, podrywając mnie z brudnej podłogi.
— Trójka twoja, chono ci pokaże. — mówi Marcin do mnie.
Prowadzi mnie do kuchni. W niej proponuje mi czaj, odmawiam. W zlewie kwitną brudne naczynia. Mój pokój znajduje się na końcu, przy lodówce. Gdy po raz kolejny użeram się z kluczami, Marcin nie przestaje gadać.
— Słabo trafiłeś świeży, bo kojo od kuchni jest przekichane.
— Dlaczego?
— Kordian od rana napierdala garami.
— Aha.
— Ostrzegam, że późno wracam z roboty i biorę długi prysznic. U ciebie wszystko słychać, jakbyś spał pod rynną.
— Zasypiam w słuchawkach.
— Ten z napisem express.
— Co?
— Klucz od pokoju jest z napisem express.
Nienawidzę drzwi. Zawsze za nimi czeka rozczarowanie. Pokój jest klitką na miotły. Nawet niskorosły nie zrobiłby w nim szpagatu. Ściany są białe jak w psychiatryku, a raczej były, bo są poplamione. Meble z Ikei. Okno małe, zakurzone pod sufitem.
Siadam na wilgotny tapczan. Próbuję się nie rozpłakać przy Marcinie.
— Miłego rozpakowywania. — życzy Marcin, odchodząc.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania