Lansen
Lansen spojrzał ku nadchodzącym z drugiego końca alejki mężczyznom. A przynajmniej tak sądził, że tym właśnie byli: mężczyznami. Niewiele pozostało opcji, przemknęło mu przez myśl, ale jednak pozostawały… inne. Kobiety, na przykład. Zastanowił się.
Te kobiety, które Lansen znał, dzieliły się na przysadziste, miękkie i ciepłe, raczej ciężkie od gorących emocji, jak małe słońca orbitujące wokół niego, kiedy dawno temu był mały. Drugi gatunek występował tylko w gazetkach kupowanych za parę koron na dworcu lub u Chińczyka: te zawsze były ledwie ubrane, nie dawały odczuć, że będą przy tobie jak się posmarkasz czy nie emanowały zapachem polnych kwiatów. Te pachniały raczej dymem z papierosów (jego papierosów), tanim papierem i spermą. Lansen spojrzał wzdłuż alejki. Tak, żadna ze zbliżających się wolnym krokiem postaci nie wyglądała ani na ciepłą i miękką kobietę, ani na… tą drugą. Tą, do której walił co jakiś czas. Tą, którą w przypływie dziwnych uczuć rozdzierał na strzępy, a potem gnał po nocy do Chińczyka, by ten sprzedał mu nową.
Żadna ze znanych mu typów kobiet nie nosiła kapelusza i trzyczęściowego garnituru.
– Harvey Lansen – powiedział z niedaleka jeden z idących ku niemu. Jego głos nie brzmiał ochryple jak głos pana Panchouli, który dawał mu wypłatę od sześciu lat i trzech tygodni. Ani śmiesznie, jak głos Chińczyka. Nie miał odpowiedniego… czegoś. Może chodziło o tembr. O, nie. Ten głos brzmiał jak groźba, jak obietnica, jak zaproszenie do przemocy. Albo po prostu, jak przemoc. Bóg Izraelitów mógł mieć taki głos. Albo całkiem inny, biorąc pod uwagę, że nie wiadomo jaki miał tamten.
– Lansen – powiedział ten drugi, rzucając mu pod nogi przedmiot. Duża, skomplikowana maszyna upadła u jego stóp z brzękiem, który mógł sugerować zatarcie, zatrzaśnięcie, zapiaszczenie… a może ułamanie.
Lansen poruszył przedmiot nogą. Był zdecydowanie zbyt ciężki, żeby niosący go mężczyzna mógł ot tak sobie rzucić go jedną ręką. Można tak rzucić książką, prostokątem przypominającym cegłę, ale dużo od niego lżejszym. Bardziej aerodynamicznym, czyli przemieszczającym się lepiej w powietrzu.
– Nie możesz nas unikać w nieskończoność, Lansen.
– Nie będziesz nas unikać w nieskończoność – dodał drugi. Ten, który rzucił ciężkim i skomplikowanym przedmiotem, jakby ten był otoczakiem.
Mogę, pomyślał Lansen. I będę. Boję się was i waszych świecących oczu.
Zupełnie jak na jego zawołanie, w ciemnych plamach mężczyzn pojawiły się po dwa na głowę świecące punkty, które mogłyby być oczami tylko wtedy, jeśli każdy z nich skrywały słońce. Wewnętrzne ciepło rozsadziłoby ich od środka, pomyślał.
– Dziś nie napiszę ani słowa – zadrżał jego głos. – Przyjdźcie jutro. – Chrząknął. – Przyjdźcie jutro.
Dwaj mężczyźni nie poruszyli się, maszyna do pisania również nie zniknęła, jak za poprzednim razem. Lansen czekał.
– Poważnie wam mówię, przyjdźcie jutro. Jutro już na pewno. Na pewno. Na pewno. – Pokiwał zachęcająco głową.
A przynajmniej tak, jak kiwał zachęcająco głową Chińczyk, kiedy chciał mu sprzedać zupę w puszce kilka dni po terminie. Czyli właściwie każdego dnia. Każdego dnia jakaś puszka traciła ważność, każdego dnia coś zmieniało cenę. Każdego dnia Chińczyk się uśmiechał.
– Jutro – powiedział jeden z nich.
– Jutro. – Podniósł gestem maszynę drugi. – Jutro, Lansen. Jutro napiszesz całość.
– Jutro – potwierdził Lansen, obiecując.
Gdy sylwetki zniknęły w mroku, Lansen przywiązał koniec sznura do starego szyldu. Na drugim zaplątał szybką pętlę i wdrapał się na skrzynie.
– Jutro możecie mnie w dupę pocałować – powiedział cicho. – Nie będzie jutra.
Skoczył.
Sznur napiął się z szarpnięciem, Lansen skonał w zaledwie kilka sekund. Jego oczy pokryła ciemność. Od wewnątrz i zewnątrz.
Gdy je otworzył, stał w ciemności. Nie wiedział, jak długo. Między kolejnymi zamknięciami i otwarciami oczu pojawiało się coraz więcej szczegółów, perspektywa ukazywała raczej długość, niż szerokość. Przychodziła na myśl głębokość, ale może to umysł płatał mu figla. Alejki mierzy się w głębokościach, czy długościach?
Dobiegły go stanowcze kroki. Twarde, niespieszne. Znajome.
W jego stronę zbliżały się dwie postaci. Mężczyźni, pomyślał. Kobiety zupełnie inaczej się poruszają…
– Och, nie – powiedział cicho i wbił wzrok w ziemię, obejmując głowę rękami.
Gdy po trwającej pięć sekund albo tysiąc lat chwili odważył się podnieść wzrok, miał przed sobą dwie pary świateł.
Na brudny bruk alejki upadła maszyna do pisania.
– Nie możesz nas unikać w nieskończoność.
– Czas napisać swoje życie, Lansen.
Komentarze (6)
mówiąc ci: «Nie lękaj się, przychodzę ci z pomocą». Nie bój się, robaczku Jakubie,
nieboraku Izraelu! Ja cię wspomagam - wyrocznia Pana - odkupicielem5 twoim - Święty Izraela" (Iz 41,14).
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania