Łatwa Robota

Urwane fragmenty pamięci kołatały mu się po głowie, gdy słońce, jak gdyby na złość przypiekały jego policzek. W ustach czuł niezwykłą suchość, ale żeby ją zaspokoić musiałby zejść na dół po wodę. Przez chwilę nawet próbował się podnieść, jednak nieprzyjemny ból głowy szybko zmienił jego zamiary.

– Za dużo… – powiedział do siebie pod nosem, po czym odwrócił się na drugi bok, żeby spróbować znów zasnąć.

Po dłuższej chwili świadomość zaczęła powoli odpływać, jednak powróciła, gdy usłyszał raptowne szarpnięcie za drzwi i kilka szybkich, lecz drobnych kroków, które zbliżały się do niego. Poczuł, że ktoś łapie za jego koc i nerwowo potrząsa.

– Devon, wstawaj! – Usłyszał i lekko odwrócił głowę, otwierając jedno oko z grymasem niezadowolenia. Stał nad nim rudowłosy chłopak w poszarpanej koszuli. Typowe dziecko slumsów, którego przyszłe życie zapewne miało być tak samo trudne jak każdego, kto urodził się na ulicach Irdery. Nie miał więcej niż 12 lat, nie umiał czytać ani pisać, ale to nie przeszkadzało mu, żeby zarabiać pierwsze monety, pracując jako goniec.

– Wiewiórek, co jest? Odpierdol się! – powiedział zaspanym i zmęczonym głosem.

– Dziadek Cię szuka! – Piskliwy ton nie chciał dać mu spokoju, a jego właściciel dalej potrząsał jego ramieniem przez koc.

– Co on chce?

– A czy ja wyglądam na kogoś, komu Dziadek sprzedaje szepty?

– Dobra, dobra… Gdzieś tu leży moja sakiewka, weź sobie jednego rela… Tylko jednego, są policzone i jak zobaczę, że brakuje to Ci nogi z dupy pourywam. – Devon starał się być dość stanowczy. Wiedział po sobie, że z dzieciakami z ulicy inaczej nie da się rozmawiać.

– Podobno wczoraj tak zachlaliście w Czerwonym Motylu, że dziś raczej gówno pamiętasz, a nie to ile monet masz w sakwie.

– Przestań cwaniakować tylko bierz, co twoje i spierdalaj.

Słysząc te słowa chłopak jedynie lekko się uśmiechnął i wyszedł w pośpiechu, jakby miał do załatwienia jeszcze kilka spraw tego ranka. Devon wstał ze sporym trudem. W oczach mu się mieniło, a ból głowy się nasilił, ale wiedział, że jak Dziadek go szuka, to lepiej nie kazać mu długo czekać. Rozejrzał się po pokoju, w którym panował bałagan, jakby przeszło tornado. Nieliczne ubrania leżały na podłodze obok rozlanego wina, którego zapach zdążył już wypełnić całe pomieszczenie. Najwyraźniej wczoraj musiał je przynieść ze sobą, ale nie zdążył wypić. W tej chwili był z tego powodu nawet zadowolony, bo wolał sobie nie wyobrażać, co by się z nim dziś działo po jeszcze jednej butelce.

Założył na siebie pierwsze co mu wpadło w ręce i ruszył na korytarz, by chwilę później zejść skrzypiącymi schodami na dół. W połowie drogi zobaczył miskę z wodą. Skierował się od razu w jej stronę, by wziąć parę łyków i przemyć twarz.

– Jak się czujesz? – Usłyszał zza pleców.

– Bywało lepiej. – opowiedział jeszcze mocno przygaszonym głosem. Odwrócił się i ujrzał przed sobą właściciela domu Tevnera. Był to starszy mężczyzna, dość zasadniczy, ale też zdecydowanie w porządku wobec niego. Samo to, że dał mu dach nad głową w zamian za niewielką tygodniową opłatę było już czymś, ale to, że nie mieszał się w jego interesy i nie osądzał go z góry sprawiało, że chłopak czuł się u swojego gospodarza, jakby mieszkał we własnym domu.

– A Czynsz? Pamiętasz, że miałeś zapłacić do wczoraj? – mężczyzna zaczął wypytywać, jednak w jego tonie nie było złośliwości ani krzty ponaglenia.

– Pamiętam, jutro zapłacę za dwa tygodnie z góry. – Devon odpowiedział z udawaną obojętnością, jednak źle się czuł z tym, że przekłada swoje zobowiązania wobec jednego z nielicznych ludzi, którym prawdziwie ufał. W jego mieszku zapewne znalazłoby się to, co miał zapłacić, ale nie miał pojęcia, po co wzywa go Dziadek, a w związku z tym te monety mogły mu być jeszcze potrzebne.

– Mam lepszy pomysł – wtrącił Tevner – Na kamiennej mieszka pewien garncarz, który winny mi jest trochę monet. Odbierz od niego dług, a czynsz za ostatni tydzień Ci odpuszczę.

– Przemyśle to – rzucił młody mężczyzna, po czym wyszedł na zewnątrz.

 

Dzień był wyjątkowo ciepły, jakby na złość. W gardle znów mu zaschło, a oczy cierpiały z powodu licznych promieni słonecznych. Powtarzał sobie w głowie, że więcej nie pije, ale równocześnie wiedział, że raczej prędzej czy później razem z pozostałymi chłopakami skończy jak wczoraj. Mijał kolejnych ludzi i ulice, aż w końcu poczuł, jak ktoś go łapie za ramię. Odwrócił się, by ujrzeć dość wysokiego mężczyznę w błyszczącym napierśniku i hełmie, który jedynie nie zasłaniał twarzy. W ręce dzierżył długą włócznie, a jego czerwono-niebieska peleryna z herbem słońca powiewała na delikatnych powiewach morskiej bryzy.

– Pójdziesz ze mną – głos strażnika był dość stanowczy. – Mam podejrzenia, że szmuglujesz jakąś kontrabandę.

– Jaką kontrabandę? – odpowiedział ze zdziwieniem Devon – Idę tylko do znajomego!

– Zaraz się dowiemy! – Strażnik zaprowadził go w jedną z pustych uliczek i przycisnął mocno do ściany kamiennego budynku. Zaczął przeszukiwać, upewniając się przy tym, że nikt nie patrzy, a gdy miał tego pewność zrobił dwa kroki w tył, oswobadzając młodego mężczyznę.

– Mysza, pojebało Cię? – Devon mówił szeptem, lecz w jego głosie było słychać złość – Co Ty kurwa chcesz?

– Nie Mysza tylko Sierżant Arisnos – odpowiedział. – A chce tego, co zawsze.

– Dobra… Szepcz co tam?

– Mówią, że za latarnią starego Der Vila źle się dzieje – w słowach strażnika z łatwością dało się wyczuć sporą dozę zmartwienia. – Podobno Czarni zbierają od kogoś niezły wpierdol. Kapitan cofnął wszystkie nocne patrole z tej okolicy, a każdego ranka znajdujemy tam wasze trupy. Po starej znajomości radzę Ci omijać tamtą okolicę.

– Dzięki – odpowiedział Devon, wkładając do dłoni sierżanta pięć rel. – Uważaj na siebie.

– Ty też…

Mężczyźni rozeszli się w swoje strony. Będąc już w jednej z bocznych alejek Devon uznał, że może lepiej będzie pójść nią dalej. Do celu jego wędrówki droga była w zasadzie takiej samej długości, ale za to tutaj cień i morski wiatr, który nabrał w wąskich przejściach na sile dobrze działał na jego kaca. Kilkaset kroków dalej już widział miejsce, do którego zmierzał.

Tawerna Czerwony Motyl, chociaż nazwanie tego przybytku tawerną było sporym nadużyciem, gdyż każdy mieszkaniec okolicy, jak i wilk morski, który często odwiedzał Irdere wiedział, że to nic więcej, jak burdel, i to jeden z tych tańszych. Gdy Devon przebył tylko próg zobaczył młodą dziewczynę, która ze złością wypisaną w oczach szybkim krokiem kierowała się w jego stronę.

– Dzieciak! Do kurwy nędzy zabierz już ich stąd! – wykrzyczała mocno zdenerwowana.

– Spokojnie. – rozejrzał się po pomieszczeniu – Właśnie po to tu jestem. Widzę Nóżkę, ale gdzie jest Mały?

– Na górze! Zabierz ich, bo nie wytrzymam!

Devon podszedł do chłopaka, który spał, siedząc przy długim blacie. Śmierdziało od niego winem, a na kolejne szturchnięcia reagował tylko głośnym chrapaniem, jednak jedno mocne kopnięcie w nogę krzesła wystarczyło, żeby stracił równowagę i runął z impetem na brudną podłogę.

– Dzieciak? Ale mnie kurwa przestraszyłeś! – powiedział mocno przejętym głosem powoli, próbując się podnieść.

– Wstawaj. Dziadek nas szuka, ale najpierw idziemy po Małego i Drugiego.

– Drugi chyba w nocy spierdolił do domu i całego jego szczęście – powiedziała wciąż zdenerwowana kobieta. Devon opuścił głowę w geście rezygnacji, po czym skierował się na górę, a tuż za nim szedł Nóżka.

Drzwi do pokoju, w którym zwykle spał Mały były uchylone. Wchodząc do środka zobaczyli młodego mężczyznę oraz rudowłosą kobietę leżących nago na łóżku.

– Mały wstawaj! – Powiedział Devon podniesionym tonem – Dziadek nas szuka.

Mężczyzna powoli zaczął się podnosić. Niektórzy mogliby uznać, że nazywanie go Mały jest co najmniej trochę mylące, bo gdy już wstał na nogi był co najmniej o głowę wyższy od Devona.

– Cześć Dzieciak – powiedziała zaspana rudowłosa, która również się przebudziła. Próbowała wysłać do mężczyzny zalotny uśmiech, jednak była w stanie niewiele lepszym niż oni.

– Cześć Róża – odpowiedział lekko obojętnie. – Rusz się Mały, robota czeka.

Mały założył spodnie i koszulę, po czym sięgnął po kufel do połowy wypełniony wczorajszym piwem. Wziął głęboki łyk, po czym szybko wypluł to, co próbował wypić.

– Co jest kurwa! – Wykrzyczał – ktoś się do tego zeszczał?

– Ty idioto – Nóżka nie mógł pohamować się od śmiechu. – Nie pamiętasz?

– Chuja pamiętam… Możemy iść…

– Mały, nie zapomniałeś o czymś? – Nerwowo zapytała dziewczyna z łóżka.

– No tak – chłopak zaczął przeszukiwać spodnie w poszukiwaniu jakiś monet, jednak szybko zrezygnował – Dzieciak, pożycz 8 rel.

– Oddasz dwa razy tyle! – Devon odpowiedział dość stanowczo.

– Ma się rozumieć! Jak zawsze.

– Nie jak zawsze! Tym razem masz oddać! – wyjął z mieszka starannie odliczone 8 monet i położył je na małym stoliku, prowokując kolejną próbę uśmiechu u dziewczyny. Skierowali się na dół, a potem do drzwi starannie, omijając właścicielkę przybytku, która sprzątała po wcześniejszej nocy. Wiedzieli, że lepiej, bardziej, jej nie złościć, bo konsekwencje mogą być przykre. Wyjście na ulicę nie było najłatwiejszym doświadczeniem. Promienie słońca znów były dla nich niekorzystne, jednak powracająca bryza lekko ich otrzeźwiła.

Idąc w stronę domu Drugiego przechodzili przez ulicę Kamienną, więc skoro byli już w okolicy Devon pomyślał, że może przysługa dla jego gospodarza w zamian za tygodniowy czynsz nie jest złym pomysłem.

– Mały, mam tutaj sprawę – wskazał palcem na niewielki zakład garncarski – chodź ze mną, a Ty Nóżka filuj.

Mijając próg zostali miło przywitani przez mężczyznę, który zajmował lokal. Z wyglądu można było uznać, że jest sporo po pięćdziesiątce, jednak czas nie był łaskawy dla biedoty. Równie dobrze mógł być przed czterdziestką.

– Dzień dobry – powiedział staruszek z uśmiechem na twarzy, jakby witał pierwszych klientów tego dnia. – W czym mogę pomóc.

– Dzień dobry. Widzisz Mały – Devon odwrócił się do swojego towarzysza. – To się nazywa profesjonalna obsługa klienta. Powiedz drogowi są te twoje miski i puchary?

Mówiąc to niby przypadkowo zrzucił jeden z wyeksponowanych wyrobów z blatu, rozbijając go.

– Uważaj młody człowieku! – z ust mężczyzny błyskawicznie znikł uśmiech – niektóre są dość drogę, a za ten będziesz musiał zapłacić!

– Nie wydaje mi się – Devon zrzucił kolejny z wyrobów, tym razem z perfidnym uśmiechem – Ale dobrze się składa, że niektóre są drogę, bo pewnie Cię stać na spłatę długu. Dawaj rele, które wisisz Tevnerowi plus dziesięć jako odsetki.

– Co? Zaraz wezwę straż! Wynoś się! – Wydarł się mocno zdenerwowany garncarz.

– Oczywiście, że tak. Ale najpierw będą musieli cię połatać w świątyni po wpierdolu, który Ci spuścimy. Mały, ile Ci zajmie rozjebanie tego wszystkiego?

– Zależy czy normalnie, czy na jego łbie? – odpowiedział olbrzym.

– Dobra… Zapłacę! – wydał z siebie zrezygnowanym głosem starszy mężczyzna, wyciągając mieszek w stronę napastników – Ale macie się tu więcej nie pokazywać! I ten drań Tevner też!

Devon zadowolony z siebie wyrwał szybkim ruchem ręki mieszek i ruszył w stronę wyjścia. Tuż za drzwiami dał Nóżce trzy rele udziału w tej małej robocie. To samo miał zrobić z Małym, jednak w ostatniej chwili cofnął rękę

– Zaraz, zaraz – powiedział Devon – przecież Ty mi wisisz osiem rel… Uznajmy, że od teraz będzie ich pięć. Pasuje?

– Pasuje – odpowiedział rosły mężczyzna, po czym ruszyli dalej. Drugi mieszkał tuż za kamienną w domu razem ze swoją matką. Ojciec gdzieś zniknął, gdy był jeszcze młody. W portowych slumsach nieczęsto się zdarzało, żeby ktoś miał oboje rodziców.

Chwilę to zajęło, ale w końcu stali przed starymi drzwiami jeszcze starszego budynku, w którym mieszkał Drugi. Mały zapukał do drzwi z nadzieją, że ich przyjaciel wrócił już do świata przytomnych. Nie musieli długo czekać, aż drzwi stanęły przed nimi otworem.

– Co jest? – zapytał młody mężczyzna patrzący wyraźnie zaspanym spojrzeniem.

– Robotę mamy. Zbieraj się. – Mały był oszczędny w słowach, lecz, prawdę mówiąc, to nigdy nie lubił ich nadużywać. Wolał działać, niż mówić, przez co nie raz pakował się w tarapaty, z których wyciągali go pozostali. Przeciwieństwem był Nóżka, który często mówił zbyt dużo co również nie zawsze kończyło się dobrze.

– Nigdzie nie idziesz! – usłyszeli kobiecy głos ze środka, by po chwili zobaczyć starszą kobietę – Znów się uchlasz z tymi twoimi znajomymi. Wypierdalać gnoje i zostawić mojego syna w spokoju.

– Dzień dobry pani – powiedział Devon, wychylając się zza Małego, obdarzając przy tym kobietę szelmowskim uśmiechem.

– O Devon… Ty też tutaj… W takim razie może z wami iść, ale masz go mieć na oku, żeby w nic się nie wmieszał – powiedziała już nieco spokojniej.

– Może pani na mnie liczyć – odpowiedział ciągle się uśmiechając, a kobieta znikła gdzieś w zakamarkach swojego mieszkania.

– Jak mnie wkurwia ta baba… – powiedział pod nosem Drugi.

– Szanuj matkę – błyskawicznie przerwał mu Devon. – Tylko tobie została…

– Tak, tak … Mówisz to tylko dlatego, że nie znasz jej tak dobrze jak ja… Poczekajcie chwilę, zaraz przyjdę.

 

Tawerna „Przy Rybiej Ości” niegdyś była uznawana za klejnot doków Irdery. Całe kompanie wilków morskich spędzały tu długie wieczory na piciu i opowiadaniu o swoich wojażach. Niestety dla nich te czasy się skończyły, gdy Dziadek przejął lokal za długi jego byłego właściciela, żeby wykorzystać go do swoich celów. Od tego czasu zbierała się tu cała śmietanka podziemnego świata portowego miasta, i to właśnie to miejsce było kolejnym celem na drodze Devona i jego grupy. Podeszli od tyłu jak zwykle, gdzie stał wysoki mężczyzna, wyższy nawet od Małego i pilnował wejścia.

– Cześć Dzieciak. Co jest? – powiedział, widząc znajome twarze.

– Mówią, że Dziadek mnie szuka. – chłopak odpowiedział, przecierając czoło z potu. Jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszej nocy, ale z całą pewnością czuł się znacznie lepiej niż jego kompani.

– Czekaj chwilę. – odpowiedział strażnik, po czym odwrócił się do drzwi, zapukał kilka razy w charakterystyczny sposób. Małe okienko, które było na wysokości oczu otworzyło się, a mężczyzna zamienił kilka słów szeptem z kimś po drugiej stronie.

– Dzieciak, ty wjeżdżasz, ale przydupasy zostają – powiedział z kamienną twarzą.

– Spierdalaj – powiedział Nóżka pod nosem. Słowa te nie spodobały się wysokiemu mężczyźnie.

– Co tam mówisz synku? Głośniej nie umiesz? – powiedział zirytowany – I twoje szczęście. Lepiej policz paluchy, bo za chwilę możesz mieć ich mniej.

– Daj mu spokój – wtrącił Devon – Jest gorąco, a my ledwo co żyjemy… Poniosło go trochę.

– Ostatni raz… Dobra, nie ma co tracić czasu, właź, bo Dziadek czeka.

Zgodnie z instrukcjami młody mężczyzna podszedł do drzwi, które na krótką chwilę się otworzyły, a gdy tylko przekroczył próg mężczyzna w środku zatrzasnął je.

– Znasz drogę! – powiedział stanowczo wskazując głową kierunek.

Devon ruszył wąskim korytarzem, którego ściany były postawione ze starej czerwonej cegły. Pomyślał, że przydałby się tu mały remont, bo tynk już dawno zdążył z nich zejść, ale wiedział, że człowieka, takiego jak Dziadek zupełnie to nie obchodzi. To nie miało być miłe miejsce dla oczu. Wszedł po schodach na górę, mijając kilkoro szemranych osób i skręcił do pomieszczenia, w którym Dziadek skórował dzika. Ksywa była mocno myląca, gdyż był mężczyzną niewiele po czterdziestce. Był dość wysoki i szczupły. Twarz miał dokładnie ogoloną co rzadko się zdarzało wśród mieszkańców okolicy. Wyglądał, jakby to, co robi sprawiało mu satysfakcję. Obdzierał martwe zwierze ze skóry i wielkim tasakiem wycinał kawałki mięsa. Ofiara musiała być świeża, bo wszystko było we krwi włącznie z samym mężczyzną. Był tak skupiony na swoim zajęciu, że nawet nie zauważył, że ktoś się mu przygląda.

– Dlaczego sam to robisz? – Powiedział Devon mocno zdziwiony

– Bo nie boję się roboty – powiedział mocno zirytowany. – W przeciwieństwie do was gówniarzy… Wychowaliśmy bandę leniów…

Devon wiedział, że źle zaczął. Dziadek zwykle był dla niego umiarkowanie dobry, jednak dość łatwo było go wyprowadzić z równowagi, a wtedy był zdolny do wszystkiego. Legendy o jego szale od lat chodziły od ust do ust wszystkich Czarnych Kłów. Mówiło się, że to między innymi, dlatego sam Szef powierzył mu dowództwo nad organizacją całego gangu. Devon osobiście nigdy nie był tego świadkiem, ale nieraz do jego uszu dochodziły wiście co Dziadek potrafi robić tym, którzy go denerwują.

– Podobno mnie szukasz.

– Kurwa… Nie szukam tylko kazałem Ci przyjść i jesteś … Mam dla was robotę.

– Co mamy zrobić?

Dziadek zdjął zakrwawiony fartuch i wskazał głową, że młody mężczyzna ma iść za nim. Opuścili pokój, któremu w tej chwili było bliżej do rzeźni niż zaplecza karczmy i udali się kolejnymi wąskimi korytarzami w głąb budynku.

– Pójdziecie dziś po zachodzie słońca do portu – mówił dość cicho, lecz na tyle głośno, żeby Devon wszystko zrozumiał. – Mamy mały przemyt kontrabandy koło latarni starego Der Vila, ale nie wy się będziecie nim zajmować tylko grupa Merelda. Wy macie tylko stać na czujce i orientować, jakby coś się działo. Wszystko jasne?

Doszli do większego pomieszczenia, które wieczorami było główną salą przybytku. Schodził się tam nocami cały element miasta, który należał do Czarnych Kłów. ZE wszystkich organizacji przestępczych to właśnie Czarni od wielu lat stali na szczycie hierarchii przestępczej, a nimi zarządzał Dziadek, a przynajmniej pośredniczył w tym, gdyż nie raz wspominał o tajemniczym Szefie, ale Devon nigdy na oczy go nie widział. Domyślał się, że mało kto tego doświadczył. W każdym razie to Dziadek był oczami i uszami Szefa, a tym samym miał posłuch u wszystkich grup przestępczych i gangów, które należały do Czarnych. Starszy mężczyzna stanął za starą drewnianą ladą i wpatrywał się w swojego zamyślonego towarzysza.

– Dzieciak, mówi się do Ciebie! – krzyknął głośniej – Wszystko jasne?

– Tak – odpowiedział Devon.

– To spierdalaj i nie chce widzieć, że Ty i przygłupy chlacie.

Devon odwrócił się do wyjścia, jednak jedna myśl wciąż chodziła mu po głowie.

– Słyszałem, że za latarnią dostajemy mocno po dupie. Że każdego ranka znajdują tam trupy naszych. Że ktoś nowy zagraża naszej pozycji.

– A skąd takie rzeczy słyszałeś? – Dziadek zbliżył twarz do młodego.

– Mam swoje źródła…

– Kurwa mać… Źródła… Dobre sobie. Chuj mnie obchodzi co słyszałeś. Masz robotę i macie jej nie zjebać, a teraz spierdalaj.

Devon z powrotem ruszył do wyjścia, kiedy usłyszał jeszcze jedno zdanie skierowane do jego uszu.

– Dzieciak, lepiej weźcie ze sobą kosy. Tak na wszelki wypadek…

Stare drzwi do budynku znów stanęły otworem, by chłopak mógł się z nich wyłonić. Słońce dalej nie zamierzał odpuścić, a chmur, jak na złość było niewiele. Mały siłował się z Nóżką i Drugim. Mimo że chłopaki dawały z siebie wszystko nie mieli szans z olbrzymem. Devon stanął nad nimi, obserwując z góry, a Ci, gdy tylko go zobaczyli natychmiast się uspokoili.

– Co jest Dzieciak? – zapytał Mały.

– Mamy robotę dziś w nocy. Wypocznijcie na tyle, na ile się da i bez chlania. Widzimy się przy Bramie Ości przez zachodem słońca.

 

Widok portu w czasie zachodu słońca był zwalający z nóg. Devon stał i wpatrywał się na okręty, które zabierały marynarzy, kupców oraz wszystkich innych śmiałków we wszelkie kierunki świata. Marzył, żeby kiedyś też wejść na taki pokład i pożeglować jak najdalej od śmierdzących ulic slumsów Irdery. Zaczęła się robić późna godzina, gdy zobaczył idących w jego stronę Drugiego i Małego.

– A gdzie Nóżka? – zapytał zdziwiony.

– Zachlał … – Potwarzy Małego można było stwierdzić, że jest mocno poirytowany. Mieli ruszyć na to zadanie w komplecie, a to nie pierwszy raz, kiedy Nóżka ich zawiódł.

– Chuj z nim! – rzucił Devon pod nosem – Mamy tylko stać na czujce. Macie kosy?

– Ta… – Odpowiedział Drugi, wyciągając spod pazuchy niezbyt wyszukane ostrze. Ciężko było to nazwać sztyletem. Raczej był to słabo zaostrzony kawałek żelaza, owinięty szmatą związaną sznurkiem po jednym końcu. Miejscami nadgryziony przez rdze, w walce z przeciwnikiem w nawet najgorszej jakości pancerzu na niewiele, by się zdał. Mieli jednak nadzieję, że żadnego nie spotkają na swojej drodze.

– Już późno, musimy ruszać. Nie spierdolmy tej roboty! – Zarządził Devon.

Zeszli kilka poziomów niżej mijając powoli zamykających się rybnych kupców oraz całą masę już podpitych marynarzy, którzy marzyli jedynie o butelce rumu i taniej dziewce. W oddali widzieli latarnie starego Der Vila. Budynek, jak wszystko tutaj nie był w najlepszym stanie, ale to nie przeszkadzało w tym, żeby pełnił swoje zadanie. Devon doskonale pamiętał słowa Myszy. Trochę się martwił, że nie ma z nimi Nóżki. W razie kłopotów mógł się przydać, choć z całą pewnością nie tak bardzo jak Mały. Dzięki swojemu wzrostowi nikt nigdy z nim nie zaczynał. Nawet gdy byli dziećmi wygrywał wszystkie bójki, dzięki czemu zaskarbił sobie szacunek nie tylko u rówieśników, ale też półświatka, dla którego właśnie zaczynali swoją karierę. Chłopaki urodzone na ulicy mogły próbować albo tego, albo żyć w skrajnym ubóstwie. Irdera nie dawała innych alternatyw.

Minęli latarnie, po czym skręcili w stronę starych schodów prowadzących do punktu widokowego. Przy ich podstawie stała już niewielka banda Merelda. Było ich siedmiu, ale już z oddali widać było, że są lepiej przygotowani. Każdy z nich miał skórzany pancerz, który może nie był najwyższej jakości, ale lepsze to niż koszula. Merely miał krótki miecz, co nie było tak często spotykane wśród drobniejszych opryszków. Devon kiedyś się nawet zastanawiał, czy nie powinien zamówić sobie takiego u kowala, ale to by się wiązało z odkładaniem każdego rela przez ponad miesiąc, a on raczej nie był typem oszczędnego człowieka.

– No wreszcie – powiedział Merely – Nie śpieszyliście się kurwa… Wiecie, co macie robić?

– Stać na czajce – rzucił Devon.

– Stać na czajce i kukać jak kurwa pojawi się jebana straż! My pójdziemy do magazynu i zabierzemy co mamy zabrać. – W głosie szefa bandy słychać było, że nie jest do końca trzeźwy.

– Co tam jest? – zapytał Drugi.

– Prezent od przyjaciół z Dolnar, reszty wiedzieć nie musisz. – Mered uśmiechnął się odsłaniając swoje niepełne, żółte uzębienie – Widzicie tamten magazyn? Znajdźcie sobie dobre miejsce, a my ruszymy jak tylko zrobi się ciemno.

Devon ze swoją grupą zaczęli wspinać się po schodach, a pozostali ruszyli w swoją stronę. Kilkadziesiąt stopni wyżej był dobry punkt obserwacyjny na małym skwerze, z którego rozciągał się widok na magazyn oraz plac dookoła niego. Postanowili, że tam poczekają, aż akcja się zacznie. Robota wydawała się aż nazbyt prosta co trochę rozluźniło chłopaków. W slumsach łatwy pieniądz zawsze się przyda, a w ten sposób mogli zdobyć chodź trochę względy Dziadka, który z całej grupy miał poważanie tylko do Devona, lecz dla chłopaka niewiele to znaczyło. Traktował go z góry jak wszystkich z tą różnicą, że jedynie nieznacznie lepiej. Niektórzy mówili, że to przez to, że kiedyś znał jego ojca. Ojca, którego sam Devon nigdy nie poznał. Co więcej, nawet nie wiedział, kim był. Od kiedy sięgał pamięcią był sierotą, której nikt nie chciał.

Słońce już zaszło, a pomarańczowe niebo zaczęło przybierać granatowy kolor. Siedzieli przy niewielkim murku razem z Mały i obserwowali magazyn. Drugi usnął na ziemi. Prawdopodobnie nie doszedł jeszcze do siebie po wczorajszej nocy.

– Zajebałeś kogoś? – Zapytał Devon, patrząc prosto w oczy Małemu.

– Przecież wiesz – powiedział olbrzym, odwracając wzrok. Jego twarz wypełnia się mieszanką wstydu i dumy, jakby żałował tego, co zrobił, a mimo to uważał, że dzięki temu coś zyskał. Może szacunek? Może respekt? Zdaje się, że sam tego do końca nie rozumiał.

– Jak to jest? – Devon nie zamierzał odpuścić tematu.

– Wbijasz kose, leci krew. Normalnie…

– Pytałem jak się wtedy czułeś?

– Chujowo – odpowiedział Mały, odwracając wzrok w stronę magazynu. – Patrz wchodzą.

Rzeczywiście grupa ostrożnym krokiem zakradała się do starego magazynu. Nikt go nie pilnował, przez co ich zadanie zdawało się jeszcze łatwiejsze. Szybko poradzili sobie z drzwiami i nim, ktoś mógłby ich zauważyć zniknęli w budynku. Trwało to parę chwil, ale ludzie niosący pierwsze skrzynie zaczęli wychodzić z budynku i ładować je na stary wóz. Musiał być już wcześniej przygotowany specjalnie na tę akcję. Wszystko szło zgodnie z planem, ale jak to często była kłopoty miały się dopiero zacząć. W pewnym momencie dwóch zakapturzonych opryszków ładujących trefny towar na wóz wyciągnęło swoje ostrza i pędem ruszyli do budynku. Chwilę później opuścił go mężczyzna. Dość wysoki, ubrany w długi, ciemny płaszcz. Z całą pewnością nie był jednym z grupy Merelda.

– Widziałeś go? – Zapytał Devon. W jego tonie było słychać, że lekko się niepokoi.

– Tak… Co robimy? – Odpowiedział Mały, gdy jego rozmówca kilka razy mocniej szarpnął śpiącego Drugiego.

– Wstawaj kurwa… Coś się zjebało! Mały idziemy sprawdzić, a Ty masz obserwować i kukać, jakby ktoś się pojawił! – Devon był bardzo stanowczy, a Drugi z zaspanymi, ledwo co otwartymi oczami pokiwał głową na zgodę. Ruszyli we dwojga schodami na dół, a jak już byli niemal przy samym magazynie zwolnili nieco, żeby nazbyt nie hałasować.

– Widzisz kogoś? – dopytywał Devon.

– Nie… Zaglądamy do środka?

Chłopak nie odpowiedział tylko powolnym krokiem ruszył w stronę otwartych na rozcież drzwi magazynu. Starał się zachować ciszę. W środku nie było żywej duszy z wyjątkiem ciał porozrzucanych po podłodze. Były zmasakrowane, jakby rozszarpało je dzikie zwierze, ale nigdzie nie było śladów krwi, jakby ta w magiczny sposób się ulotniła.

– Widziałeś kiedyś takie coś? – Zapytał Mały.

– Nie, ale nikogo tu nie ma. Gdzie się podział ten człowiek?

– Może lepiej, że go już tu nie ma. Piękną robotę odjebał. Nie ma co… Spierdalamy?

– Najpierw sprawdźmy skrzynie.

Wysoki mężczyzna wziął swój sztylet i podważył drewniane wieko. W środku były wysokiej klasy ostrza i pancerze, jakby ktoś miał się szykować na wojnę. Ciężko było o takie wyposażenie w slumsach nawet dla kapitanów straży miejskiej nie mówiąc już o zwykłych zbirach, jakimi był gang Czarnych. Devon wiedział, że powinni dokończyć załadunek wozu we dwóch i uciec z towarem, ale z oddali usłyszeli sygnał dźwiękowy, po którym mieli uciekać.

Mały wziął dwa krótkie miecze. Jeden zwrócony rękojeścią wyciągnął w stronę Devona.

– No co? Ma się zmarnować?

Z nowymi mieczami w dłoniach szybko wybiegli z magazynu. Mieli szczęście, bo jeszcze parę chwil i wpadliby na oddział straży miejskiej. Z przygarbionymi sylwetkami wbiegali po schodach, by dołączyć do Drugiego.

– Skąd tu ta straż? – zapytał Mały szeptem – widziałeś, żeby kiedyś pojawili się tak szybko?

– W ogóle ich tu nie powinno być. Mysza mówił, że w nocy nie patrolują tej części doków. Coś tu śmierdzi. Zabieramy Drugiego i idziemy do Dziadka, może on będzie wiedział, o co tu chodzi.

 

Szklany kufel widowiskowo rozbił się o ścianę. Zaraz po nim poleciał kolejny i kolejny. Dziadek nie najlepiej zniósł informację co zaszło w porcie. Chłopaki nie raz widzieli go zdenerwowanego, ale tym razem wpadł w amok. Z całą pewnością broń, która została w starym magazynie musiała być dla niego ważna. Z całą pewnością nie była najtańsza. Za doskonałe ostrza trzeba było płacić krocie, a, mimo że Dziadek do najbiedniejszych nie należał to taka ilość uzbrojenia musiała nieźle uszczuplić nawet jego majątek. Wprawdzie wiedzieli o nim tylko wybrani, bo lubił zachowywać pozory biedy, jakby nigdy nie wyszedł ze slumsów. W zasadzie to tak było, choć gdyby tylko chciał nie byłoby to dla niego najmniejszym problemem.

– Kurwa mieliście tylko obserwować i dać sygnał jak ktoś się pojawi. – wykrzyczał, stojąc twarzą w twarz z Drugim.

– Tak … Ale to nie nasza wina – odpowiedział łamiącym się głosem Drugi.

– Przyjeb mu! – Dziadek odwrócił się w stronę jednego ze swoich osiłków i wskazał palcem na Drugiego, po czym się odsunął. Mężczyzna podszedł spokojnym krokiem do chłopaka, spojrzał mu prosto w oczy i z całej siły uderzył pięścią w brzuch. Drugi zgiął się od mocy uderzenia i padł na kolana z trudem, łapiąc oddech.

– Jeszcze raz, żebym zrozumiał. Jakiś facet zabił całą naszą ekipę w magazynie, a Wy nie widzieliście, jak wchodzi do środka tak?

– Bo nie wszedł. – przerwał mu Devon, występując krok do przodu. – Gdy poszliśmy sprawdzić co się stało wszędzie były ciała. On ich rozerwał na strzępy. Wszędzie leżały flaki i urwane kończyny, ale nie było ani kropli krwi.

– Co Ty mi tu pierdolisz – uśmiechnął się Dziadek – Słyszeliście chłopcy? Gówniarz chce mi wkręcić, że naszych zajebał pierdolony wampir.

W pokoju pojawiły się ciche śmiechy, ale Devon, Mały i Drugi zachowali kamienne twarze. Wiedzieli, że i tak ich sytuacja nie jest zbyt ciekawa. Nie mogli sobie pozwolić na prowokowanie Dziadka.

– I chwilę później pojawiła się jebana straż tak?

– Ledwo co zdążyliśmy uciec – odpowiedział Mały.

– Wiem z pewnego źródła, że odwołali patrole w nocy w tym miejscu. To nie może być przypadek. – dodał Devon.

– Pewnie kurwa, że nie – przerwał mu Dziadek. – Dobra, wypierdalać mi stąd i zabierzcie to ledwo co oddychające ścierwo z podłogi. Muszę to przemyśleć na spokojnie. A i jeszcze jedno. Ciebie Dzieciak chce tu widzieć jutro z samego rana.

 

W gospodzie jak zwykle śmierdziało rzygami i alkoholem. Obsługa nie zdążyła jeszcze posprzątać po wcześniejszym wieczorze, a już zaczęły się schodzić lokalne rzezimieszki. Nie ma to jak przepić zarobione w mniej bądź bardziej nielegalny sposób monety,, nim miasto zdąży się dobrze rozbudzić. Zamykając za sobą drzwi Devon złapał ostatni, w miarę świeży haust powietrza. Rozejrzał się po lokalu i zobaczył jednego ze zbirów Dziadka. Ten od razu przywołał młodego, żeby ruszył w stronę schodów. Były stare jak wszystko tutaj i trzeszczały niemiłosiernie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Chłopak powoli wspinał się stopień po stopniu, żeby w końcu trafić na długi korytarz zbudowany z cegły i drewna, które łatało dziurawe mury. Szedł przed siebie, zastanawiając się reakcji Dziadka. Wczoraj był mocno poddenerwowany, a w takim stanie zdarzało mu się robić rzeczy niezbyt rozważne. Obcinanie palców swoim ludziom było jedną z jego ulubionych rozrywek, zwłaszcza gdy zawalili robotę. Oczywiście zawsze mówił, że to wyrok szefa, choć Devon podejrzewał, że część z nich to pomysły samego Dziadka. Mimo wszystko pewnie już zdążył ochłonąć. Chłopak otworzył drzwi, które zaprowadziły go do kolejnej sali. Tutaj zebrali się ludzie Dziadka, którzy zebrali się wokół niego i słuchali jak zleca im kolejne roboty. Devon stanął z tyłu, próbował nie zwracać na siebie uwagi, jednak gdy tylko Dziadek go zauważył przywołał do siebie.

– Dzieciak, kurwa! Co się tak skradasz? Podejdź tu – wykrzyczał z uśmiechem na twarzy. Devon zrobił kilka kroków, przedzierając się między pozostałymi członkami Czarnych.

– O wilku mowa chciałoby się powiedzieć – kontynuował Dziadek – Szef się trochę wkurwił i mnie zjebał za wczoraj, a jak szef jest wkurwiony, to i ja jestem wkurwiony, ale, co było to było. Dobrze, że kurwa jesteś! Mam dla Ciebie robotę.

– Jasne – Devon odetchnął z ulgą. Przez chwilę mocno obawiał się o kompletność swojego ciała, ale po takim przywitaniu ciśnienie z niego zeszło. – Powiedz co mamy zrobić, a przekażę chłopakom, i to zrobimy.

– Nie… Nie chce słyszeć o żadnych chłopakach. To robota dla Ciebie. Możesz się odkupić i ich przy okazji za wczoraj.

– Co mam zrobić?

– Widzicie panowie? Takie podejście mi się podoba! – po sali rozeszły się liczne śmiechy pozostałych członków gangu – Przede wszystkim dziś wieczorem będziesz miał wycieczkę do górnego miasta. Na ulicy Marmurowej jest rezydencja takiego jednego półelfiego fiuta. Elareth Agve – bogaty chuj, który ma coś, co szef chce zdobyć. Amulet z trzema złotymi lwami w srebrnym trójkącie. Masz tam pójść i go zdobyć, ale nie martw się, nie zostawię Cię samego. Pójdzie z tobą Raven i po drodze powie, jaki jest dokładnie plan, a możesz mi wierzyć, że jest kurwa dobry. Wszystko przemyślane i dopięte na ostatni guzik. Mogę na Ciebie liczyć?

– Tak! – chłopak odpowiedział z dużą pewnością siebie w głosie. Nie chciał dać po sobie tego poznać, ale znał Rag vena i wiedział, że to zabijaka. Miał na swoim koncie już ze 20 głów, a mimo to wciąż jakoś się wywijał straży. Takich jak on trzeba było omijać z daleka, ale również był jednym z bardziej zaufanych ludzi Dziadka. Wierny i zimnokrwisty, takich Dziadek lubił najbardziej.

– Wiesz, co się dzieje jak ktoś spierdoli drugą robotę z rzędu prawda? – Dziadek stanął nad Devonem niczym ojciec, kładąc mu jedną rękę na bark – Nie chciałbym tego robić, bo Cię lubię, ale zasady to zasady, więc tym razem nic nie spierdol!

Chłopak pokiwał tylko głową, patrząc swojemu rozmówcy głęboko w oczy. To była jego ostatnia szansa. Sukces oznaczał wspięcie się wyżej w organizacji, porażka w najlepszym razie utratę palca lub dwóch.

– Jeszcze jedna sprawa. Żadnych światów. Ta twoja kosa to gówno, masz tutaj niezły sztylet – dziadek podał Devonowi srebrzyste ostrze, które wyglądało jak niemal nowe – Żelazo wysokiej jakości. Z łatwością przebije napierśnik ze skóry. Poczekaj sobie tutaj na Rag vena, ma przyjść trochę później, tylko nie pij za dużo.

 

Devon rozsiadł się przy ladzie, gdzie karczmarz serwował napitki. Chłopak wziął jedno złociste piwo i powoli je sączył dla zabicia czasu. Żadnych świadków… Słowa Dziadka brzmiały mu w głowie. Czy to był dzień, w którym miał pozbawić kogoś życia? Nie chciał tego robić, ale w głębi serca wiedział, że żyjąc, tak jak żyje prędzej czy później musiało to się przytrafić. W takiej sytuacji z całą pewnością przydałby się jeden z mieczy, które zabrali razem z Małym z portu wcześniejszej nocy. Była to broń najwyższej klasy, jednak nie zaryzykował przyniesienia jej tutaj, w miejsce, w którym ktoś mógłby poznać ostrze i wtedy miałby dopiero problem. Schował swój miecz w pokoju, żeby zaczekał na odpowiednią chwilę.

Czas mijał, a on zamyślony sączył powoli wciąż to samo, jedno piwo, aż wreszcie ktoś położył dłoń na jego ramieniu i pociągnął lekko do siebie.

– Nie ma czasu – powiedział Raven, rozglądając się po lokalu. – Zaraz zacznie się ściemniać, a my mamy robotę. Rusz dupę!

Raven szedł szybkim krokiem, a tuż za nim podążał Devon. Tempo było dość forsowne, ale wiedzieli, że nie mogą się spóźnić. Cała dzielnica portowa była położona znacznie niżej, niż pozostałe dzielnice Irdery, a w związku z tym do celu podróży dzieliła ich cała masa schodów.

– Ulica Marmurowa tak? – Zapytał Devon, mimo iż znał odpowiedź. Chciał poznać szczegóły planu, a do tego musiał jakoś zacząć rozmowę.

– Tak – mruknął jedynie Raven. Nigdy nie był zbyt wygadany co tylko utwierdziło resztę czarnych, że kto jak, kto, ale on nie będzie sypał.

– Jak chcesz wejść do środka? – kontynuował chłopak.

– Kupiliśmy jedną, że służek, ma zostawić otwarte drzwi do kuchni.

– Strażnicy?

– Podobno zwykle jest czterech albo pięciu, ale dwóch się dziś nie pojawi – doświadczony bandyta odwrócił się w stronę Devona, przyciskając go do chłodnego muru jednego z ostatnich portowych budynków. – Tutaj kończy się zabawa! Dasz radę?

– Dam! – odpowiedział, próbując się wyrwać, lecz jego rozmówca przycisnął go jeszcze mocniej.

– Mam nadzieję! Jak ktoś Cię zobaczy, to masz go zajebać rozumiesz?

– Rozumiem! – niemal wykrzyczał.

– I dobrze, ruszajmy.

Budynki po drodze zaczęły się zmieniać. Obskurne zabudowania przybrały formę niezbyt wyszukanych, lecz z całą pewnością czystszych i bardziej zadbanych. Im dalej od portu i slumsów byli, tym miasto wydawało się ładniejsze. W końcu dotarli do Ulicy Marmurowej, gdzie w jednej z rezydencji był cel ich zadania. Próbowali nie zwracać na siebie uwagi jednak ich ubiór świadczył, że z całą pewnością nie są tutejszymi mieszkańcami. Całe szczęście, że księżyc wisiał na niebie już wysoko, dzięki czemu droga była niemal pusta. Widzieli w oddali jeden z patroli, ale na szczęście strażnicy nawet ich nie zauważyli.

Zakradli ostrożnie do rezydencji, którą mieli obrobić. Zgodnie z planem drzwi dla służby były zamknięte jedynie na klamkę, dzięki czemu błyskawicznie dostali się do budynku. W środku było niemal ciemno, a nieliczne świece pozwalały im szybko przemknąć przez kolejne pomieszczenia. O tej godzinie nie powinno być już tu służby co dawało im przewagę. Błyskawicznie prześlizgnęli się do izb mieszkalnych, gdzie w jednym z pokojów strażnicy grali w karty. Uznali, że lepiej im nie przeszkadzać w dobrej zabawie i błyskawiczne ruszyli szerokimi schodami na górę, gdzie w jednym z pokojów miał być pożądany przez nich przedmiot.

– Idziemy do sypialni, ostatnie drzwi po lewej. – syknął Raven.

Zajrzeli przez lekko uchylone drzwi, z których wydobywało się niemrawe światło z kominkowego paleniska. Niestety pech chciał, że właściciel domostwa wciąż czytał jakąś starą księgę. Raven chciał szybko wejść i pozbyć się problemu przy użyciu noża, ale Devon go powstrzymał. Zabicie właściciela domu mogłoby przykuć niepotrzebną uwagę, a do tego była duża szansa, że ofiara zdążyłaby zawiadomić strażników na dole i wtedy sprawy, by się skomplikowały jeszcze bardziej. Trzeba było to załatwić z finezją. Chłopak wziął, jedno z jabłek z półmiska w korytarzu i z niewielką siłą pchnął ją po podłodze pokoju zaczytanego pól elfa. Ten natychmiast usłyszał, że coś jest nie tak i wstał z łóżka, by to sprawdzić. Na jego nieszczęście owoc potoczył się na przeciwległy kraniec pokoju. Nieświadoma ofiara podniosła jabłko, ale w tym samym czasie Raven zakradł się do niej i złapał ją od tyłu, podduszając tak, żeby nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku. Nie trwało to długo, aż pól elf stracił przytomność.

– Szukaj jebanego amuletu! – polecił szeptem doświadczony zbir. W jego tonie słychać było zniecierpliwienie. Obaj wiedzieli, że ich ofiara niedługo odzyska przytomność. Nerwowo rozglądali się po pomieszczeniu, otwierając szuflady, kuferki oraz wszelkie inne miejsca, w których przedmiot mógł się znaleźć, aż w końcu wpadł w ręce Devona.

– Daj! – powiedział Raven, wyciągając rękę do chłopaka. Ten z początku nie chciał tego robić, ale ostatecznie wydało mu się, że teraz nie czas na spory to takie głupoty.

Wszystko szło zgodnie z planem. Strażnicy niczego nie podejrzewali tylko wciąż grali w karty w najlepsze, a włamywacze pokonywali kolejne pomieszczenia, by dostać się do kuchni. Raven szedł przodem, a Devon zabezpieczał tyły. Byli już niemal pewni, że nic nie może im zagrozić, aż młodszy z nich wpadł na jedną, że służek. Niosła pranie, prawdopodobnie pracowała do tak późna, żeby więcej zarobić. W zasadzie poza tym, że pracowała uczciwie mogła niewiele się od nich różnić. Zwykle w taki sposób pracowała biedota, a ich bogaci panowie nie byli łaskawi płacić im na tyle dobrze, aby odmienić ich los.

Devon przycisnął ręką kobietę do ściany i wyciągnął ostrze. Wiedział, że nie ma wyjścia do momentu, aż ich spojrzenia się spotkały. W serce chłopaka wlały się wątpliwości, zawahał się, zaczął myśleć, w jaki sposób może wyjść z tej sytuacji. Niestety kobieta nie czekała na to, co zrobi i wydała z siebie przeraźliwe głośny pisk. Słysząc go Raven rzucił w nią swoim nożem, który wbił się w sam środek jej twarzy, uciszając ją na zawsze. Devon był w szoku, ale wybudziły go z letargu krzyki Rag vena. Zabrał nóż z ciała dziewczyny i szybko wybiegli z budynku. Raven był mocno zdenerwowany. Nie patrzył nawet na swojego towarzysza, a jedynie rzucał pogróżki w jego stronę. Mówił, że przez niego zgniją w celi albo umrą. Że jeśli dojdą do portu, to Dziadek o wszystkim się dowie, ale Devon i tak go nie słuchał. Chłopak jeszcze nie doszedł do siebie po tym, co wydarzyło się przed chwilą.

W całej dzielnicy zaczęły bić dzwony, a strażnicy z okolic pojawili się na Marmurowej. Złodzieje, tymczasem próbowali się ukrywać z okolicznych bocznych uliczkach, ale ich szczęście miało się niedługo skończyć. Przechodząc wzdłuż kolejnych budynków natknęli się na patrol dwóch strażników, który wyszedł zza rogu tuż przed nimi. Raven błyskawicznie rzucił się na jednego z nich., Nim mężczyzna zdążył się spostrzec bandyta popchnął go z ogromną siłą na murowaną ścianę. Uderzenie było na tyle silne, że strażnika na chwilę zamroczyło, a ona wystarczyła Ragvenowi, żeby zadać śmiertelny cios w brzuch, jednocześnie przyciskając przedramieniem szyję ofiary, żeby ta nie mogła wydać z siebie krzyków. Devon w tym czasie uderzył swojego przeciwnika rękojeścią ostrza prosto w głowę, aż mu hełm spadł. Następnie szybko przyszpilił wroga do ściany i przyłożył ostrze do gardła. Miała to być jego pierwsza ofiara. Pierwsze odebrane życie. Wiedział, że ta chwila dla nikogo nie jest prosta, ale od dłuższego czasu był pogodzony z faktem, że prędzej czy później będzie musiał to zrobić. Takie wybrał życie, to było coś, co kiedyś miało się stać dla niego normalnością. Był gotowy, jednak w tej chwili wszystko się skomplikowało, gdy zobaczył, że strażnik, którego ma zabić to Mysza. Niegdyś byli przyjaciółmi, w zasadzie pierwszą osobą, do której sięgał pamięcią. Wychowywali się razem w jednym domu dziecka, jednak ich drogi się rozeszły na dwie skrajne strony palisady. Mimo to dalej czuli, że mogą na sobie polegać i często współpracowali, jednak teraz to wszystko mogło się skończyć.

– Zajeb go! – krzyknął Raven ze złością w głosie. Sam dawno, by to już zrobił. Nie był zbyt cierpliwy, a w takiej sytuacji, gdy musieli uciekać z dzielnicy pełnej straży spieszyło mu się jeszcze bardziej. Zobaczył, że jego słowa nie docierają do jego młodego towarzysza. Puścił już martwe ciało drugiego ze strażników i ruszył szybkim krokiem w stronę przyszłej ofiary.

– Może nie musimy go zabijać. Ogłusz go i spierdalamy. – wysapał Devon z nadzieją w głosie, że jego towarzysz oszczędzi Mysze

– Co Ty? Pojebało Cię? Widział, jak zajebałem jego kumpla, widział nasze twarze! Chcesz pozwiedzać sobie lochy? – zapytał, a złość w jego tonie nabrała na sile. – Odsuń się jak jesteś pizda i patrz, jak to się robi.

Raven odepchnął chłopaka i sięgnął po swoje ostrze. Mysza stał jak sparaliżowany. Nie miał jak się bronić ani jak uciec. Wiedział, że jego życie zaraz się skończy. Bandyta, trzymając go za szyję wziął duży zamach, by przebić zbroję w okolicach serca, lecz nie zdążył wymierzyć ciosu. W tej samej chwili Devon przebił mu serce, wbijając sztylet w plecy. Patrzył jak jego towarzysz osuwa się na ziemię, spadając w otchłań śmierci.

Devon na chwile odpłynął, nie wiedział, co się dzieje. Był w szoku po tym, co się stało. Wybudził go dopiero Mysza, który zaczął go mocno szarpać za ramiona.

– Dzieciak! Spierdalaj stąd. Rozumiesz? – mówił półszeptem. – Zostaw co zajebaliście, powiem im, że był sam i spierdalaj, stąd jak najszybciej się da.

Chłopak jedynie dał radę pokiwać głową i ruszył biegiem w stronę portu. Dopiero gdy zobaczył dobrze znane mu budynki zatrzymał się, żeby zaczerpnąć powietrza. Umysł zaczął powoli wyswobadzać się z szoku. Zaczęło do niego docierać co zrobił i jakie będą tego konsekwencje. Wiedział, że Mysza będzie go krył, ale pozostawał jeszcze Dziadek. Karą za to, co zrobił była śmierć. Dla zdrajców innych kar Czarni nie przewidywali, zwłaszcza dla takich, którzy w czasie roboty zabili swojego. Nie miał wiele czasu. Powinni być u Dziadka po skończonej robocie. Na pewno już się domyślali, że coś poszło źle, ale raczej nikt nie będzie szukał ich po środku nocy.

Devon szybko ruszył do swojego domu. Wpadł, jak burza, czym przeraził Tevnera. Mężczyzna próbował się dowiedzieć co się dzieje, ale chłopak był głuchy na jego słowa. Zabrał to, co było najcenniejsze i należało do niego w tym miecz ukradziony z portowego magazynu. To ostrze mogło być więcej warte niż cała reszta. Następnie ruszył przed siebie bez słowa, zostawiając starego Tevnera z wieloma pytaniami. Pobiegł do Czerwonego Motyla, gdzie miał nadzieję spotkać, któregoś ze swoich i się nie przeliczył. Wpadł na lekko podpitych Małego i Drugiego.

– Co jest Dzieciak? – Zapytał ten pierwszy z uśmiechem na twarzy.

– Zjebał… Zjebałem strasznie….

– Chodź na tyły – powiedział Mały, a jego mina zrzedła. Stanęli we trzech z daleko od wścibskich uszu.

– Zajebałem Rag vena – powiedział wciąż łapiąc nerwowo powietrze. Jego ręce się trzęsły, a głos się łamał.

– Jak to kurwa zajebałeś? Co się kurwa stało? – Wtrącił Drugi.

– Wpadliśmy na Mysze, Raven zabił jednego ze strażników i chciał zabić też jego.

– Kurwa mać… Musisz spierdalać! – powiedział Mały stanowczym tonem – Jak się Dziadek dowie to Cię zajebie, a dowie się na pewno.

– Wiem kurwa… Wiem.

– Musimy Ci załatwić nocleg. Teraz i tak nie wyjedziesz, bo za bramami coś Cię zajebie i zeżre, ale z samego rana ruszaj. – Wysoki chłopak kiwnął głową do jednej z dziewczyn, która z uśmiechem na twarzy podeszła do nich. – Różyczko, mamy sprawę. Przenocujesz Devona tylko wyjdźcie osobno, żeby nikt nie widział was razem.

– A co będę z tego miała? – zapytała dziewczyna, a z jej twarzy zszedł słodki uśmiech na rzecz chłodnej kalkulacji.

– Obiecuję Ci, że na pewno Ci się opłaci.

– No nie wiem. – Dziewczyna kręciła nosem.

– Ile lat się znamy co? Mówię Ci, że się opłaci to się opłaci!

– Devon idź pod studnie przy długim placu. Za jakiś czas podejdziemy tam z Różyczką. Każdy będzie myślał, że wyszła ze mną i lepiej załóż kaptur, jak tylko będziesz na ulicy.

Chłopak zrobił tak, jak jego przyjaciel mu kazał. Nie minęło dużo czasu, aż spotkali się w umówionym miejscu. Mały jedynie kiwnął głową i bez słowa poszedł w swoją stronę, a Różyczka zaprowadziła Devon ado jej mieszkania. Było w zupełnie innej części slumsów niż się znajdowali. Poza strefą wpływów Dziadka. Młoda kobieta przyszykowała mu miejsce do spania. Chłopak się położył, jednak długo nie mógł zmrużyć oczu. Cała sytuacja go wciąż prześladowała, sumienie nie chciało mu dać spokoju. Uratował życie, odbierając życie. Wiele razy wyobrażał sobie jak będzie się czuł po tym pierwszym razie, ale nigdy nie podejrzewał, że to będzie takie uczucie. Zasnął dopiero długo po północy, gdy już księżyc wysoko wisiał na niebie.

 

Ta noc nie była łatwa dla Devona. Czuł, że słońce jest już wysoko, bo jego promienie od dłuższego czasu padały na jego twarz przez stare skrzypiące okno. Mieszkanie Różyczki nie miało dużych standardów, nawet jak na slumsy. W zasadzie to było nawet gorsze od jego pokoju. Teraz jednak to nie miało znaczenia. Wiedział, że musi nabrać sił, jakoś się pozbierać i uciec jak najdalej. Dziadek już pewnie się domyślił, że coś poszło nie tak, a to oznaczało, że lepiej omijać Czarne Kły szerokim łukiem. Została jeszcze kwestia tego, co zrobił z Ragvenem. Pierwsze życie, które odebrał… Nie… Nie mógł teraz o tym myśleć. Na to będzie czas, jak będzie bezpieczny.

Odpłyną jeszcze na chwilę, ale sen miał niezwykle płytki. Nie wiedział, czy jest po prostu czujny ze względu na strach o swoje życie, czy to sumienie nie daje mu odpocząć. Leżał tak już od dłuższego czasu. Różyczka pracowała zwykle wieczorami, więc nie musiał się śpieszyć, chociaż w takiej sytuacji nadużywanie gościnności nie było dobrym pomysłem. Leżał jeszcze chwilę, aż usłyszał, że drzwi do pokoju lekko się uchylają. Obrócił się w ich stronę i powoli otworzył oczy. Spodziewał się dziewczyny, która zapewne chce go już wygonić, jednak to nie była ona. Zanim zdążył cokolwiek zobaczyć dostał pierwszy cios w twarz, który lekko go zamroczył. Następnie drugi i trzeci. W końcu mężczyzna zrzucił go z łóżka na podłogę wy wymierzyć jeszcze kilka kopnięć w korpus.

– Co jest Dzieciak? – powiedział znajomy głos – Nie cieszysz się na nasz widok?

Był to jeden ze zbirów Dziadka. Devon wiedział, że ma kłopoty. Ostatnią nadzieją było to, że jakoś się wyłga.

– Co chcecie? – wykrzyczał, żeby zyskać nieco czasu na przygotowanie stosownego kłamstwa.

– Przekazać pozdrowienia od Dziadka i zapytać, jakim chujem rano znaleźli trupa Rag vena?

– Wpadliśmy w pułapkę straży…

– I postanowiłeś się ukryć zamiast od razu przyjść i wyjaśnić tak?

– To była druga zajebana robota, a ja lubię swoje palce.

Chłopak dał radę się obrócić i rozejrzeć po pokoju. Dwóch rosłych zbiorów stało nad nim, a trzeci przeszukiwał jego rzeczy.

– Ładna kosa! – wykrzyczał ostatni z mężczyzn, podnosząc krótki miecz ukradziony z portu.

– Chcecie to weźcie. Jest warty więcej, niż wam się wydaje, ale dajcie mi odejść – chłopak miał nadzieję, że przekupstwo się powiedzie, jednak wiedział, że są na to małe szanse.

– Widzisz młody… My też lubimy swoje palce, więc nic z tego. Chcąc nie chcąc pójdziemy do Dziadka i w drodze lepiej przemyśl swoje słowa, bo ja za bardzo Ci nie uwierzyłem.

Mężczyzna podniósł chłopaka i pchnął w stronę wyjścia. Gdy Devon przekroczył drzwi widział, że całej sytuacji przysłuchiwała się Różyczka. Była przerażona, ale na szczęście bandyci nic jej nie zrobili. Pewnie nawet nie próbowała go kryć, bo i po co? I tak, by go znaleźli, a jej pewnie, by się dostało. Wyszli na zewnątrz, gdzie stał wóz, a przy nim kolejny z mężczyzn. Devon wraz z pozostałymi weszli do środka.

– Niestety musisz to założyć. – Podał chłopakowi czarny worek – Po dobroci albo i nie. Wybieraj!

Chłopak wolał nie ryzykować. Założył worek na głowę. Początkowo starał się zorientować w terenie, jednak po dłuższym czasie był całkowicie zagubiony. Jechali dość długo, a jego towarzysze cały czas gadali i śmiali się, chociaż do niego ich słowa nie docierały. Cały czas myślał co może powiedzieć, żeby wyjść z tych tarapatów, jednak nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.

Wóz się zatrzymał, a pozostali pomogli mu wysiąść, jednak worek wciąż pozostał na głowie. Prowadzili go jakimiś wąskimi przejściami. Powietrze nagle zrobiło się bardzo wilgotne i chłodne. Czuł pod stopami stopnie schodów, które prowadziły w dół. Zastanawiał się, gdzie idą. Z całą pewnością to nie była gospoda, w której zwykle przesiadywał Dziadek. W końcu usłyszał, że może odsłonić oczy, a przed nimi była sporej wielkości sala z czerwonej cegły. Przez środek przepływał dość szeroki ciek wodny, a w oddali były widać promienie słońca wpadające przez niewielkie otwory. Całe pomieszczenie było dobrze oświetlone przez pochodnie oraz paleniska.

– Devon, dobrze Cię widzieć – powiedział Dziadek z uśmiechem na twarzy powoli, podchodząc do chłopaka. Był otoczony całą gromadą swoich zbirów. – To opowiadaj co tam się wczoraj wam przydarzyło?

– Wpadliśmy w pułapkę straży – powiedział chłopak. Głos mu się wahał, ale starał się to ukryć. – Tylko mi udało się uciec…

– Panowie, proszę o przyprowadzenie reszty – powiedział Dziadek z całą stanowczością, a kilku pozostałych ruszyło do jednego z ciemnych korytarzy. Wrócili po chwili razem z Małym i Nóżką. Stan chłopaków nie był najlepszy. Ręce mieli związane, a twarze całe posiniaczone, jakby byli bici przez całą noc.

– To jeszcze raz. Mów co tam wczoraj zaszło?

Devon przez chwilę zbierał myśli, ale nie zdążył wypowiedzieć ani słowa. Jeden z bandytów na znak od swojego szefa pociągnął Nóżkę za włosy i podciął mu gardło. Devon z Małym chcieli się wyrwać i pomóc przyjacielowi, ale błyskawicznie zostali rzuceni na ziemię i solidnie skopani przez bandytów.

– Nie chcesz mówić to ja Ci powiem, co odjebałeś! Zajebałeś jednego z naszych, żeby ratować pierdolonego strażnika? Co by twój ojciec powiedział do kurwy nędzy?! – Dziadek eksplodował złością, a chłopaki wciąż nie mogli się pozbierać. Patrzyli jak życie ulatuje z ciała Nóżki. Dziadek nie miał zamiaru czekać, aż dojdą do siebie. Podszedł do Małego i wbił mu sztylet prosto w szyje.

– Wiesz, dlaczego ich zajebałem? Bo próbowali cię chronić. Próbowali cię ukryć przed konsekwencjami, ale one zawsze przyjdą. Kiedyś obiecałem twojemu ojcu, że będę cię chronił. Że włos Ci z głowy nie spadnie. Twój biedny stary tej nocy wykitował, ale uratował mi życie i mam wobec niego dług, ale szef się mocno wkurwi jak cię puszczę. I co ja mam teraz z tobą zrobić co?

– Pierdol się! – chłopak ledwo co odpowiedział. Żebra miał połamane od mocnych kopnięć pozostałych członków gangu. Z trudem oddychał. W zasadzie to był już pogodzony ze swoją śmiercią.

– Ostatnia sprawa – powiedział Dziadek, podchodząc powolnym krokiem do Devona. – Wiesz, skąd wszystko wiem? Od waszego kolegi Drugiego, który pięknie się wyspowiadał za co darowałem mu życie. Możne to wszystko, by się inaczej skończyło, gdybyś nie był takim fiutem, ale teraz już za późno. Związać mu ręce i nogi!

Pozostali zrobili to bez chwili zawahania, a Dziadek uklęknął nad Devonem i wbił mu z całej siły sztylet między żebra.

– Wrzucić tamte dwa trupy do wody, a tego sam się pozbędę. Może jak go sam pochowam, to duch jego ojca się do mnie nie przypierdoli za złamanie jebanej przysięgi!

– Dziadek – przerwał mu jeden z mężczyzn – on przecież jeszcze życie…

– Załadujcie do wozu i ukryjcie pod ładunkami. Wywiozę go za miasto to będzie miał czas po drodze, żeby zejść i lepiej dla niego, żeby to zrobił, bo aż mnie kusi, żeby zakopać kutasa żywcem.

Zgodnie z rozkazami pozostali wrzucili ciała Małego i Nóżki do wody, obciążając je przy tym gruzem, a Devona wrzucili na wóz znów, zakładając mu kaptur na głowę oraz kneblują usta. Po chwili poczuł, że powietrze wokół niego się zmieniło, a uszy usłyszały gwar ulicy. Rana krwawiła dość mocno, a on próbował ją przyciskać na tyle, na ile mógł, jednak im dalej byli, tym jego wola życia coraz bardziej przygasała. W końcu odpłynął, ale nie na długo. Przytomność przywróciło mu agresywne ściągnięcie kaptura z jego głowy.

– Dzieciak! Obudź się! – wykrzykiwał Dziadek tuż nad jego uchem. Devon otworzył oczy, żeby zobaczyć jak ten przykłada mu do ust butelkę z jakimś wywarem. Smakował okropnie, ale mężczyzna nie pozwolił mu go wypluć. Następnie zrzucił go z wozu i rozciął więzy na rękach i nogach.

– To, co Ci dałem to wywar leczniczy. Niezbyt smaczny i niezbyt dobrej jakości, ale może pozwoli Ci to niezejść. W tamtą stronę jest Irdera. Lepiej, żebym Cię tak kurwa nie wiedział.

– Dlaczego? – zapytał chłopak osłabionym głosem.

– Bo obiecałem coś twojemu staremu. Mówiłem Ci już. Pół dnia drogi na południe jest wioska. Tam cię może poskładają. Potraktuj to jak ostatnią szansę i z dala od miasta!

Mężczyzna wrócił na wóz i wziął do ręki miecz, który chłopak ukradł z doków oraz mieszek z monetami.

– To dobre ostrze. Sprzedaż je albo wykorzystasz… Twój wybór i masz jeszcze trochę rel na nowy start.

Dziadek rzucił zawartość swoich dłoni w stronę chłopaka i ruszył w swoim kierunku. Devon próbował się podnieść, ale rana piekielnie bolała. Podniósł miecz i monety, i powolnym krokiem ruszył w stronę wioski, o której mówił Dziadek.

 

Słońce już powoli zachodziło za linie horyzontu, ale Devon pokonał nie więcej niż kilkadziesiąt metrów. Mikstura, którą wypił dodała mu nieco sił, jednak wciąż daleki był od swojej pełnej sprawności. Zastanawiał się, dlaczego Dziadek to zrobił. Dlaczego darował mu życie? Czy to ze względu na przysięgę złożoną jego ojcu? Chłopak nawet go nie znał, a ten, mimo, to i tak uratował mu życie. Szkoda, że reszta nie miała tyle szczęścia. Wiedział, że szef Dziadka też patrzy mu na ręce i pewnie zmusił go do wyciągnięcia konsekwencji wobec kogoś za zawaloną akcję i śmierć jednego z Czarnych Kłów. Czuł się winny. To przez niego zginął Nóżka i Mały. Przez niego i przez Drugiego… Byli przyjaciółmi, znali się od lat, a on i tak wydał go Dziadkowi. Złość zaczęła brać górę nad Devonem. Chciał zemsty, zaczął myśleć tylko o niej. Nie na Dziadku, który zrobił to, co musiał, lecz na jego byłym przyjacielu. Ścisnął mocniej za rękojeść swojego miecza. Próbował przyspieszyć, lecz siły, siły coraz bardziej go opuszczały, a obraz powoli zaczął się rozmywać. Osunął się na kolana. Walczył z samym sobą, lecz zmęczenie i utrata krwi wzięły górę nad jego wolą. Padł na ziemię i stracił przytomność.

Obudziły go dźwięki rozmowy. Nieznajome głosy, z których jeden był pogodny i z całą pewnością dużo częściej go słyszał. Drugi, raczej gburowaty odpowiadający nie więcej, niż jednym bądź dwoma słowami. Otworzył oczy, żeby zobaczyć nad sobą młodą, atrakcyjną dziewczynę, która uśmiechnęła się radośnie jak tylko ich spojrzenia się spotkały.

– Garr, ktoś nam się obudził – powiedziała entuzjastycznie, lecz w odpowiedzi usłyszała tylko potwierdzający jej słowa mruk. – Mówiłam, że uda mi się poskładać go do kupy.

– Gdzie ja jestem? – Devon czuł niezwykłą suchość w ustach. Ledwo co mógł mówić i czuł się strasznie słabo, jednak, mimo to spróbował się podnieść.

– O nie, nie! – powiedziała dość stanowczo, ale wciąż z uśmiechem, podając mu bukłak z wodą. – Napij się i poleż jeszcze trochę, obiecuję Ci, że nic Ci z nami nie grozi. Znaleźliśmy cię przy drodze. Leżałeś w błocie pozbawiony przytomności, a Ferri nakazuje, żeby takim pomagać.

Chłopak był nieco zdezorientowany. Rozejrzał się wokół siebie. Leżał na starym wozie. Poza dziewczyną było na nim kilka worków i rosłych rozmiarów woźnica, który dokładnie okrył się ciemnobrązowym płaszczem. Na głowie miał kaptur, a spod odzienia wystawały jedynie dłonie ubrane w skórzane rękawice, którymi ściskał lejce.

– To Garr, mój przyjaciel. Nie martw się nie jest groźny – dodała dziewczyna – ja mam na imię Lanara.

– Jesteś kapłanką? – zapytał chłopak, kładąc dłoń na swojej głowie i znów, próbując się podnieść.

– Kapłanką Ferri, wędrownej bogini, a jak już jesteśmy przy podróżnych, to miałeś przy sobie niezwykle mało jak na wędrówkę… Nie martw się, nie okradliśmy Cię. Tu masz swój mieszek i miecz. Nie zaglądałam do środka, ale obiecuję, że nic nie wzięłam – Lanara znów obdarzyła go uśmiechem. – Może powiesz nam co Ci się przydarzyło?

Mówiąc to dziewczyna wskazała na zakrwawioną koszulę chłopaka i nie do końca zaleczoną ranę.

– Właściwie to sam nie wiem – skłamał, nie chcąc zagłębiać się w swoją historię.

– Amnezja? Nie wyglądałeś, jakbyś miał dostać w głowę, ale różnie bywa. Pewnie wpadłeś w łapy jakichś bandytów… My nie mieliśmy takiego pecha, ale mówią, że w tych regionach grasują jakieś bandy. Prawda Garr?

– Ta… – Odburknął jej towarzysz.

– Jedziemy do Everlake, możesz się zabrać z nami. W grupie będzie bezpieczniej. Tymczasem może się wyśpij. Przed nami jeszcze kawałek drogi, a Tobie daleko do pełni sił.

Chłopak zgodnie z radą Lanary zmrużył oczy. Nie wiedział, dlaczego, ale przy dziewczynie czuł się bezpiecznie. Jakby otaczała ją jakaś aura spokoju. Pierwszy raz od dawna zasnął spokojnym snem. Wstał dopiero późną nocą, gdy dotarli do miasteczka. Dziewczyna od razu podbiegła do drzwi dużego domostwa, które otworzył grubszy mężczyzna. Okazało się, że zostali wynajęci do dostarczenia zapasów do lokalnej gospody.

Devon powoli zszedł z wozu, zabierając swoje rzeczy. Chciał zapłacić dziewczynie za pomoc, ale ta odrzuciła taką możliwość, mówiąc, że jej bogini nie pochwala takiej drogi i wystarczy zwykłe dziękuję. Lanara była jak zwykle miła i rozpromieniona, a jej towarzysz jedynie kiwnął głową. Miał głęboko zaciągnięty kaptur i chustę zasłaniającą całą dolną część twarzy, ale Devon i tak zauważył, że coś jest nie tak. Jego skóra była szara, a oczom daleko było od ludzkiego kształtu. Nie wiedział, z kim albo z czym ma do czynienia, ale stworzenie szybko wróciło na wóz, a chwilę później dołączyła do niego dziewczyna i odjechali. Chłopak jedyne, co mógł zrobić, to wynająć pokój w gospodzie i odzyskać pełnię sił. Monety, które zostawił mu Dziadek spokojnie wystarczyłyby nawet na miesiąc, ale nie miał zamiaru zostawać aż tak długo.

 

Pierwsze dni przeleżał w łóżku, aby wydobrzeć. Wychodził ze swojego pokoju jedynie po jedzenie i wodę. Gdy czuł się już lepiej zaczął chodzić na spacery po okolicy, by może, dzięki temu przemyśleć co ma robić dalej ze swoim życiem. Dużo nad tym myślał, jednak w końcu zawsze wracał do niego gniew. Gniew na Drugiego za to, co zrobił. Wydał ich i teraz pewnie żył sobie wygodnie na tyle, na ile to było możliwe w slumsach. Devon marzył, żeby zobaczyć wyraz jego twarzy, gdy będzie mu wbijał miecz w serce. Nie dawało mu to spokoju, a złość w nim jedynie rosła. Gdy minął tydzień zaczął powoli przyzwyczajać się do ciężaru swojego nowego miecza. Nie był obeznany w walce takim narzędziem. Próbował trenować, ale nie najlepiej mu to szło. Wiedział, że w walce z kimkolwiek, kto zdążył już się wprawić we władaniu ostrzem byłby skazany na porażkę, ale chciał zaryzykować. Wrócić do Irdery i spojrzeć swojemu dawnemu przyjacielowi prosto w oczy ostatni raz. Musiał być ostrożny, ale chciał to zrobić bez względu na konsekwencje. Gdy minął drugi tydzień zabrał swoje rzeczy i ruszył w drogę, która miała go doprowadzić do miasta, w którym się wychował.

 

Zbliżał się do bram, a z każdym krokiem wątpliwości w nim rosły. Wiedział, że wystarczy, żeby raz mu się powinęła nogą, a jego życie szybko się zakończy. Wiedział, że Dziadek drugi raz nie okaże mu litości, nawet jakby chciał, dlatego był ostrożny. Przejście bez bramy nie było wielkim problemem. Strażnicy nawet nie sprawdzali wędrowców, którzy wchodzili do miasta. Devon mógł zwrócić ich uwagę swoim ubiorem, bo długi płaszcz okrywający niemal całe ciało łącznie z kapturem na głowie nie był codziennym strojem w Irderze. Pewnie wzięli go za zwykłego wędrowca z daleka. Od razu ruszył w stronę slumsów, gdzie zaczął być jeszcze bardziej nerwowy. Rozglądał się przesadnie, przez co zwracał na siebie zbyt dużo uwagi. Serce mu waliło i nie mógł się skoncentrować, lecz szczęśliwie nie zauważył nikogo, kto mógłby go rozpoznać. Szybko dostał się do domu, w którym mieszkał Drugi wraz ze swoją matką. Devon skrył prawą dłoń pod materiałem płaszcza, gdzie miał ukryty swój miecz. Wiedział, że nie może dać swojemu dawnemu przyjacielowi nawet chwili. Nerwowo zaczął pukać do drzwi, ale po ich otworzeniu w progu stała matka chłopaka.

– Devon? – Zapytała ze zdziwieniem – Dawno cię tu nie było. Nawet trochę się martwiłam.

– Zastałem go? – zapytał chłopak, ściągając dłoń z ostrza. Szczęśliwe kobieta nie zauważyła broni.

– Niestety… Ostatnio ciągle go nie ma, a jak wraca to upity… Kiedyś mu się zdarzało, ale teraz, to jest codziennie. Żadnego z niego pożytku.

– Gdzie go znajdę?

– To akurat Ty powinieneś wiedzieć! – odpowiedziała z wyraźnymi pretensjami w głosie. Pewnie była przekonana, że cokolwiek robi to biorą w tym udział wszyscy, jednak prawda była zupełnie inna.

– Dziękuje za pomoc, pójdę już.

– Devon – Złapała go za bark, nim zdążył się odwrócić – Wpłyń na niego… Marnuje sobie życie… Ty zawsze wydawałeś się bardziej odpowiedzialny. Zrób coś z nim, bo ja nie mam już siły.

– Zrobię! – odpowiedział stanowczo chłopak, po czym ruszył dalej zostawiając kobietę na progu jej domu. Podejrzewał, że jeśli nie jest w domu może być w Czerwonym Motylu. Chyba że zmienił zwyczaje. Z tego, co można było wywnioskować ze słów matki zaczął codziennie pić. Najwyraźniej sumienie nie pozwalało mu przetrwać. I dobrze – pomyślał sobie Devon, przyspieszając kroku.

Czerwony Motyl był tuż przed nim, ale lepiej było nie ryzykować wejściem głównymi drzwiami. W środku mogli być Czarni, chociaż zwykle rzadko się tu pojawiali. Lepszym wyjściem było zakraść się od tyłu schodami na pierwsze piętro i z niego rozejrzeć się po dolnej sali. Jak pomyślał tak też zrobił. W środku było niewiele osób. Żadnej nie znał z wyjątkiem swojej ofiary. Mały siedział przy blacie z flaszką postawioną przed nim. W zasadzie powiedzieć, że siedział to duże słowo. Głowę miał opartą o drewniany blat. Wyraźnie był półprzytomny, a butelka przed nim była niemal pusta. Devon zszedł po schodach i zbliżył się do chłopaka. Wiedział, że użycie miecza tutaj mogłoby być kłopotliwe, więc gdy tylko znalazł się wystarczająco blisko przysunął mu do żeber prowizoryczny nóż, złapał mocno za kark i pokazał swoją twarz. Drugi zrobił minę, jakby zobaczył zjawę. Najwyraźniej on też myślał, że Dziadek zabił wszystkich z ich grupy.

– Chodź skurwielu – powiedział Devon pod nosem. – Mamy do pogadania!

Drugi próbował wybełkotać jakieś składne zdanie, lecz alkohol mu na to nie pozwalał. Chłopak zabrał go na zaplecze do jednego z pomieszczeń, które służyło za składzik i mocno rzucił o ścianę. Pijak uderzył z wielkim impetem, po czym padł na podłogę.

– I co teraz kurwa? Chciałeś, żeby Dziadek nas wszystkich zajebał? Dlaczego to kurwa zrobiłeś?

Nie zdążył usłyszeć odpowiedzi, gdyż do pomieszczenia weszła jedna z dziewczyn.

– Wypierdalaj stąd! – krzyknął, po czym pokazał jej miecz w swojej dłoni. Dziewczyna wybiegła, zostawiając otwarte drzwi. Na pewno go rozpoznała, mogła w tej chwili pobiec po kogoś z Czarnych, ale wiedział, że zanim jakiegoś znajdzie i zdołają tu przyjść zastaną jedynie pijanego trupa. W tym czasie leżący na ziemi chłopak zdołał się nieco podnieść, opierając plecy o zimną ścianę budynku.

– Nie miałem wyjścia nie wiedziałem… – Próbował wybełkotać z siebie Drugi.

– Nie wiedziałeś, że zabije mnie, czy nas wszystkich? – przerwał mu Devon. – Teraz to zresztą nieważne.

Chłopak wyciągnął miecz i powolnym krokiem szedł w stronę Drugiego. Jego zapijaczona twarz wyglądała, jakby była pogodzona z tym, co miało się wydarzyć. Devon stanął nad nim, biorąc głęboki wdech. Miał już za sobą odebranie życie, jednak teraz to było zupełnie co innego. Przez moment przeszło mu przez myśl, żeby zostawić go tutaj, żeby się zachlał na śmierć, jednak wtedy wróciły wspomnienia śmierci Małego i Nóżki. Złość znów wzięła nad nim górę.

– To nie jego wina – powiedział głos stojący w progu pomieszczenia. – Zostaw go, mamy sprawy do obgadania.

Devon odwrócił się, żeby zobaczyć swojego rozmówcę. Z początku go nie poznał, ale po chwili dotarło do niego, że to ten sam mężczyzna, który przeszkodził im podczas roboty w porcie, a tym samym wybił całą grupę Czarnych, po czym odszedł, jak gdyby nigdy nic. Chłopak zastanawiał się chwilę, czego on może od niego chcieć. Spojrzał ostatni raz na Drugiego i splunął na niego.

– Masz kurwa szczęście! – powiedział z zaciśniętymi zębami i ruszył za nieznajomym.

Sala powoli wypełniała się klientami, a kolejne dziewczyny kusiły ich swoimi walorami. Devon powoli wyjrzał zza rogu. Wciąż starał się nie trafić na kogoś z Czarnych Kłów. Zrobił już wszystko, co miał zrobić w mieście, mimo że Drugi wciąż pozostał przy życiu. Teraz pozostało tylko uciec z miasta, jednak pozostawała kwestia tajemniczego mężczyzny. Siedział przy jednym ze stolików, popijając piwo. Obok niego stał także drugi kufel, który najprawdopodobniej czekał na Devona. Chłopak wiedział, że cokolwiek chce od niego ten typ raczej dobrze się nie skończy.

– Podejdź chłopcze – zawołał, gdy tylko zauważył jak Devon mu się przygląda – Dobrze, że darowałeś mu życie… Wiem, że ciężko wybacza się zdradę, ale postąpiłeś słusznie.

– A co jest w tym słusznego? – odpowiedział, siadając do stolika. Wciąż nerwowo się rozglądał za potencjalnymi zagrożeniami ze strony swojego byłego gangu.

– Nie denerwuj się, nic Ci nie grozi. A co do tego chłopaka, to Dziadek zabiłby mu matkę, gdyby was nie wydał… Już wcześniej wiedział, że cokolwiek tam robiliście poszło źle i zrobiłby to, co robił całe życie. Przycisnął tam, gdzie mógł, żeby poznać informacje.

– Czego kurwa chcesz? – przerwał mu chłopak. W jego wypowiedzi było słychać sporą dozę wrogości.

– Do tego jeszcze dojdziemy – odpowiedział nieznajomy głosem, który stał w zupełnej opozycji do głosu Devona. Ściągnął kaptur, odsłaniając swoją twarz. Jego ciemne włosy powoli zaczynały przybierać siwy kolor, a twarz była pełna zmarszczek. Lewe oko było pozbawione wzroku, a przechodząca przez nie szrama symbolem jak do tego doszło. Ubrany był w dość długi płaszcz, który nie wydawał się skrywać muskularnej sylwetki. W zasadzie wyglądał jak każdy inny człowiek w tym wieku z wyjątkiem jego lewej ręki, która nie była zakończona dłonią. Niemal na samym szczycie kikuta miał założoną specyficzną bransoletę. Dość biednie zdobioną, jednak jej wygląd był niespotykany. Jakby nie pochodziła z ich czasów. Devon zastanawiał się jak taka osoba była w stanie z łatwością zabić całą grupę Czarnych, a potem odejść, jak gdyby nigdy nic. Nie wyglądał na wojownika, nie wyglądał nawet na groźnego bandytę, lecz może to były tylko pozory?

– Ile masz lat chłopcze? – zapytał nieznajomy, przerywając ciszę.

– Nie wiem.

– Jak większość mieszkańców slumsu… Pewnie matki ani ojca też nie poznałeś… Ale teraz nie o tym… Muszę przyznać, że mi zaimponowałeś. Masz jaja, że wróciłeś do miasta. Czarni, by Ci je urwali, ale do tego niedojdzie. Widzę w tobie pewien potencjał i mogę go wydobyć, ale najpierw ty musisz pomóc mi.

– Jak mam Ci niby pomóc?

– To chyba oczywiste – uśmiechnął się nieznajomy – Razem zajebiemy Dziadka!

– Dlaczego miałbym to zrobić? To samobójstwo się tam pchać?

– A dlatego, że zajebał Ci kompanów, a Ciebie też zajebie jak będziesz mu zagrażał, a zagrażasz mu bardzo.

– Nie miał wyboru… Szef zrobiłby z nim to samo, jakby tego nie zrobił.

– Jesteś idiotą, wiesz? – mężczyzna uśmiechnął się po raz kolejny – Nie ma żadnego szefa… Dziadek leci w chuja z wami wszystkim. Robi, co chce i ma posłuch, bo mówi, że tak chce szef. Kiedyś było inaczej. Rzeczywiście ktoś był ponad nim, ale Dziadek go wydymał, przejął kontrolę nie tylko nad Czarnymi, ale też nad resztą grup, odcinając go.

Devon na chwilę odpłynął. Wiedział, że Dziadek to kawał drania, ale myślał, że tylko wykonuje rozkazy. Teraz gdy wyszło na jaw, że zabił Nóżkę i Małego z własnej woli chłopak wpadł w jeszcze większą złość, lecz starał się tłumić ją w sobie.

– Ej… Skup się chłopcze – potrząsnął, nim nieznajomy – chcesz śmierci Dziadka tak jak ja, ale wybicie Czarnych nie wchodzi w grę. Gang musi przetrwać, dlatego zrobimy po mojemu.

– Jak? – Chłopak podniósł wzrok, by spojrzeć nieznajomemu prosto w oczy.

– Najpierw imiona. Jestem Marcus, ale częściej zwą mnie Blackhand. Ty z tego, co pamiętam jesteś Devon. Skoro to już mamy za sobą słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał…

 

Ulica wydawała się bardziej zatłoczona niż zwykle. Przedzierając się przez licznych mieszkańców Devon obawiał się tylko o to, że ktoś go dźgnie w plecy, zanim ten zdąży dojść do tawerny Dziadka. Przewagą było, że nikt to nie szukał. W końcu, po co rozglądać się za trupem, który leży zakopany w jakimś lasku z dala od miejskich murów. Tak przynajmniej myśleli Czarni, których jak się okazało Dziadek okłamywał od lat.

Devon zobaczył w oddali cel swojej podróży. Szedł spokojnym krokiem, jednak w głowie miał wiele pytań. Zaufał człowiekowi, którego ledwo co znał i zmierzał za jego namową do gniazda węży.

– Dzieciak? – powiedział wysoki mężczyzna stojący na straży przy tylnych drzwiach – Podobno jesteś sztywny…

– Też tak słyszałem – odpowiedział, próbując zamaskować łamiący się ton głosu.

– Pojebało cię, że tu przychodzisz? – na twarzy strażnika pojawił się uśmiech – Przejebałeś sobie…

– Przyszedłem do Dziadka! Wpuścisz mnie?

– Z miłą kurwa chęcią! Wjeżdżaj!

Chłopak minął próg i przypomniał sobie, że jeszcze kilka dni temu przekraczał ten sam korytarz w zupełnie innych okolicznościach. Wiedział, że w tej chwili nie ma powrotu. Wziął głęboki oddech i ruszył do dużej sali, w której zwykle wszyscy się zbierali.

– Panowie – powiedział jeden z bandytów. – Zdaje się, że mamy tu chodzącego trupa. Wołać Dziadka, a ty Dzieciak musisz mieć niezłe jaja i nie po kolei w głowie, że tu przychodzisz.

Devon odpowiedział jedynie milczeniem. Siadł na jednym z krzeseł, jak gdyby nigdy nic i czekał na to, co ma nadejść.

– Widzę, że się wylizałeś młody – Powiedział Dziadek ze spokojem w tonie. – Szkoda twojego trudu, długo już nie pooddychasz.

– Chyba nie jesteś mocno zdziwiony, że mnie widzisz co?

– Trochę jestem, ale to tylko chwilowe. Poderżnąć mu gardło, a trupa wrzucić do rzeki. Może spotka tam swoich kumpli.

Dziadek skierował się do wyjścia, ale Devon nie zamierzał dać mu tak zwyczajnie odejść.

– To twój rozkaz, czy szefa?! – Wykrzyczał, czym zatrzymał starszego mężczyznę. – Odpowiem za Ciebie! Nie ma żadnego szefa… Okłamujesz nas od lat. Dwadzieścia procent. Tyle z każdej roboty trafia do kogoś, kogo wymyśliłeś! Ilu z was straciło palce, bo zjebali robotę? Ilu z was widziało szefa?

W pomieszczeniu zapanowała cisza. Po twarzach zakapiorów z gangu było widać, że rzeczywiście coś jest w słowach chłopaka. Od lat oddawali część swoich udziałów, nie zadając pytań człowiekowi, którego nigdy nie widzieli. Dziadek powtarzał, że tylko najbardziej zaufani go znajdą, ale nikt nie wiedział, kim Ci zaufani poza, nim są. Karał wszystkich po równo z wyjątkiem siebie.

Dziadek podszedł do jednego ze swoich i wyrwał z jego ręki krótkie ostrze. Wiedział, że teraz nie pozostało mu nic innego jak wziąć sprawy w swoje ręce. Co prawda mleko już się rozlało i ciężko będzie przekonać wszystkich, że to, co im mówił jest prawdą. Teraz się nad tym nie zastanawiał. Chciał sam uciszyć chłopaka, a problemami, które mu narobił zajmie się później. Szedł w jego stronę z wypisaną złością na twarzy. Devon chciał wyciągnąć swój miecz, ale wtedy dwóch oprychów złapało go za ręce. Wszystko wydawało się skończone, gdy usłyszeli hałasy tuż nad ich głowami. Znów zapanowała cisza. Wszyscy przyglądali się na trzeszczący strop, gdy w środkowej jego części nagle pojawiła się olbrzymia wyrwa i do pomieszczenia wpadł Blackhand. Był otoczony przez niemal trzydziestu nieprzyjaciół, ale się tym nie przejmował.

– Kto chce ujść z życiem może to zrobić teraz – powiedział, otrzepując się – reszta może zacząć godzić się z bogami.

W tej samej chwili z ręki, która zakończona była kikutem zaczęła się tlić magiczna energia. Blackhand przyjął pozycję do walki, a kikut zamienił się w czarne niczym sama nicość szpony. Wyglądały, jakby mogły rozszarpać samą rzeczywistość. W dłoń złapał krótki miecz, który zwykle nosił w pochwie przy pasku. Rozejrzał się po sali i ruszył w kierunku Devona i zbirów, którzy go trzymali.

Póki co wszystko szło zgodnie z planem. Przemowa chłopaka wlała w serca bandytów niepewność, a mocne wejście najemnika sprawiło, że czara się przelała. Duża część z zebranych biegiem zaczęła opuszczać budynek, ale było też kilku takich, którzy pozostali wierni Dziadkowi. Ci bez chwili zawahania rzucili się na mężczyznę, ale nie byli dla niego żadnym wyzwaniem. Czarny szpon rozrywał ich ciała na kawałeczki, a z każdej rany, którą zadał wchłaniał krew niczym pijawka. Każda kropla sprawiała, że narzędzie mordu nabierało na sile, a jego właściciel atakował z coraz większą siłą. Ostrza przeciwników nie stanowiły dla niego wyzwania. Mordował wszystkich, którzy go zaatakowali z wielkim spokojem, jakby to była dla niego codzienność.

W tym samym czasie oswobodzony Devon rzucił się na Dziadka. Atakował z furią i, mimo że jego przeciwnik pod każdym względem przerastał go umiejętnościami i doświadczeniem w końcu padł na kolana, gdy miecz chłopaka przebił jego wątrobę. Chłopak myślał, że mszcząc się za zabójstwo swoich przyjaciół odzyska spokój, jednak nic takiego nie miało miejsca. Dziadek osuwał się coraz niżej, a chłopak stał nad nim, patrząc obojętnie.

– Niezłe pchnięcie – skomentował Blackhand, który również zdążył skończyć swoją walkę. – Chodź, musimy jeszcze spalić tę budę, a potem porozmawiamy o nagrodzie. Zapracowałeś na niewielką działkę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania