Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Laurka dla Bukowskiego

Pewien eksperyment. Fragment kiczowatego hołdu dla lat 60 i bitników, który zapewne będzie kontynuowany.

 

***

 

Barman zna mnie doskonale. Widząc w drzwiach moją zmarnowaną facjatę, nalewa szklankę Jacka Danielsa na lodzie, w uprzednio schłodzonej szklance. Witam go ciepło, rzucam banknot, biorę szklankę i przechodzę obok zgrai – tak jak i ja – pijaków, albo przynajmniej zmęczonych życiem, czy jałową codziennością mężczyzn, szukających choć odrobiny pociechy w objęciach brzydkich kurew i zimnej whisky.

Tego wieczoru siedziałem w kącie. Zawsze w nim siadam. Istnieje wtedy mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś niepowołany się dosiądzie. Jeśli tylko miejsce jest zajęte, szukam innego, ale nie na długo. Prędzej, czy później kończy się to burdą. Nie znoszę ludzi zajmujących moje miejsce. Najczęściej są to biedni studenci, czy podstarzali mężusiowie, którzy w końcu wydarli się ze szponów swych żon, udając się pierwszy, najwyżej drugi raz do Guys and dolls – mojego drugiego, a tak właściwie pierwszego, domu.

Sączyłem wolno whisky przypatrując się dzisiejszym bywalcom baru. Najbliżej mnie siedział Chuck – przypakowany, ale niezbyt bystry facet po czterdziestce, mający – jak prawie każdy tutaj – problem z piciem. W jego przypakowaniu było jednak coś nienaturalnego, jakby jego bicepsy były chore, napompowane powietrzem i twardo sterczące jak implanty. Kilka dni temu bił się za klubem z jakimś innym pijaczyną. Siedzieli wtedy parę stolików dalej, tuż przy barze. Nagle wybuchła kłótnia, która zaniknęła równie szybko co powstała i zmierzyła na tyły. Z resztą one najczęściej tak wyglądają. Pada kilka słów za dużo, albo ktoś spojrzy nie tam, gdzie trzeba i konflikt jest już najczęściej nie do zażegnania, a bójka jest wstrzymywana tylko na kilka chwil, by jej uczestnicy mogli się zmierzyć już poza klubem, nie niszcząc stolików i szklanek. Bar jest świętością. Gdy już wyszli – tak jak Pan Jezus powiedział – na tyły baru, ustawili się naprzeciw i żarli kilka chwil. Wygrał ten drugi. A przynajmniej tak mu się wydawało. Chuck zaatakował, gdy tamten się odwrócił i po krótkich zapasach założył mu Nelsona, co zmusiło tamtego faceta do poddania walki. Usłyszał od innego „Wiedziałem, że przegrasz, Hank. To nie twoja bajka.” I odeszli. Nie sądzę, że Hank tu kiedykolwiek wróci.

Obok Chucka siedział Tony. Również był starym pijaczyną. Ciężko cokolwiek więcej o nim powiedzieć. Nadzwyczaj śliski i bezbarwny kurdupel, który nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie to ile potrafi wypić, mimo swojego niewielkiego wzrostu. Nie zmienia to faktu, że nikt normalny nie chce z nim pić. Zostaje Chuck.

Stoliki były dzisiaj rozmieszczone gęściej niż zwykle. Gdybym nie przyszedł nieco wcześniej, doszłoby zapewne w późniejszym czasie do burdy. Sprawiało to, że tłuściutka kurewka – Brandy – siedziała bliżej niż zwykle, więc zapach piżmu i ciepłego, tłustego potu, był mi bliższy i podrażniał nozdrza jeszcze bardziej. Siedział z nią Micky. Jeździł nosem po jej obojczyku i szyi, całował i szeptał do ucha. Był dziwnym skurwielem. Żeby to stwierdzić wystarczy wiedza, że wielbił jej koszmarny zapach, a prócz tego szczał co rusz w gacie i wykrzykiwał swoim cienkim głosem peany na cześć George’a Bernarda Shawa. Tej miękkiej łajzy i najbardziej nadętego fantasty wszechczasów, najbardziej wydętego kutasa o niewyobrażalnych wręcz koneksjach politycznych i literackich. Zwykle stoję na uboczu, nie wtrącam się do barowych rozmów, a tym bardziej monologów, lecz czasami nie potrafię wytrzymać jego biadolenia, rzucam w niego szkłem, albo krzyczę, żeby się zamknął. Gdyby jeszcze wykrzykiwał swoje brednie na temat kogoś innego – Hemingwaya, Capote, albo Rotha, a on wielbi tą narcystyczną cipę, chełpiącą się swoją umiejętnością zanudzania na śmierć długimi monologami i przeintelektualizowanym podejściem do relacji międzyludzkich. Na ten przykład w Mickym nie ma nic z intelektualisty, mimo cytowania jego utworów. W całym barze nie znajdzie się choćby jedna „intelektualna” rozmowa. Jeśli nawet schodzi na temat sztuki, są to wzajemne przekrzykiwania i kłótnie. Ludzie wolą rozmawiać o poprzednich nocach, alkoholu, który piją, fajkach, które palą i dupach, które rżną, albo nie rozmawiać wcale, kończąc relacje międzyludzkie na pytaniu o szluga. Ale Micky musi robić swoje, licząc, że ktokolwiek go rozumie, albo chociaż słucha.

Sala się powoli wypełniała. Odstawiając pustą szklankę na stolik spojrzałem na zegarek – do występu była jeszcze godzina. Poprawiłem szerokie jeansy, odkaszlnąłem i poszedłem po kolejną szklankę, po drodze zdając sobie sprawę, że najlepiej jak wezmę od razu dwie.

– To co zawsze. Trzy razy.

Za barem stał Jesse. Wskazał ręką na paniusię, która była przede mną, nalał jej Whisky Sour i szybkim susem przeskoczył do mnie, przywitał się, wziął zmięty banknot, wiedząc doskonale, że reszty nie potrzebuję i wrzucił do kasy. Jestem bogatym chujkiem.

– Nie widziałem cię wczoraj – podjął głośno, tak by głos przedostał się przez pijackie pokrzykiwania. Spojrzałem na jego kamizelkę i koszulę w kratę. Miał doprawdy dziwny styl, ale był ostatnią osobą, której czepiałbym się o cokolwiek. Był wyjątkowo poczciwym człowiekiem. I jednym z niewielu, z którymi miałem ochotę rozmawiać. Jego długie, brunatne loki opadały na barki i świetnie się zgrywały z nonszalanckim uśmiechem i szybkimi, groźnymi oczami, karcącymi skutecznie krótkim spojrzeniem pijaczków chcących zbyt dużo na zeszyt.

– Przedwczoraj jakiś dureń wjechał we mnie i pogruchotał mi parę kości – odpowiedziałem. Mój wzrok wędrował za dłoniami Jessiego. Chwytały właśnie butelkę Jacka i opróżniły ją do zera, potem szukając pod ladą kolejnej. Lada była utłuszczona tanim żarciem i zalana alkoholem. Cóż, był spory ruch. Przy ścianie leżały ogromne ilości alkoholu – od taniej whisky, do średniego cenowo, ale idealnego, jeśli chodzi o smak i strukturę, Jacka i bardziej ekskluzywnych Balblair, czy osiemnasto, albo dwudziestopięcioletnich Chivasów; dalej stał też rum, brandy, czysta wódka z Europy, a po przerwie leżały również piwa, różne łagodne trunki dla panienek i dodatki do drinków. Gdzieś tam latały parasolki, słomki i inne bajery, których nigdy nie dotykam, a nad tym wszystkim, na ciemnobrązowym drewnie, jakiś tani obraz, przedstawiający (jakże na miejscu) czwórkę mężczyzn przy butelce.

– Cha. Musisz przeprowadzić się gdzieś bliżej, zanim któryś cię załatwi.

– Bliżej? Przecież tu mieszkam – uśmiechnąłem się pod nosem. On za to głośno zarechotał, przy okazji rozlewając odrobinę płynu na blat. Kończył nalewać drugą szklankę. Przerwał, słysząc kłótnię nieopodal, ale pod wpływem jego wzroku, dwójka dryblasów odpuściła i przeszła na tyły, a za nimi kilkunastu gapiów. Sala nieco opustoszała. Czasu na bójkę było akurat, by wrócić na występ.

– Ty nie idziesz? – zapytał, zbliżając mi pod dłonie wszystkie trzy szklanki.

– Nie. Jestem zbyt trzeźwy, żeby mogło mnie to zainteresować. Może później.

– Ta. Pewnie tak. Ci są dopiero pierwsi dzisiaj. – Korzystając z chwili spokoju, podniósł spod blatu szmatę i szybkim ruchem przetarł ladę. Ja już wracałem do stolika, przechylając się na boki, by rozprostować obolałe plecy i pogruchotane kości nóg.

Znów byłem na swoim miejscu. Idealny widok na całą salę. Na brzydkie, niezdarnie umalowane kobiety, próbujące przykryć swoje suche ciała, obwisłe cycki, nijakie twarze i czerwone od wódy nosy, toną makijażu. Między nimi, niekiedy i prędzej przy ścianie, z dzianymi facetami, siedziały też ładniejsze i młodsze dziewczyny, w czarnych, albo czerwonych sukienkach, zbyt ładnych na to miejsce. Przychodziły zapewne dla Niny, a razem z nimi ich fagasi, bojący się puścić takie cudeńka same w miasto. W dłoniach trzymały długie ustniki cygaretek, oparte łokciem o stoliki, na których leżały rozcieńczone drinki. Ich makijaże były łagodne, żywe, włosy najczęściej upięte w zgrabne koki. Gdybym tylko był kilka lat młodszy…

Teraz jednak musiały mi wystarczyć szklanki whisky i tanie kurwy, których było jeszcze niewiele, ale w końcu się pojawią, wypłyną chmarą na całą salę i będą zapraszać pijanych, zdołowanych mężczyzn na krótkie numerki. Wielu się im podda. Skusi niczym na syreny – tłuste syreny z krzykliwymi głosami – mogące przy odpowiednio dużej ilości alkoholu pozwolić, choć na kilka krótkich chwil, zapomnieć o trudach życia i dołującym uczuciu pustki w każdym dniu ich nędznego żywota. I to za jedynych kilkanaście dolców.

Zachęcony cygaretkami z pretensjonalnie wydłużonymi ustnikami, sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem z niej połówkę cygara. Uwielbiam je palić, chociaż niekoniecznie tutaj. W takich miejscach cygaro jest czymś niespotykanym, ekstrawaganckim. Większość stałych bywalców baru pali tanie papierosy bez filtra, a tu nagle wyskakuje facet z drogim cygarem i pali je niby król. Uwielbiałem jednak zostawiać je na specjalne okazje, a występ Niny z pewnością taką był. Widziałem ją dotąd raz, ale była wspaniała. Świeży, ale jakże utalentowany narybek w wiecznie żywym Atlantic City.

Z drugiej kieszeni wydobyłem paczkę zapałek. Potarłem jedną błyskawicznym ruchem o draskę i przystawiłem do końca cygara, trzymanego jeszcze w dłoni, czekając na idealny moment, by już rozgrzane trafiło do ust. Tytoń rozżarzył się, malutkie ogniki błyskały wewnątrz, powoli pochłaniając też liść i cygaro wylądowało, wolnym, ceremonialnym ruchem ręki w ustach. Dym wypełnił całą przestrzeń jamy, nieśmiało dostając się do gardła i drapiąc po migdałkach. W pełnym skupienia wypuszczeniem powietrza, ale też wypuszczeniem z ciała wszelkich trosk i myśli, dym wydostał się na zewnątrz, tworząc lepką i smołowatą chmurę, która uniosła się, na razie, z pierwszym wydechem, jeszcze nisko i szybko ulatując, ale wypełniając powietrze swym cudownym zapachem, tuszującym cierpki pot Brandy. Pierwszym zaciągnięciom towarzyszy nicość, mgiełka oplatająca rozum, na krótką chwilę wypełniająca go swoim gęstym dymem. Zapominam wtedy o wszystkim i jestem tylko ja i ona. Chmura, która opada i unosi się, zanika pod sufitem, łączy z powietrzem w jedność i okrywa cały świat swoim szarawym kloszem. Krótkie i płytkie pociągnięcia, gęsty dym tworzący senne miraże, dróżki płynące w powietrzu, za którymi jakby niczego nie było.

Nagle okazuje się, że coś jednak jest. Coś, a raczej ktoś, wyłania się z tej mgły, niczym senna zmora i przystaje przy stoliku. Nie czekając na moją odpowiedź, czy jakikolwiek ruch stawia szklankę z Whisky Sour na stoliku, odsuwa krzesło i siada, sprawiając, że dym jest już wysoko nad nią, a nowy wcale się nie pojawia, gdy otwieram usta w zdumieniu.

Do tego stolika najczęściej przysiadały się kurewki, zachęcone rolexem na prawym nadgarstku. Ona ani trochę nie przypominała kurwy. Tym razem przysiadła się piękna nieznajoma. Prawdziwa ślicznotka , ani trochę nie pasująca do ponurego, menelskiego klimatu baru. Nie potrafiłem wykrztusić choćby słowa.

– Cygaro? – Pytanie ewidentnie było retoryczne i po krótkiej przerwie, w czasie której wyciągnęła z bordowej torebki długie, dość smukłe cygaro, możliwe, że nawet kubańskiej roboty, dodała: – Myślałam, że tylko ja w tej knajpie doceniam ich smak.

Odpalała inaczej ode mnie. Przyłożyła cygaro do ust i dopiero, gdy tam zalęgły, przystawiła zapałkę i odpaliła cygaro, ogień wytworzył kilka drobniutkich, czerwonych płomyków, na chwilę osłabł, by z kolejnym ruchem ręki, zapłonąć, a ze szczelin między wargami, a liściem wypłynęły drobne smugi dymu, w których płonęły światła lamp, nieśmiało przenikały przez dym, unoszący się wysoko, dosięgając dym z mojego cygara, tak że oba łączyły się w górze. Odłożyła cygaro od ust i wypuściła w moją stronę zawiesistą chmurę. Spojrzałem na jej dość wąskie usta, ułożone w lekkim grymasie. Miała mały, kształtny nos i blade policzki. Lecz największą uwagę przykuwały jej ciemnobrązowe włosy. Były krótkie – nie dosięgały nawet ramion. Grzywka z lewej strony opadała na oko, z drugiej były nieco bardziej oddalone. Miały wyglądać na rozwichrzone i potargane, lecz widać było w tym pewną rękę ustalającą ten niekształtny, a niebywale przyciągający kształt. Jej delikatna twarz i łagodny uśmiech miały odrobinę z subtelnego uroku Audrey Hepburn z Miłości po południu – najnowszego przeboju kinowego, na który poszedłem właśnie dla Audrey – ale już jej wzrokowi, włosom opadającym na jedno oko i zręcznie odpalanemu cygarze bliżej było do Grety Garbo, czy Marilyn Monroe – femme fatale, która mogłaby zniszczyć moje życie. Na szczęście bardziej zniszczyć się już nie da.

– Albo tylko ciebie stać – odparłem.

– Gdyby jeszcze były drogie… – westchnęła i przerzuciła pogardliwie brązowymi oczami.

– Dla nich są. Spójrz na tych wszystkich nędznych pijaczków. Albo mają tylko na alkohol, albo mają też na cygara, ale żony im nie pozwalają na taki luksus.

– Co oznacza, że nie jest pan pijaczkiem, ani nie ma żony. – Uśmiechnęła się nieznacznie. Cholera, jakie miała urocze dołeczki przy ustach. Od dawna nie zwracałem uwagi na usta, ani dołeczki, co najwyżej oczy, ale dopiero po przyjrzeniu się piersiom i nogom. A przed sobą miałem kobietę, którą widziałem jedynie od piersi – przykrytych czarnym materiałem kiecki, aż po szyję, jedynie z odrobiną bladej skóry w małym wycięciu – i musiałem ją oceniać jedynie przez pryzmat twarzy i wystarczało to, by krew właśnie wpływała w stronę kutasa. Kolejny raz zaciągnęła się cygarem.

– Albo jestem żonatym pijaczkiem z fartem.

– Wiem kim jesteś. A to kim ja jestem nie ma teraz większego znaczenia – odpowiedziała tajemniczo. Miała ciekawy akcent. Ani trochę nie przypominał akcentów innych ładnych kobiet z wyższych, albo średnich stref. Bliżej jej było do biedoty. Mogła też być obcokrajowcem, może nawet Europejką.

– To nie takie proste kim jestem. Na przykład dzisiaj jestem pijaczkiem, a już jutro, kto wie, mogę zostać poetą.

Zaciągnęła się ponownie cygarem i uśmiechnęła zgryźliwie.

– Właśnie kogoś takiego potrzebuję.

– Przecież jestem nikim.

– Mogącym zostać każdym. Zostaniesz dla mnie poetą, albo zabójcą, czy kimkolwiek innym, po, oczywiście, odpowiednio wysokiej zapłacie?

Pokiwałem twierdząco głową i spojrzałem w jej oczy jeszcze wnikliwiej, próbując rozszyfrować jej zamiary. Chciała być tajemnicza. Chciała kusić i wytwarzać wokół siebie dziwną, magiczną aurę, jakby próbując uchodzić za anioła i diabła jednocześnie, jednak wiedziałem, że będąc odpowiednio pijanym, uda mi się ją rozszyfrować. Podołam jej, a potem może też stanę na wysokości zadania. Byle nie w mojej zagraconej kanciapie. Po ostatnich pechowych popijawach, nie miałem czasu zająć się jej wyglądem. Przypomina opuszczony dom, w którym zagnieździły się karaluchy. Cholera, gdyby taka ślicznotka spostrzegła karalucha, nici z czegokolwiek.

Nie tracąc czasu na dalsze dywagacje, przełknąłem kolejną porcję zimnego napoju, oparłem łokcie o blat i słuchałem dalej.

– Taak. Musiałeś się zgodzić. Widzę to w twoim wzroku… – powiedziała ciszej, prostując się przy tym i leciutko uśmiechając, jakby właśnie mnie przejrzała. – Pożądasz mnie. Pragniesz. Wy, mężczyźni, jesteście tak prości i prymitywni. Wystarczy wam krótka chwila, choćby jedno spojrzenie i już mogłabym mieć was na zawołanie.

– Cha. Bezczelna suka z ciebie.

Wyprostowała się w krześle. Wsunęła w nie głębiej swój, mam nadzieję, zgrabny tyłeczek, oparła swobodnie, jakby spuszczając z siebie całe powietrze i pierwszy raz uśmiechnęła szczerze.

– No! –wyrzuciła potrząsając pustą szklanką. – Skoro mamy to już za sobą, skocz mi po kolejną.

Z niechęcią wstałem od stolika, w międzyczasie dopijając swoją whisky i podszedłem do baru. Stanąłem obok jednego z facetów wychodzących wcześniej do bójki. Pod jego okiem świeciło ogromne limo, ale trzymał się na nogach i z grymasem pił brandy. Sala znów była zapełniona. Wygrał.

Na malutkiej scenie, na dobrą sprawę kącie sali, oznaczonym czarną listwą, poczęły się przymiarki do występu Niny. Kącik wydawał się doprawdy malutki, ale gdyby tylko przenieść stoliki spod ściany i przesunąć parawan, okazuje się on wystarczająco duży, by pomieścić kilkuosobowy zespół. Jeden czarnuch przechodził teraz między kablami, coś wypinał, coś przypinał i krzątał popijając w międzyczasie piwo. Dwaj inni poprawiali pozycję pianina; jeden z nich wyszedł na tyły, by powrócić zaraz z krzesełkiem. Do występu zostało zaledwie kilka minut. Miałem nadzieję, że moja nowa towarzyszka – której imienia nawet nie znałem – nie będzie zamierzała mi przeszkodzić w słuchowisku.

Kolejka przede mną się rozluźniła; Gruba Betty wzięła w swoje ogromne łapska dwa – równie ogromne – kufle piwa i odeszła od baru, obijając się swoimi tłustymi, wylewającymi się zza krótkiej spódniczki i wartymi kilka dolców, biodrami o moje uda. Spostrzegłem jeszcze, że dosiadła się do Jima. Obawiam się, że ów durny mięśniak wydał tego wieczoru tych kilka dolców.

Tym razem obyło się bez pogawędki z Jessiem. Przy barze zgromadziła się całkiem pokaźna grupka, więc i nie było na to czasu. Wróciłem do stolika z kolejną szklanką whisky dla mnie, whisky sour dla niej i po dwóch szotach czegoś mocniejszego (i oczywiście jednym przy barze, ale już tylko dla mnie, szkoda było siedzieć trzeźwym) na oblanie targu. Wychodzi na to, że wytargowaliśmy mnie. Czułem się odrobinę niczym kurewka, ale razem z zimnym bimbrem spływającym po podniebieniu, to uczucie zagubiło się gdzieś między jej oczami.

– Nadal nie wiem jak masz na imię – odezwałem się po wypiciu obu kolejek.

– A jakie byś chciał?

– Kurwa – westchnąłem, bardziej do siebie niż do niej.

– Dobra, dobra. Agnes.

– O moje nadal nie pytasz…

– Tak jak wspomniałam. Wiem kim jesteś.

– W porządku – odpowiedziałem zamyślony. Nie miałem pojęcia jak się to potoczy. Przyprawiała mnie o gęsią skórkę i twardy wzwód. Mimo jej urody, liczyłem, że po prostu odejdzie i o mnie zapomni. A może była tylko zwidem? Cholera, przecież tak dawno nie zamoczyłem. Może będąc zapijaczoną pokraką bez szans na miłość, albo chociaż ładne dupy, którym nie muszę płacić od godziny, mógłbym ją sobie stworzyć. Nieraz posądzałem siebie o bycie wariatem, może w końcu się to stało.

Siedziała chwilę cicho, jakby dając mi czas na rozmyślania i wolno popijała drinka. W końcu się odezwała:

– Zakładam, że będziesz tu jutro?

Nie odpowiedziałem. Pytanie było ewidentnie retoryczne i rzeczywiście zaraz kontynuowała:

– Szkoda, że nie znalazłam cię wcześniej. Dzisiaj mam jeszcze sporo do roboty.

– O tej godzinie? – zapytałem. Na myśl nasunęły mi się oczywiste wnioski.

– O tej godzinie mam najwięcej obowiązków – odpowiedziała z wyraźną niechęcią.

Oczywiste wnioski… Może rzeczywiście była kurewką? Nawet jeśli, na taką mnie nie stać. Za to, jeśli mam zarobić na współpracy z nią, zarobione pieniądze mógłbym wydać na nią. Dopiłem sporym łykiem Whisky, delektując się ze szelmowskim uśmiechem, swoim geniuszem.

– No, dobra. Nadal nie wiem, czego ode mnie chcesz…

Do popielniczki wrzuciła końcówkę cygara. Resztki mojego czekały na występ. Zajrzała do torebki i wyciągnęła z niej spluwę.

– KURWA! – krzyknąłem zaskoczony. To była prawdziwa spluwa. Nie znam się na broniach, ale nie trzeba być specem, żeby stwierdzić, że jest prawdziwa, gdy leży tuż przy tobie.

– Cicho – rzuciła niebywale spokojnie. Przerzuciła broń do drugiej ręki, którą wsunęła pod stół. Przez krótką sekundę zamarłem. – Weź. Może ci się przydać.

Co miałem robić? Wziąłem i ukradkiem schowałem w spodnie, tak jak robią to na filmach, rozglądając się przy tym po okolicznych stolikach, ale zdawało się, że nikt nie widział.

– Kim ty jesteś? – Tylko to przyszło mi w tamtym momencie do głowy.

– Jeszcze mnie zdążysz poznać, skarbie. – Cmoknęła głęboko czerwonymi ustami i złożyła dłoń wysyłając mi całusa na pożegnanie. Wolno wstała, jakby dając mi szansę na jakieś ostatnie pytanie, ale pustka i przelewający się po głowie alkohol, na to nie pozwoliły. Uśmiechnęła się porozumiewawczo, śmiesznie przewracając oczami i odeszła. Rzeczywiście miała zgrabny tyłeczek.

Wychyliłem ostatni łyk whisky. Na scenę weszła Nina, z każdym krokiem wznosiła się wrzawa, a ja siedziałem bez choćby odrobiny trunku. Szybkim krokiem, co mnie, a zapewne i resztę najbliżej mnie siedzących bywalców, zaskoczyło, podszedłem do baru, tym razem już lekko się kołysząc, a po drodze uderzając kolanem w krzesło. Przekląłem pod nosem i poprosiłem o podwójnego Jacka na lodzie.

Stąd też był całkiem niezły widok.

Nina usiadła przy ogromnym, czarnym jak węgiel Steinwayu. Między wiszącymi szyjkami do dołu butelkami, dało się dostrzec jej palce w charakterystycznym geście, przygotowaniu do prawdziwej jatki klawiszy. Nacisnęła delikatnie na któryś i rozejrzała się po widowni. Próbowałem uchwycić jej spojrzenie, ale nic z tego. Takie chwyty udają się jedynie w filmach z Aubrey. Odchrząknęła, spojrzała na bas, z którego po delikatnych ruchach dłoni, uwolniły się dźwięki. Po kilku sekundach dołączyła również Nina. Grali kilka minut a cappella. Wręcz niewidocznymi dla oka ruchami dotykała kolejnych nut, skakała między tonacjami, a jej palce szybowały nad bielą i czernią niczym kolejne klatki taśmy kinematografu. Szybciutko przeskoczyłem do swojego stolika i trzema ruchami odpaliłem cygaro. Rozsiadłem się, skupiając swoją uwagę już tylko na dźwiękach i gęstym dymie.

Po pierwszym numerze, który o dziwo w całości był a cappella, widownia wzniosła dziki ryk. Ach, jak ci pijaczkowie potrafili się ekscytować w tych krótkich chwilach błogiej niewinności. Nawet ja, potrafiłem wtedy odpływać, wędrować myśli po zapomnianych dla mnie szlakach. Wszelkie myśli o mojej niedoli, czy tak mi miłej śmierci odpływały razem z dymem, a ja mogłem wejść w skórę romantyka, którym kiedyś byłem. Gdybym w tamtym momencie spojrzał w lustro, mógłbym dostrzec młodziutką twarz, bez szram i blizn, bez zmarszczek i kilku-, albo kilkunastodniowego zarostu. Rozglądałem się po pomieszczeniu i widziałem oczy, które błyskały świeżym światłem, wracające z długiej podróży do kresu nocy. Cały lokal cofał się w czasie. Nie mieliśmy jeszcze wspomnień z ciężkich harów, pobytów w więzieniach, wyjazdów na wojnę, śmierci matek i ojców. Nie uciekaliśmy w butelkę, piliśmy do obiadu, albo dla towarzystwa. Żyliśmy.

Palce Niny dotykały klawiszy z niesamowitą szybkością, po to, by nagle się zatrzymywać, spowalniać i mętnieć, zanikać w dymie, ale niedługo znów wracając do szybszego rytmu.

W końcu dołączył też i wokal. Głos Niny uniósł się po każdym zakątku. Wcale nie pasował do jej młodego wieku. Mogła mieć co najwyżej dwadzieścia lat, a jej głos mógł należeć do kobiety po czterdziestce, zmęczonej życiem, ale i pełnej tego życia w swoich biodrach i piersiach. Śpiewała, oczywiście, o miłości. Zawsze śpiewają o miłości, ale w jej przypadku mi to zbytnio nie przeszkadzało.

Koncert trwał około godziny. Potem jeszcze krótki bis. W tym czasie opróżniłem kolejne trzy szklanki. Idąc po czwartą, już po występie, czułem przyjemne odurzenie i lekkość, kołyszącą moimi nogami.

– Jessie, nalej mi kawy! – zawołałem.

Nie usłyszał.

– EEEEEE! – krzyknąłem rozjuszony. Lubię go, ale nie będzie mnie, kurwa, olewać.

– Słyszę! Czekaj! – odkrzyknął, jednak znacznie ciszej ode mnie.

– Dobra, dobra.

Chwiałem się tylko odrobinę. Można powiedzieć, że zaczynałem się dobrze bawić. Alkohol w idealnie odmierzonych proporcjach powoduje pewne rozluźnienie, odrobinę nieważkości, w której mogę więcej, myślę szybciej i chcę. Chcę. Cholera, tak rzadko czegoś chcę, czegoś oczekuję. A teraz oczekuję zniecierpliwiony na kolejną szklankę. Może nawet ostatnią tego wieczoru. Kiepsko u mnie z pieniędzmi. Nie byłem już jakiś czas bogatym chujkiem, ale przyzwyczajenia zostają i tym razem również obyło się bez reszty.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania