Ławeczka
1.
Miejsce było dobre - to ważne. Dobre, bo znajome - to bardzo ważne. Nowych unikałem.
Od jednego miejsca do drugiego, byleby było znajome, prócz tego cisza i spokój - tak mi toczył się czas.
Lubiłem też być w domu. Na ścianach wisiało dużo obrazów i zdjęć ławek wśród drzew. Kiedyś kupowałem wszystkie obrazy z takim widokiem, bo uznawałem go za najlepszy, ale odkąd jedna ze ścian pokryła się nimi całkowicie, to inne zapełniają się już znacznie wolniej.
Zdjęcia natomiast robiłem sam i wieszałem je obok obrazów, żeby przekonać się co w nich robię źle, ale przyglądanie się różnicom stale bardziej mnie frustruje niż umożliwia zrozumienie błędów. Zdarzali się tacy, którzy mówili, że zdjęcia są lepsze od obrazów, ale gdy ktoś tak mówił, to od razu przestawałem mu ufać. Podobno gusty są poza ocenianiem, ale bez przesady.
Kiedyś chciałem wstawić ławkę z parku naprzeciwko ściany z obrazami. Wydawało mi się, że to sposób na niemal pełnię szczęścia, ale brakowało miejsca na dwa drzewa, a jedno w razie czego dawałoby zbyt słaby cień.
Poza tym wolałem jednak prawdziwe ławki, których nie ograniczają ściany. Dobrze osadzone w ziemi, tak że nawet bujając się nie powodowałem ich ruchu, słabe światła latarń i drzewa, najlepiej z gałęziami do ziemi. Takie przestrzenie uznawałem za szczególnie korzystne nie tylko dla skutecznej medytacji. Wyganiał mnie z nich dopiero duży deszcz. Wracałem wówczas do domu i dopóki brzęczał o parapet, wciąż powtarzałem "deszcz stop, słońce zza chmur". Czasem wolno, a czasem szybko, ale cały czas ze spokojem wypatrując zmian. I nieco szybciej rozjaśniały się chmury, niż gdybym nic nie mówił, a czasem bywało, że wypowiadałem tę mantrę mniej niż 30 razy, a efekt był zaskakujący. Dawno porzuciłem jednak to zatrzymywanie deszczu, bo późniejsze ostre słońce przeszkadzało bardziej niż nawet marznący deszcz. Pojawiało się od razu, więc próbowałem chować je za chmury, ale było to nazbyt trudne. Zawsze coś albo wystawało albo jakimś dziwnym sposobem przebijały się ostre promienie. Może się wydawać, że popełniałem prosty błąd: powinienem przesuwać chmury - są nieporównywalnie lżejsze, ale zapewniam, że ciężar czegoś co się przesuwa nie jest istotny.
Zawsze nosiłem walizkę, ale o niej później. Zastrzegę jednak od razu: nigdy nie byłem w drodze, gdy z nią szedłem. Nie było drogi. Wybierałem miejsca nieodległe, takie by właśnie w razie deszczu móc szybko wrócić i osuszyć się. Parasol zostawał w domu, nie mieścił się w walizce. O wystającą końcówkę obijałem się nazbyt często, więc zostawał w domu, jak wszystko inne, co mogło wydawać się potrzebne. Brałem tylko walizkę i czasami biegłem, a raczej podbiegałem. Jakbym wyrywał się od czegoś, uciekał przed czymś, ale nic z tych rzeczy, po prostu biegłem, a niekiedy szybko szedłem podrzucając walizkę, nie za wysoko, żeby bez trudu złapać. Przeważnie jednak powoli, na spokojnie. To co zostawało, to zostawało. Nie było powodów do ucieczki.
Ta ławka była jedną z lepszych, jakie znałem. Wytrzymywałem na niej nawet więcej niż pół godziny. Na innych często po pięciu minutach miałem dość. Była wyjątkowo mała, wydawało się, że tylko dla jednej osoby, że dwa ciała musiałyby już tłoczyć się. Nikt w pobliżu nie przechodził i mogłem siedzieć i gadać do siebie, na co w innych miejscach nie odważałem się. Gadałem do siebie jednak rzadko. Nie dlatego, że ktoś mógł niespodziewanie pojawić się, ale dlatego, że nie lubiłem swojego głosu. Może dla innych brzmi on co najwyżej trochę niewyraźne, ale według mnie zdecydowanie zbyt dosadnie niszczy ciszę, o którą zawsze dbam. Staram się nie słyszeć w myślach żadnych słów i nie mieć przed oczami obrazów, które trzeba byłoby określać. Jak na coś patrzę, to tylko patrzę, bez domysłów, dociekań i kłamstw.
Pewnego dnia, gdy usiadłem na ulubionej ławce, pojawiła się ona. Przeszła dość szybko, ale uważnie obserwując mnie. Następnego dnia tak samo. W końcu, gdy siadałem na ławce, to czekałem na nią. Pojawiała się o 12:03. Nikła o 12:03. Miałem małe pole widzenia, ale nie starałem się go powiększać. Jeżeli ktoś szedł dość szybko, jak ona, można było go widzieć co najwyżej 10 sekund, jeżeli bardzo szybko - 7, a gdy ktoś biegł - niecałe 4 sekundy.
Po kilku dniach widywałem ją nieco dłużej, bo przystawała, zdejmowała but, wydłubywała coś z niego (zawsze coś wypadało), nakładała i szła dalej. Nie patrzyła na mnie. Tylko na początku szybkie spojrzenie, by upewnić się czy jestem, potem zatrzymywała się, niby niespodziewanie, ale zawsze w tym samym miejscu, gdyby stawała odrobinę dalej byłoby jej łatwiej, mogłaby oprzeć się o drzewo (ale może nie miałoby być jej łatwiej?). Zatrzymywała się więc, wydłubywała coś z buta i szła dalej - 36 sekund.
Któregoś dnia zamiast zająć się butem odwróciła się. Stała chwilę, pewnie patrząc na jezioro. Dziwne: dopiero wtedy zauważyłem to jezioro. Nie było duże. 42 sekundy.
Wszystko robiła powoli (oprócz chodzenia). Wolniej niż ja. Na początku nie mogłem się do tego przyzwyczaić, ale później zaczęło mi się to nawet podobać. Jednak te sukienki w dziwnych kolorach i włosy niezrozumiale spięte i to zainteresowanie mną albo ławką, tak, prędzej ławką, niepokoiło mnie. Szczególnie podobał mi się kadr z nią na tle jeziora. Szkoda, że trwał tak krótko. Myślałem żeby zrobić temu zdjęcie i powiesić je pomiędzy zdjęciami ławek. Jednak obawiałem się, że również nie byłoby udane. Gdy odwracała się i szła dalej, to nie pozostawałem wzrokiem na jeziorze, podążałem za nią i zawsze trwało to zbyt krótko.
Po kilku dniach sytuacja zmieniła się ponownie: przystanęła, odwróciła się w moją stronę i wolno, doprawdy, bardzo wolno zaczęła iść. Przez chwilę przestałem na nią patrzeć i upadła. Nie pomogłem jej wstać. Podniosła się sama i dalej szła. Ominęła ławkę. Co później zrobiła nie wiem, słyszałem tylko jej kroki. Nadal wolne. Za pierwszym razem nawet nie sprawdziłem jak długo to trwało. Dopiero za drugim : 2:58 sekund.
Wtedy zobaczyłem wyraźnie jej twarz. Trudno cokolwiek o niej powiedzieć czy napisać, bo zawsze będzie to tylko marny opis nawet jeśli użyłbym do tego najlepszych słów. Zbyt marny opis byłby też tego, jak szybko robiło się w sercu ciepło i przyjemnie, gdy była blisko mnie.
W końcu pomyślałem, że warto byłoby coś powiedzieć, na przykład zapytać po co tu przychodzi, ale tego dnia odwróciła się w moją stronę i nic: stała i patrzyła w dół (mogła mieć zamknięte oczy). Wstałem i poszedłem w jej stronę. Byłem blisko, kiedy spojrzała na mnie. Zatrzymałem się. Patrzyła na mnie i ja na nią. Im dłużej staliśmy, tym dłużej mogłem na nią patrzeć, więc miałem nadzieję, że to się nigdy nie skończy. Im dłużej staliśmy, tym więcej rzeczy chciałem jej powiedzieć, ale milczałem. W końcu wszystko chciałem jej powiedzieć, ale milczałem. Pomyślałem jednak (dlaczego ja tak pomyślałem?): "To chwila. To zgaśnie." Wróciłem do ławki. Byłem zły. Po chwili ona podeszła do mnie. Powiedziałem (dlaczego ja to powiedziałem?): "Chcę siedzieć sam". Nie przysiadła się, ale stała cały czas, gdy siedziałem. Nie siedziało mi się źle. Kiedy poszedłem dalej nie ruszyła za mną.
Następnego dnia kiedy byłem blisko ławki zauważyłem, że ktoś na niej siedzi. Przeszedłem dość szybko, wypatrując kto. To była ona. Patrzyła na mnie i ja na nią. Wszystko jakieś 10 sekund. Tak znowu przez kilka dni.
"Czyli to był tylko zamach na ławkę" - pomyślałem. 'Nie żebym miał dużą nadzieję, że chodzi o coś innego niż ławka, ale jednak ona na tle jeziora cały czas była w głowie, jej sukienki coraz ładniejsze, a włosy mniej niezrozumiale spięte. Lubiłem na nią patrzeć i 10 sekund w ciągu dnia przestało mi wystarczać. Przechodziłem więc obok ławki po kilka razy, najpierw cztery, później nawet sześć, ale nie zatrzymywałem się.
LPewnego dnia zawołała mnie. Podszedłem. Powiedziała: "Nie odchodź już". Posłuchałem się. Nie odszedłem.
2.
Szliśmy bardzo szybko. Zazwyczaj ustronna ławka i wygodne ułożenie ciała, a wtedy bardzo szybko. Nie szliśmy w konkretnym celu, ale najszybciej jak można. Przed siebie. Czy żeby dojść do siebie albo odnaleźć siebie? Trudno powiedzieć. Jednak jakiś cel tego na pewno był.
Ona też tego chciała. Może nie tak szybko jak ja, ale też "jak tylko można".
Na początku jeszcze trochę gadaliśmy, ale później skupienie na wysiłku wymusiło milczenie. Czasem coś mruknąłem, ona chrząknęła. Najważniejsze: nie zwalniać. Sami się w to wmanewrowaliśmy. Odwrót od tego, bez dobrego pretekstu, na przykład, żeby osiągnąć coś nowego byłby po prostu porażką, ale wymyślenie czegoś innego, co byłoby choć równie sensowne, było w tej sytuacji jeszcze trudniejsze.
Po pewnym czasie musiało jej brakować sił, ale nie skarżyła się. Poprosiła bym wyjął pasek ze spodni. Zrobiłem to z trudem (nie chciałem zwalniać). Ścisnęła nim rękę i podała drugi koniec bym zrobił to samo. Zrobiłem to z trudem. (nie chciałem zwalniać). Powiedzieliśmy sobie na początku, że nie będziemy zwalniać. "To po to byś się nie zgubił" - powiedziała. Pewnie miało to zabrzmieć jak żart, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Trochę byłem stłamszony powagą tej sytuacji i szarpnąłem za pasek by iść jeszcze szybciej. Nie upadła. Wiedziała dobrze, że nie byłoby to na miejscu. Sam upadek może nie byłby taki straszny, ale późniejszego narzekania zaakceptować bym nie mógł.
Wiedziała dobrze nie tylko to. Często nic nie musiałem mówić, bo zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, robiła już to, o czym pomyślałem, ale nie przejmowałem się tym, że jestem taki przewidywalny.
Długo wtedy już tak nie szliśmy. Wszystko przez ten pasek. Jak go wyjąłem, to cały czas musiałem podciągać spodnie, co było nie tylko męczące i śmieszne.
3.
Z walizką nie rozstawałem się. Wiele w niej nie nosiłem. Trochę kartek, większość białych i jakieś zapiski - przeważnie opisy miejsc.
Miałem wiele walizek, ale przyzwyczaiłem się do tej jednej.
Kiedyś z niej zadrwiła. Złapała motyla (biedny motyl) i włożyła go do niej. Powiedziała: "To tak na wszelki wypadek, żebyś pamiętał o mnie". Miałem kłopot. Musiałem od czasu do czasu bardzo ostrożnie ją otwierać i wrzucać świeże liście. Nie chciałem, żeby uciekł, bo myślałem, że to ważne, bo przecież różne rzeczy bywają ważne. Z czasem liście zaczęły gnić i z walizki wydzielał się okropny zapach. W końcu nie wytrzymałem i zapytałem czy mogę zrobić porządek w walizce, a ona powiedziała "zostaw ją, jeśli ci przeszkadza". "Sama walizka mi nie przeszkadza. Lubię ją" - powiedziałem. "Nie widziałam by ktoś, prócz ciebie, chodził do parku z tak dużą walizką i nie pakował do środka żadnego jedzenia. Zostaw ją tutaj, a ja kupię ci inną. Albo nie. Dla tych kilku kartek równie dobrze wystarczą kieszenie". I rozstałem się z tą ulubioną walizką. Nie było trudno. Pomimo obiektywnie słabych argumentów za tym krokiem.
4.
Nie dowiedziałem się co o tym wszystkim myśli. Nie, nie co myśli o nas, ale o tym całym świecie. Zbyt wiele to o nim nie myślałem, chyba tak jak ona. Nie rozmawialiśmy na te tematy.
Wypowiadaliśmy mało słów. Głównie mówiliśmy o miejscach, ustalaliśmy czy jest dobre czy trzeba szukać nowego. Właściwie to wówczas przeważnie ona mówiła, ale nie za dużo, może nawet tyle, ile potrzeba, a ja kręciłem głową "na tak" albo "na nie". Nigdy nie ceniłem gadania zbyt wysoko i była to kolejna sprawa, która mi w niej odpowiadała. Prócz coraz ładniejszych sukienek, prawie rozpuszczonych włosów i wyraźnego skakania przy chodzeniu. Nie wspominając o jej twarzy, na którą gdy patrzyłem, to nie myślałem o ławkach, drzewach, zdjęciach, walizce, czyli o wszystkim, co wydawało mi się moje.
Lubiła niestety, gdy ja o czymś opowiadam i często niemal zmuszała mnie bym coś do niej mówił albo przynajmniej czytał.
Gdy się gada, to raz, że kończy się cisza, a dwa trudno dużo gadać, gdy w co najmniej równym stopniu zwraca się uwagę na formę i treść. Ponadto gadanie jest męczące. Znaczy oczywiście, muszę to tu dodać: mnie to męczy, innych wiem, że niekoniecznie, niektórzy opanowali tę zdolność w stopniu, który nigdy nie będzie dla mnie osiągalny i stale wylewają im się zarówno słowa jak i sensy, jak z przysłowiowego rękawa. Często słów i sensów jest tak dużo, że niewiele rozumiem. Ale to ja. Jej coś takiego to pasowało. Im więcej słyszała słów, tym lepiej. A dla mnie słów zawsze za dużo.
Z boku mogło się wydawać, że jesteśmy dwojgiem obcych sobie ludzi, którzy przypadkowo znaleźli się w jednym miejscu i czasie. To jeszcze jeden dowód na to, że wrażenia z boku nie mają wiele wspólnego z tym czego dotyczą. Próbuję o tym pamiętać, ale często nie za dobrze mi to wychodzi. Najchętniej pozbyłbym się wszelkich wrażeń i domysłów, bo to źródło większości zła, które jest w tym życiu.
Byliśmy nieśmiali. Dotykaliśmy się koniuszkami palców. Często też przyciągało nas, gdy szliśmy. Nie wiem co to było, ale czasem wpadliśmy na siebie ze sporym impetem, co było później widać w różnych zaczerwienieniach i siniakach. Siadaliśmy jednak zawsze w pewnej odległości. Nie dlatego, że się bałem. Tak wolałem. Po prostu. Mieć zawsze chociaż jakąś małą, wolną przestrzeń.
Któregoś dnia pomyślałem, że czas by do mnie już przyszła. Spojrzałem na nią, a ona powiedziała: "Możemy do ciebie pójść". Usiedliśmy i poczułem, że już jest jej dobrze. Dotknąłem ją jak zwykle koniuszkiem do koniuszka i zachwyciłem się dreszczem. Za firanką rozgadane jeszcze ptaki, ale rozgadane już nie tak długo. My też zasnęliśmy, wpatrując się w tę ścianę pełną ławek i drzew. Na siedząco. Najpierw zasnęła ona, a zaraz potem ja. Było mi wyjątkowo dobrze, ale śniłem o ławce, o tym że obok mnie leży walizka, a ona stoi na tle jeziora. Brakowało mi tego bardziej niż powietrza. I o tym też nie musiałem jej mówić następnego dnia. Po przebudzeniu powiedziała "zawsze możemy wrócić do początku, jeśli będziesz bardzo tego chciał". To nie jest jednak takie proste wiedzieć czego się chce, zbyt wiele się tylko wydaje, nawet jeśli jest pewność, ale wiedziałem, że niczego już nie chcę tracić. Tak. Żadnych już strat.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania