LBnP nr 51 _ podziemny cmentarz
w temacie Bitwy - Cmentarne hieny
„I oswojone hieny żrą padlinę” - Stanisław Jerzy Lec.
Kiedy dorosłem do pełnoletności, mogłem zapoznać się z ostatnią wolą mojego dziadka, którego ciała nigdy nie odnaleziono. Za to mnie zlokalizowano i wręczono schedę po nim.
Od notariusza otrzymałem list, napisany odręcznym pismem, zapewne ręką dziadunia.
Nie-dużo w nim było treści:
Szukaj ulicy Mroku, szukaj małego górniczego osiedla. Musisz zdążyć, zanim umrą ostatni górnicy, zanim ktoś zburzy ostatnie mury, żeby na jego miejscu postawić pralnię pieniędzy okupioną ludzką krzywdą. Ty musisz być pierwszy! Zakończył.
Twój dziadek
Jednak w tamtej rzeczywistości nie miałem, ani czasu, ani ochoty na poszukiwania.
Przymknąłem powieki i ujrzałem obraz, tak, jakby to było wczoraj. Siedział w ratanowym fotelu na werandzie, z fajką w prawym kąciku ust i ja bawiący się w piaskownicy żółtym, ciężkim piaskiem. Pamiętam ten dzień słoneczny i zarazem ostatnim, kiedy go widziałem. Potem zostałem odwieziony do ochronki, skąd zabrała mnie smutna pani. Nigdy wcześniej nie śnił się, ani nie pojawiał w myśli.
Aż dotąd, po latach?
Odnalazłem ten skrawek mojego dziedzictwa, pożółkła kartka pośród pamiątek z domu dziecka. Pamiątek, o których chciałem zapomnieć. Kawałek pamięci wciąż pachniał jego tytoniem.
Definitywnie podjąłem decyzję o odszukaniu ciała, a raczej szkieletu dziadka i pochowaniu go w ziemi. Dokopałem się do tamtego letniego dnia, do piaskownicy z piaskiem, do mojej rodziny, której tak naprawdę nie znałem. Do ludzi, którzy go pamiętali. Byłem w miejscu, gdzie zostawiłem cztery lata mojego dzieciństwa. Niewiele pamiętałem.
Zegar hotelowy wskazywał czwartą dwadzieścia trzy. Sen odszedł i nic nie wskazywało, że powróci. Wciągnąłem dres i postanowiłem pobiegać po okolicy. Pierwsza myśl, puścić się przed siebie. Jednak z tyłu głowy miałem jeden cel… Odwiedzić miejscowy cmentarz. Kiedy zbiegłem do holu, w recepcji panowała pustka. Otwarta księga meldunkowa zaciekawiła mnie. Zarchaizowałem gości za pomocą aparatu i wybiegłem na zewnątrz. Spokojnym truchtem podążyłem na zachód.
Za mną słońce budziło się do wschodu, przede mną chaos myśli.
Minąłem mały kościółek, za którym biegła wąska uliczka i znak informujący o zakazie wjazdu. Skręciłem, za kilkadziesiąt metrów jakby nożem ulicę przecinał mur, wysoki blisko dwa metry. Po obu stronach rósł żywopłot z ognika szkarłatnego naszpikowany kolcami. Dla czerwonych szczygłów taki mur to betka – pomyślałem i po chwili już byłem po drugiej stronie.
Moim oczom ukazał się cmentarz – wymarłe miasto. Pogarbiony mogiłami wył przeraźliwą ciszą. Tylko przez gałęzie drzew przeciskały się pierwsze promienie. Nagle pomiędzy grobami ujrzałem kota. Stał na nagrobku, a jego agrestowe oczy w blasku słońca ukazywały źrenice zredukowane do cienkich kresek. Był to jeden z tego pokolenia, którego generacje następowały po sobie i to przechodzenie z jednego życia w drugie, odbywało się na oczach. Stałem w cieniu, a kiedy ruszyłem w jego kierunku, wydawało się, że delikatna postura puchnie i przybiera lwią postać.
Skala? Jak mylną jest skala! Nie daj się uwieść skali – coś szeptało mi do ucha.
Kiedy podszedłem, nagrobek był pusty… Wohali Cherokee – ostatni Skarbnik kopalni Syderyt. Zmarł w sześćdziesiątej ósmej wiośnie życia – odczytałem na tablicy.
– Czyżby Demon ukazał się pod postacią kota? – rzuciłem głośno, aż brzoza zaszeleściła listkami.
– Myślisz w dobrym kierunku – usłyszałem za sobą głos.
Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem dziewczynkę. Około dwunastu lat.
– Kim jesteś? – zapytałem.
– Tanamara, a to mój dziadek – spojrzała na kamienną figurę brodatego górnika z kagankiem w ręku.
Emanowała indiańską urodą. Liliowa gumka we włosach podkreślała ich złoty kolor. Ubrana w dżinsowe ogrodniczki i żółty t-shirt, wyglądała jak zwyczajne dziecko. Jednak jej zachowanie świadczyło o posiadaniu jakiś nadprzyrodzonych sił. Twarz mimo rysów dziecięcych była bardzo dojrzała.
– Zobacz – zatoczyła ręką półkole. – To jest ulica Mroku. A ci tutaj, to mieszkańcy – mówiła, a jej słowa odbijało echo o mury cmentarne. – Uśpieni za szybko, zbyt za szybko. Jednak duchy ich nie śpią.
Spojrzałem za jej ręką i szepnąłem:
– Ty masz grób swojego dziadka, a ja... – nie dokończyłem.
Zniknęła, jakby się rozpłynęła we mgle. Spojrzałem dookoła... Nic, tylko cisza. Po dziewczynce ani śladu.
Szedłem alejkami i przeglądałem kamienne metryki. Nasunęła mi się refleksja. Zmarli nie byli bardzo starzy. Sześćdziesiąt jeden lat. Pięćdziesiąt siedem lat. Sześćdziesiąt cztery i czterdzieści trzy lata. Siedemdziesiąt pięć lat, prawie rekord. Języki epitafiów zdradzały obecność innych narodowości. Wśród nich jedna tabliczka wzbudziła moją ciekawość... Tanamara lat dwanaście, kwatera numer dwadzieścia trzy.
Wracałem do hotelu, po drodze zjadłem śniadanie i wypiłem mocną kawę. Wziąłem prysznic i usiadłem przed laptopem. Wrzuciłem do analizy nazwiska gości hotelowych. Po chwili miałem raport.
Piotr Withowsky, obywatel Meksyku, geolog. Pradziadek pochodził z Polski. Obecnie mieszka w Guanajuato. Jego konik to stare kopalnie.
Mela Andreyko, dwa obywatelstwa: polskie i argentyńskie, współwłaścicielka dużej kopalni kamieni szlachetnych w miasteczku Wanda. Polskiej osady w północnej części Argentyny. Pozostali goście nie wzbudzili zainteresowania.
– Cholera, obydwoje są powiązani z kopalniami – głośno myślałem. – Muszę jeszcze dziś wrócić na cmentarz.
Zgromadzone przeze mnie materiały, dowodziły o szeroko zorganizowanej grupie przestępczej. Znikali ludzie, a mieszkańcy na pytanie o dawną kopalnię?... Zamykali usta. Posiadałem plan starych kopalnianych chodników, biegnących od miasteczka, aż pod stary szyb i kończące się pod hotelem, w którym mieszkałem.
Siedziałem w hotelowej restauracji na wprost wejścia i obserwowałem ten niepokojący spokój miejsca.
Przy stolikach znajdowało się mało ludzi. Dziwnych ludzi? Młody, o pszenicznych włosach chodził niespokojnie, tam i z powrotem. W końcu doczekał się chyba starszej dziewczyny i oboje gdzieś usiedli w głębi sali. Były jeszcze dwie starsze panie, śmieszne panny, pewnie siostry, bo podobne z nijakich rysów twarzy, zgaszonych przez fałdy staro-panieńskiego tłuszczu. Wszedł wysoki pan o sztucznej nodze, której mechanizm w jakiś sposób szwankował, bo przy każdym kroku wydawał niemiły dźwięk… Zgrzyt stali i sprężyn. Czułem jakiś niepokój, a zarazem wielką siłę do zakończenia ostatniej woli dziadka.
Cały czas myśl o podziemnym cmentarzysku nie dawała mi spokoju. Jednak nie wiedziałam, jak się tam dostać? Zdjęcia terenów nawierzchni nic nie wskazywały. Gdzieś jest wejście i muszę je odnaleźć. Tam też giną ludzie. Zamyślony szedłem chodnikiem, gdy nagle usłyszałem warkot samochodu. Ledwo zdążyłem odskoczyć na bok. Chyba mam ogon?
Czarny Bentley pojechał prosto. Poczekałem chwilę i zawróciłem do hotelu. Muszę jeszcze raz przeglądnąć mapy. Kiedy mijałem parking, zauważyłem ten sam czarny samochód. Obok stał muskularny mężczyzna. Wyglądał jak woskowa figura neandertalczyka z muzeum historii naturalnej. Mógł mieć ponad dwa metry i ważyć około stu pięćdziesięciu kilo. Obok chłopiec z nażelowanymi włosami zmieniał koło.
– Jezus! – jęknąłem. – Nie, nie jesteś? Nie masz brody ani sandałów.
Przyspieszyłem i znalazłem się w pokoju hotelowym. Przejrzałem jeszcze raz papiery i zmieniłem ubranie. Za kwadrans przeskakiwałem cmentarny mur. To, co zobaczyłem, zmroziło mnie. Koty, mnóstwo kotów, obsiadły nagrobki. Wśród nich zobaczyłem liliową obróżkę. Agrestowe oczy drgnęły i ruszyły w kierunku bramy. Pozostałe pobiegły za nimi. Zaczęły znikać za bramą. Wybiegłem i zobaczyłem liliowy punkt znikający za polną dróżką. Biegłem, ile miałem sił w nogach, byłem wysportowany i o mocnych nerwach, a długie szkolenie jeszcze tę cechę utrwaliło. Jednak teraz czułem strach przed nieznanym. Wydawało się, że za pagórkiem stał czarny samochód. Jednak w tamtej chwili nic mnie nie interesowało. Zapadał zmierzch, gałęzie krzewów smagały mnie po nogach.
Nagle przede mną wyrosły zaniedbane, ceglaste budynki – dawne rudery górniczego osiedla. Widziałem przesuwające się dziwne cienie. Po kotach ani śladu. Poczułem, jak przenikają mnie duchy przeszłości. Łyse, pustynne tereny wypalone przez eksperymenty wydobywcze i spalone przez słońce, budziły strach. Jednak coś mi mówiło, że to miejsce nie jest do końca tak całkiem opuszczone. Porobiłem trochę zdjęć i odczekałem jeszcze trochę, smakując tych kilka chwil skupienia nad grobem bez dna. Szedłem po betonowych płytach i nagle poczułem, jak lecę w przepaść. Nad sobą usłyszałem ludzkie głosy, potem dźwięk łańcucha i zatrzask ciężkiej kłódki. Leżałem w ciemności. Śmierdziało zgnilizną. Zaświeciłem latarkę, byłem w tunelu, wokół leżały zwłoki. Gdzieś w głębi grasowały szczury podobne do hien. Dziwne potwory.
– Kurwa mać – zakląłem. – Dałem się złapać jak szczeniak.
Czołgałem się w nieznanym kierunku, tym razem coś mnie ciągnęło na południe. Omiotłem promieniem latarki drogę i wyłączyłem. Musiałem oszczędzać.
– Jesteś silny – powtarzałem. – Potrafisz dokonać wszystkiego.
Hieny trzymały się z daleka, interesowała ich ciemność wokół trupów. A może opuszczają tonący okręt? Pomyślałem. Zapaliłem ponownie latarkę, czołgałem się za jedną z tych hien cmentarnych, która skręciła w boczne odgałęzienie po lewej. Niemal natychmiast natrafiłem na szkielet. Pełznąc, ujrzałem czaszkę i kolejną, i kolejną. Hieny nie interesowały się już oczyszczonymi szkieletami, ani tym, co ja robię. Biegły, a ja za nimi się czołgałem. Po kolorze ścian przypuszczałem, że jest to stary tunel geologiczny wykuty przez górników. Sunąłem, brnąc pod prąd w piszczącej rzece gryzoni. Latarka w końcu zgasła i otoczyła mnie absolutna ciemność. Przez zaciśnięte gardło zmuszałem siebie do wciągania zgniłego powietrza. Używałem teraz latarki niczym ślepiec białej laski. Nagle moja głowa uderzyła o coś wystającego ze skały. Poczułem ciepło spływające po mojej szyi... Umierałem.
Powoli brakowało powietrza, czułem, że odchodzę. Spojrzałem w górę i zobaczyłem smugę światła. Pomyślałem, że to początek końca mojej egzystencji. Cmentarne hieny okrążyły mnie i smakowicie oblizywały się po pyskach. Wśród nich ujrzałem twarz dziadka z fajką i z tym zawadiackim uśmiechem.
– Czekałem na ciebie, Kanati.
Nie wiem, jak i kiedy znalazłem się na zewnątrz. Wokół panowała cisza i pustka. Nieprzenikniona przestrzeń bez jakiegokolwiek życia. Byłem sam. Obok mnie leżał szkielet człowieka. Dziadek – przemknęła myśl? Pochowałem go tam, gdzie znalazłem. Odkryłem też mroczną tajemnicę znikania ludzi. Odpowiednie służby zajęły się tym procederem.
Kiedy po roku przyjechałem w to miejsce, okazało się, że jestem na cmentarzu przy ulicy Mroku. Przy grobie mojego dziadka. W dali mignęła mi sylwetka kota z fioletową obróżką.
Duchy przeszłości zamknęły kolejny rozdział w moim życiu.
Komentarze (9)
Rozpoczynamy głosowanie!
Zapraszamy do czytania i zagłosowania.
Głosowanie potrwa do 01 grudnia /czwartek/ godz. 23:59
Literkowa
Piąteczka
Pozdrawiam
Pozdrawiam serdecznie
I ta dziewczynka↔Liliowa gumka we włosach... i później liliowa obróżka... liliowy punkt... jakby połączone
Szczególnie akapit od: "Cały czas myśl o podziemnym cmentarzysku... ''→przypadł mi do gustu.
Pozdrawiam?:)
Pozdrawiam
Ładnie. ?
Spokojnego wieczoru
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania