LBnP52 Mroźny Skrzat, Roślinny Kot i jego nieznośne Bimboły

- Dosyć mało czasu mam.

- Ostatecznie nie musisz tego wcale robić.

- Ale on już się zaczął szukać.

- Kiedy?

- Przed chwilą.

- To może się nie wtrącać, skoro się szuka, to się znajdzie.

- Ale ja bym chciała też poszukać, skoro i tak szukam od jakiegoś czasu.

- Czyli szukacie we dwójkę?

- W czwórkę, w zasadzie – on, ja oni i on.

- Dwa razy ten sam- on?

- Nie, ten drugi.

- To, kiedy idziesz?

- W zasadzie chyba faktycznie muszę iść, skoro mam szukać.

- Może to jakoś ułatwi, no wiesz, to iście.

- To iście jakie?

- Może być poprzecznie prostokątne, ale w ruchu.

- A no tak, wybacz.

- Nie ma sprawy, przecież szukasz.

- To idę.

- To leć. Tylko nie mów, że zaczniesz właśnie tam.

- Wiem, że to banał, ale mam mało czasu, a tam najbliżej. Zaraz wracam.

- O ile w ogóle?

- Takie historie już się nie zdarzają. Kiedyś jak się tam wchodziło, to nigdy się nie wychodziło. Teraz idziesz i wychodzisz.

- I to zazwyczaj w tym samym momencie.

- Trzymaj kciuki, wyruszam. Do później.

 

- I już?

- Chyba tak.

- Jak było?

- Normalnie, jak to w psychiatryku.

- Jakieś postępy?

- Mania prześladowcza się zdiagnozowała.

- Ale banał.

- No wiem, jestem załamana.

- I naprawdę żadnego śladu?

- Tylko raz, przez ułamek sekundy się pojawili, ale zniknęli i nie jestem pewna, że to byli oni. Może tak bardzo chciałam ich zobaczyć, że sobie to wmówiłam.

- Opowiedz.

- To by trzeba było od początku, wiesz, kopiuj wklej.

- Dobra, zrób to, kiedy zamknę oczy.

 

Ze wszystkich rzeczy na świecie namiętność starzeje się najboleśniej. Siatka zmarszczek i znikający blask w oczach jest niczym w porównaniu z epileptycznymi wstrząsami duszy, która za wszelką cenę chce zachować namiętność.

Każdego ranka, tuż po przebudzeniu podchodzi do antycznego lustra. Przegląda się w nim starając się w wykrzywionym odbiciu odnaleźć choć cień siebie z czasów świetności.

Szuka oznak życia tam, gdzie nie ma już niczego co mogłoby ożywić martwe serce. Ból, który jej towarzyszy sprawia, że właśnie ten moment w ciągu dnia jest najpiękniejszy.

Potem jest tylko samotność i nicość. Minuty przechodzą w godziny, wschody słońca niezauważane zmieniają się w duszący zmrok. Noc otula się tęsknotą. Świt staje się odkupieniem i karą.

Jej myśli nieustannie krążą wokół tej jednej rzeczy, która jej po nim została. Kiedyś jako młodzi ludzie uwielbiali przyglądać się swoim ciałom wplecionym w siebie. Namiętność odbita w lustrze, stawała się bardziej dzika czyniąc z nich jednocześnie uczestników i podglądaczy. Czasami nie była pewna czy nadal jest tutaj czy już na zawsze utknęła w lustrze. Jej ciało wtedy zaczynało się prężyć i gorączkowo szukać czegoś co mogłoby ją uwolnić. Jego szorstkie i aroganckie ciało, stawało się dla niej jedynym ratunkiem. Więc wbrew w sobie się w nim zatapiała, czując, że tylko w ten sposób zdoła wrócić do siebie.

Kiedy świat uznał ją za wariatkę, nie buntowała się. Potulnie spakowała swoje rzeczy i przeniosła się w miejsce, w którym jej dziwactwa nie dziwiły nikogo. Nikt bowiem nie bierze na serio wariatów, wręcz wymaga się od nich dziwaczności, by potwierdzały świętą diagnozę.

Dyżurni pielęgniarze tylko raz byli świadkami jej ataku, kiedy zabroniono jej wzięcia lustra do karetki. Wrzeszczała i drapała twarz do tego stopnia, że można było zobaczyć kości krwawo wystające z jej policzków. Zdezorientowani pielęgniarze próbowali wszelkich sposobów by ją uspokoić, z wyjątkiem jednego – nikt jej nie zapytał o co jej chodzi. Dopiero po chwili, jeden z nich podążył wzrokiem za jej wzrokiem i dostrzegł lustro. Odruchowo zbliżył się do przedmiotu a ona stopniowo zaczęła się uspokajać. Kierowany intuicją ściągnął je ze ściany i wtedy mógłby przysiąc, że zauważył jej uśmiech. Koledzy mówili mu, że to nie możliwe, bo jej twarz była wtedy krwawą miazgą, ale on wiedział swoje. W taki właśnie sposób lustro i ona zamieszkali w domu wariatów.

Nocami, kiedy ożywają wspomnienia, korytarze wypełniają się marami i strzygami. Niekończący się korowód topielców, morderców i szkieletów, od których odrywają się skrzepy krwi. Słychać zawodzące pieśni kapłanek i szamanów, modły biskupów i rabinów. Wszystko miesza się ze sobą stając się migoczącym, sinobladym światłem jarzynówki.

Nocami ożywają lustra. Każde pragnienie i myśl nawet ta najbardziej złowroga i skrywana na dnie podświadomości, przybiera właściwe sobie kształty, ludzi, którzy nosili je w sobie. Bezwstydnie nagie ciała, powykrzywiane i owrzodzone, pozbawione godności, nienawistne i plugawe święcą triumfy na cześć swojej upadłości. Prawdziwa orgia obłędu i wiary, rzeczywistości i złudzeń. Na czele pochodu z wysoko uniesionym sztandarem kroczy dumnie próżność a za nią Mroźny Skrzat i Roślinny Kot.

Za chwilę ziemia zmęczona bezsennością obróci się na drugi bok wywołując tym bezdech w czasie.

Lamenty i skargi zawisną w powietrzu w paralitycznym skręcie zanurzone w kosmicznym pyle niczym w galarecie. To jedyny moment by przyjrzeć się temu z bliska, ale właśnie teraz nie ma nikogo kto mógłby to zobaczyć.

Jedynie namiętność zamknięta w lustrze ma w sobie na tyle odwagi by spojrzeć w oczy bezczasowości. Tutaj w domu wariatów, przypięta pasami do łóżka wyje z tęsknoty za sobą. Nikt nie słyszy, a nawet jeżeli słyszy, nie zrobi niczego by ją uwolnić.

Pewnego ranka po prostu odszedł. Założył swoją brązową marynarkę, kolorowy szal owinął wokół szyi i wyszedł. Pozostawił za sobą zapach wody kolońskiej zmieszanej z zapachem woni spółkujących ciał, który nie zdążył się jeszcze ulotnić z pościeli. Nie odwrócił się by spojrzeć na nią po raz ostatni, gdyby to zrobił może zdołałby dostrzec lustro a w nim kochające się postaci. Może wtedy uratowałby siebie. Wyszedł jednak pośpiesznie czuł bowiem, że z każdą sekundą coraz bardziej nie może tego zrobić. Ostatkiem sił wymknął się z mieszkania, nie zabierając ze sobą postaci z lustra.

Jego życie stało się pasmem nieszczęść i cierpienia. Wzbudzał powszechną litość, wzgardę a czasami nawet nienawiść wśród sobie podobnych. Gasł i marniał w oczach. Nie poznawał ludzi a i oni coraz bardziej o nim zapominali. Żył z dnia na dzień pozbawiony energii na tyle by móc swobodnie oddychać. Pewnego dnia się udusił, nie mając siły zrobić wdechu.

Ona żyła inaczej. Nigdy nie wychodziła z domu. Odkąd dostrzegła siebie w kobiecie w lustrze, niczego więcej od życia nie potrzebowała. Potrafiła samym tylko patrzeniem w lustro, stopić się z tą młodą kobietą i na nowo w kółko żyć tą chwilą. Dzień po dniu, godzina po godzinie, wieczność i nieskończoność bliskości i namiętności.

I gdyby nie to, że kiedyś zobaczyła w swoich oczach ból, umarłaby szczęśliwa.

 

- To nie ona ani nie on.

- Wiem.

- No a gdzie Bimboły?

- A tam były, poczekaj poszukam. O mam – niekończący się korowód…

- Topielców, nie Bimbołów.

- Dla mnie to jedno. Poza tym Roślinny Kot i Mroźny Skrzat szli w pochodzie.

- Nie, ależ nie, nie aż tak nudnie i przewidywalnie. Roślinny Kot jako alegoria ludzkiego obłędu, proszę cię, trzymaj jakiś poziom.

- Przyczaił się na moim karku – obłęd jedyny przyjaciel.

- A to co?

- Słowa zakochanej szesnastolatki.

- Może ona by pomogła, bo jak nie to zostaje tylko twoja wyobraźnia.

- O nie, jeszcze się nie poddaje, wyobraźnia to ostateczność.

- To co?

- Seryjni mordercy.

- Zielony Kot mordercą?

- Roślinny kot. Kotów kat ma oczy zielone, jak się powszechnie śpiewa w przedszkolu.

- Idziesz?

- Tak, mało czasu mnie do tego inspiruje.

 

Już w przedszkolu wykazywał nieprzeciętne zdolności. Był elastyczny i prężny niczym kot. Każdy jego ruch był płynny i swobodny. Niektórzy mówili, że ma pneumatyczne kości albo jakąś wadę, która wbrew powszechnej wiedzy czyniła z niego kogoś tak wyjątkowego. Patrzyło się na niego z prawdziwą przyjemności zmieszaną z przerażeniem. Tak patrzy się tylko na wybryki natury.

Pewnego ranka obudził się jako mężczyzna. Jego dziecięce kształty zniknęły wraz ze snem, pozostawiając po sobie mgliste wspomnienia. Przyglądając się swojej pokrytej pryszczami twarzy poczuł obrzydzenie. I to właśnie to uczucie od teraz już na zawsze będzie mu towarzyszyło. Mimo krzepkości fizycznej, był to dla niego ogromny ciężar. Sam nigdy nie byłby w stanie go unieść. Pewnego dnia postanowił, że dłużej nie da rady i zaczął w szale ciskać nim w innych. Wtedy poczuł, że to pomaga. Obrzydzenie dla innych odwróciło jego uwagę od samego siebie. W ten sposób mógł znowu swobodnie się poruszać, uprawiać sport a nawet z czasem myśleć o seksie. I właśnie seks doprowadził go do miejsca, w którym ziściły się jego i świata największe koszmary.

 

Spotkał go w barze. Kilka spojrzeń a potem wulgarny akt na tyłach obskurnego budynku. I nic więcej. Żadnych uścisków dłoni, żadnych pocałunków. Po kilku dniach znowu to samo. Miesiąc i rok później. Dwa lata, dziesięć aż do wieczności i poprzez wieczność. Godzinny prysznic skutecznie zmywał czterominutową słabość.

Brzydząc się sobą i światem doszedł do perfekcji. Osiągnął sukces w każdej dziedzinie życia. Był popularny i pożądany. Stanowił ideał dla powykrzywianych i pogardzanych. Im bardziej gardził innymi tym bardziej go kochano. Co za popieprzony świat, myślał wtykając fiuta w usta młodego fana.

Miał wystarczająco dużo pieniędzy, wystarczająco dużo zdrowia i wystarczająco dużo niczego więcej by nazywać się szczęśliwym człowiekiem a to niewątpliwie wystarczający argument by zamknąć się w domu wariatów albo wstąpić do zakonu. Długo rozważał, która z tych opcji będzie dla niego odpowiednia. Słaniał się ku zakonowi, ale ostatecznie stwierdził, że to miejsce za bardzo przesiąknięte jest seksem, co mogłoby go rozpraszać. Wybrał więc wariatkowo. To właśnie tam postanowił dokonać swojego szczęśliwego żywota, które zupełnie go nie satysfakcjonowało.

Dokonał życia poddając się banalności dnia codziennego. Budził się, wypróżniał, gdzie popadnie, zjadał co popadnie i szedł spać, gdzie popadnie. Był wolny w swojej pogardzie. Współmieszkańcy, podobni jemu, euforycznie się onanizując odnajdywali czystą radość. Seks i tu go dopadł. Jego karykaturalna forma brzydziła go do tego stopnia, że sam się jej poddawał płacząc i śmiejąc się jednocześnie. W tych momentach najbardziej lubił patrzeć na siebie w lustrze. Antyczne lustro odbijało jego przepełnione pożądaniem oczy, a on się zastanawiał, czy odbicie jest prawdziwe, czy jest tylko jego wyobrażeniem o tym kim jest. I wtedy lustro się do niego uśmiechnęło choć on pozostawał niewzruszony. I mimo, że wszyscy wiedzą, że to niemożliwe on przysięgał się na żywoty świętych, że właśnie tak było. Oprócz współmieszkańców nikt mu nie uwierzył.

Zmarł przekonany, że lustro ukradło mu uśmiech. Próby odzyskania swojej własności kończyły się szwami i upływem krwi, która rozlana na podłodze wywoływała obrzydzenie u wysmarowanych fekaliami szaleńców. Lepiej było umrzeć. Więc umarł brzydziwszy się siebie do samego końca, co w jakiś obrzydliwy sposób czyniło go bohaterem. Podobno zamordował dwudziestu czterech mężczyzn, ale to były pedały, więc uznano, że liczba jest co najmniej o połowę zawyżona.

 

- Jak myślisz?

- Nic z tego.

- To może trzeba się poddać?

- Może.

- Babcia Luciola kiedyś o nim wspominała.

- Dopiero teraz o tym mówisz!

- Nikt nie brał poważnie mamroczenia staruszki, no ale teraz wydają się sensowne.

- Co konkretnie mówiła?

- Konkretnie, to nic, takie tylko strzępy słów.

- Po włosku?.

- No.

- Chyba nie muszę cię błagać.

- Powiedziała, że wtedy wszyscy poczuli, że ludzie nie urodzili się po to, żeby jeść mięso.

- Coś jeszcze?

- Że był głód, bo Niemcy okupowali ich wioskę i wtedy on zdecydował, że mogą zjeść jego potomków no i chyba jego samego. Jedli i płakali. A on pojawiał się w każdym domu, tak jakby odradzał się za każdym razem.

- To jakaś legenda o Robin Hoodzie włoskim?

- Nie, o kocie, który uratował kilka włoskich wiosek od śmierci.

- No ale jak on wyglądał, co mówiła Luciola?

- Miał rzęsy z paproci i smakował jak ziemniak.

- I już go nie ma?

- Zanim umarła mówiła, że stoi w kuchni na parapecie.

- Jako roślina?

- Jako on. Traktowała go jak króla.

- Co to znaczy?

- Podlewała go i oddawała mu cześć. Pochowaliśmy ją w poświęconej ziemi, więc nie wypada o tym dużej mówić.

- Modliła się do tej rośliny?

- Nie mogę bezcześcić jej pamięci, ale tak między nami, to tak.

- I co się z nim stało?

- Pochowaliśmy ją z nią. Kiedy wszyscy opuszczali cmentarz, wrzuciliśmy go do jej grobu.

- Dlaczego masz taką minę?

- Bo w zasadzie, no wiesz, później znowu stał na parapecie.

- Ktoś go wyciągnął?

- To głupie.

- Powiedz.

- Mówią, że babcia.

- Ta, którą pochowaliście?

- No tak.

- I co potem.

- W zasadzie nic. po kilku latach, nowi właściciele domu, bo sprzedaliśmy dom babci, ze względu na te, wiesz, dziwaczności w kuchni, oddali go do kościoła, żeby przyozdabiał ołtarz.

- To znaczy, że stoi w jakimś włoskim kościele?

- Nie bardzo, zniknął. Stary kościelny mówi, że pewnej nocy, kiedy porządkował ołtarz po uroczystościach ślubnych zniknął, zostawiwszy po sobie ciemną plamę na posadzce.

- Dziwna historia.

- No.

- Ale to znaczy, że ciągle trzeba go szukać.

- To może jednak wyobraźnia?

- Nie zadziała. Jest za bardzo realny. Myślę, że trzeba zwrócić się o pomoc.

- Może ceremonia?

- Masz jakieś białe szaty? Przydadzą się.

- Ja nie idę, mam złe doświadczenia, za dużo w głowie.

- Dobra.

 

Korzystanie z roślin mocy nie jest niczym nowym we wszechświecie. Od wieków ludzie czerpią z tych sposobów by odnaleźć szczęście i harmonię. Odnajdują też wojowników i bóstwa o których istnieniu nie mięli pojęcia. Roślinny Kot nie jest typowym zjawiskiem po zażyciu Ayahuaski. Raczej rzadko się pojawia przyćmiony wielkością Bogini. Tym razem, szukając w pamięci, widzę go wyraźnie. Jest królem, bo tak nazwała go Luciola. I jako król stąpa po gąszczu lasów tropikalnych. W jego rzęsy zaplątują się nitki pajęczyn i łuski skóry zrzucanej przez leniwe węże. Wraz ze swoją świtą złożoną z Bimbołów i topiącego się Mroźnego Skrzata, wchodzi do mojego umysłu i robi sobie piknik, zajadając się kanapkami ze strachu i popijając przy tym czerwony płyn, który w prostym skojarzeniu nazywam krwią.

Nie robi absolutnie nic więcej. Ja się rzucam. Potem się uspokajam. Potem znowu się rzucam. On siedzi.

W końcu proszę go o rozmowę a on znika, zupełnie mnie nie zauważywszy. Taka przygoda. Strzępy opowieści. Roślinny Kot nie istnienie. Roślinny Kot istnieje. Czyż ktoś już kiedyś tego nie odkrył? Wszystko jest już odkryte.

Wystarczy odpamiętać.

- I co?

- Zmęczona jestem.

- No ale to już koniec?

- Na teraz tak.

- Jesteś zadowolona?

- Nie.

- Odpuszczasz?

- Nie znajdę go teraz. Na zewnątrz jest ponuro. Od tygodnia pada. Wszystkie ślady uciekły do studzienek kanalizacyjnych. Muszę poczekać na lato.

- To jakaś marna wymówka.

- Nic lepszego nie wymyślę, poza tym od początku wiedziałam, że tego nie można wymyślić, tak jak ciebie i mnie. Jego trzeba dotknąć i zrobić mu zdjęcie. Słowa się nie nadają.

- Dobrze. Dziękuję.

- Ja tobie też dziękuję za to, że jesteście.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Dekaos Dondi ponad rok temu
    BarbaraM Sadowska↔Bardzo dziwny tekst, co oczywiście na plus jest, przynajmniej dla mnie. Do tego te wplecione dialogi – też w ten deseń – które niejako współgrają z resztą, ale... właśnie dziwnie, tajemniczo. W sumie czasami nie wiadomo, gdzie się zacierają granice. A jeszcze owe "wariatkowo" dopełnia całości. I lustra i owa "procesja" i końcowe fragmenty, jeszcze bardziej "zakręcają" tekst↔Jeno scenariusz napisać i nakręcić film. Klimat zdjęć i fabuły, byłby odpowiedni:)↔Pozdrawiam☺️:)
  • BarbaraM Sadowska ponad rok temu
    Dziękuję, samo się napisało, pod temat. Tak więc tym razem zupełnie nie mam wyrzytów, bo tekst głęboko inspirowany Pańskimi słowami.
  • Witam w Bitwie i życzę ciekawej zabawy. Proszę zaznaczyć opcję praca konkursowa!

    Literkowa
  • Rozpoczynamy Głosowanie! Nie przedłużamy, chociaż
    do Bitwy zgłoszono tylko trzy opowiadania.
    Głosowanie potrwa do 21 stycznia /sobota/ godz. 23:59

    Literkowa

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania