Leśny Pan

W cieniu Gór Złotych, gdzie sudeckie lasy stoją gęste i milczące jak strażnicy zapomnianych grzechów, od pokoleń krążą szeptane opowieści o Leśnym Panu — istocie starszej niż rzeźbione w kamieniu krzyże i pamięć o niemieckich osadnikach, sięgającej czasów, gdy te ziemie klękały przed pogańskimi bóstwami boru i podziemi. Nie wymawia się jego imienia głośno. Echo niesie je zbyt daleko, budząc to, co powinno spać. Dlatego mówią o nim tylko: „On”, „Ten z Głębin”, „Ślepy Gospodarz Lasu”. A gdy padnie zakazane słowo, wiatr w koronach drzew odpowiada szeptem — cichym, lecz natarczywym, i ziemia pod stopami oddycha równie cicho.

Miejscowi ze Skrzynki, Droszkowa i Radochowa znają znaki. Gdy na korze drzew pojawiają się trzy głębokie pionowe bruzdy przecięte ukośną kreską — wyryte jakby pazurami olbrzymiej bestii, z których sączy się żywica niczym krew — wiedzą, że Leśny Pan się przebudził. To symbol stary jak słowiańskie modły do Peruna i Welesa, ostrzeżenie pozostawione przez tych, którzy widzieli i przeżyli.

Obok znaków leżą często połamane gałęzie ułożone w kształt odwróconego krzyża. Albo kamienie w kręgu, a w jego środku ziemia czarna jak smoła, spalona ogniem od dołu, gdzie nigdy nie wyrasta trawa. Pod kamieniami, jeśli ktoś odważy się je podnieść, znajdują się kości — drobne, pożółkłe, czasem z resztkami włosów lub strzępami materiału. Ludzkie. Zmarli, którzy nie zaznali spokoju, służą mu teraz jako strażnicy.

Starsi w wioskach, przy kominkach trzaskających suchym drewnem, opowiadają legendy. Leśny Pan jest ślepy. Jego powieki są ciężkie jak głazy ze sudeckich zboczy, a rzęsy splątane z kutego w podziemnych kuźniach żelaza. Sam ich nie podniesie — to jego klątwa. Widzi tylko wtedy, gdy jego słudzy: duchy niepogrzebanych, upiory o bladych twarzach i czarne psy bez oczu, unoszą mu je szponami. A wtedy jego spojrzenie nie pali ciała, lecz duszę, wysysając ją i wciągając w czeluść, gdzie porwani stają się częścią jego królestwa.

Zabiera tych, którzy przekraczają granice: wędrowców, myśliwych, ciekawskich z miast. Nie wolno nocować na ambonach, w opuszczonych szałasach ani na skrajach polan. Nie wolno patrzeć w oczy temu, co wychodzi z mroku. I nigdy odpowiadać na nocne pukanie. Trzy razy. Wolno. Puk, puk, puk.

Na złotostockich i lądeckich rynkach opowiada się też historię młodego drwala z Barda, który za pruskich czasów wszedł zbyt głęboko w las, szukając dębu na budowę chałupy. Znalazł znak, lecz go zignorował. Nocą, w szałasie, usłyszał pukanie. Otworzył. Rano odnaleziono tylko jego zakrwawioną siekierę i ślady wielkich stóp prowadzące do jaskini, która wkrótce sama się zasypała.

— On zabiera, by karmić ciemność — kończą starzy ludzie, spuszczając wzrok.

Kilka lat temu, w szarą jesienną porę, zaginął w tych górach trzydziestoletni wrocławianin, Maciej Ż. Przeszedł samotnie, z plecakiem pełnym marzeń o ciszy, szlakiem niebieskim z Barda do Skrzynki. Widziano go po raz ostatni w małym sklepie w Trzebieszowicach — kupował chleb z kminkiem, butelkę piwa, paczkę papierosów, latarkę i małą flaszkę wódki.

Sprzedawczyni, starsza kobieta o pomarszczonej twarzy i oczach, w których czaił się strach, zapamiętała jego uśmiech: szeroki, miejski, ale zmęczony, jakby nosił w sobie coś cięższego niż plecak.

— Chcę przenocować w myśliwskiej ambonie na poletku strzeleckim — powiedział, wskazując na mapę. — Potrzebuję miejsca, gdzie cisza jest tak gęsta, że słychać własne myśli.

Spojrzała na niego spod zmrużonych powiek. Znała ten ton — słyszała go kiedyś u swojego brata, który ponad trzydzieści lat temu poszedł w las i nigdy nie wrócił.

— Uważaj, synku. Las ma swoje tajemnice. Zostań u mnie na noc, mam wolny pokój.

Maciej tylko pokręcił głową i wyszedł. Nie zauważył, że gdy pakowała mu zakupy, dyskretnie włożyła do plecaka mały drewniany krzyżyk owinięty w lnianą szmatkę nasączoną rutą i dziurawcem.

Zmierzch kładł się na wzgórzach jak ciężki płaszcz, gdy Maciej szedł lipową aleją łączącą Skrzynkę z Trzebieszowicami. Powietrze pachniało wilgocią i gnijącymi owocami. Przy drodze stała stara, poniemiecka kapliczka z wyblakłą figurą Matki Boskiej. Na kamieniu u jej stóp, wytartymi literami, wyryto ostrzeżenie: Bete und hüte dich: im Walde lauern schwarze Teufel — Módl się i strzeż: w lesie kryją się czarne diabły.

Maciej przeczytał napis pod światłem latarki i uśmiechnął się pod nosem.

— Zabobony z dawnych lat — mruknął.

Nie zauważył świeżego znaku na pniu starej lipy obok. Żywica spływała wolno, lśniąc w blasku księżyca.

W lesie znaki pojawiały się coraz częściej. Odwrócone krzyże z gałęzi. Kamienne kręgi. Czarna ziemia o metalicznym zapachu. Chłód na karku zrzucił na karb zmęczenia i wyobraźni.

Na ambonie zapalił papierosa i zrobił kilka zdjęć. Potem zasnął.

Obudziło go pukanie. Trzy razy. Wolno. Jakby żelaznymi palcami w drewno.

Podszedł do wąskiego okna. W dole, w srebrzystym świetle księżyca, poruszał się wysoki, zgarbiony cień. Coś wspinało się po drabinie, bez pośpiechu. Maciej cofnął się, szukając po omacku latarki i noża. Przez chwilę myślał o ucieczce, ale nogi miał jak z ołowiu. Usiadł w kącie, ściskając drewniany krzyżyk. Telefon drgnął — aparat sam wykonał kilka zdjęć z fleszem.

Kilka dni później ratownicy odnaleźli w głębi lasu jego smartfon. Leżał w zaschniętej krwi; obudowa była zniszczona, jakby pogryziona. Na zdjęciach widać było najpierw cień wspinający się po drabinie, potem rozmazaną smugę, a na ostatnim kadrze — odbicie w szybie ambony: archaiczne rysy, ciężkie powieki, żelazne rzęsy. Coś mlecznego, ślepego, a jednak patrzącego prosto w obiektyw.

Jednym z funkcjonariuszy, którzy oglądali zdjęcia, był młody sierżant Andrzej Kosiniak. Znano go z osobliwego nawyku — zawsze, zanim wszedł do pomieszczenia, stukał knykciami w drewno drzwi albo framugi. Nauczył się tego od ojca, stolarza. Twierdził, że drewno odpowiada, jeśli umie się słuchać.

Tym razem nie zapukał. Cofnął rękę, jakby bał się, że coś odpowie.

Kilka dni później rzucił służbę. Nie podał oficjalnego powodu. Znajomym mówił tylko, że widział coś, co nie powinno istnieć. Od tamtej pory unikał surowego drewna. Wymienił drzwi w mieszkaniu na metalowe. A nocami budził się, słysząc pukanie. Trzy uderzenia. Wolno. Zawsze w drewno.

Nieopodal odnaleziono wejście do nieznanej jaskini. W środku leżały stare kości, połamane gałęzie ułożone w odwrócony krzyż i plecak turysty zaginionego przed laty. Na wilgotnej ścianie ktoś wyrył znak: trzy pionowe kreski przecięte ukośną linią. W grocie unosiło się echo, jakby odległe pukanie.

Ciała Macieja Ż. nigdy nie odnaleziono. Poszukiwania przerwano.

Rok później w tym samym sklepie w Trzebieszowicach sprzedawczyni opowiadała nowej turystce o Macieju i o swoim bracie. Dziewczyna posłuchała i została na noc, nie poszła do lasu.

Powiadają, że w bezwietrzne noce, gdy blady księżyc wisi nad Górami Złotymi, w lesie słychać pukanie. Trzy razy. Wolno.

Bo Leśny Pan nie zabija od razu. Zabiera powoli, karmiąc się strachem. Wybiera tych, którzy ignorują znaki i śmieją się z ostrzeżeń.

Ale czasem ktoś posłucha.

Czasem ktoś przeżyje.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • maciekzolnowski 2 godz. temu
    Uzasadniajcie swoje oceny, please. Z góry dzięki.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania