like a hero rozdział 1

Wszystko, co dziwne, złe, ale i dobre zaczęło się od kolczyków.

 

No, właściwie — od torby, do której ktoś niechcący włożył kolczyki, ale i tak, by o tym opowiedzieć, trzeba przenieść się o kilka godzin w tył, do momentu, w którym Marinette Dupain-Cheng wróciła do domu.

 

Choć na zewnątrz wciąż było gorąco: słońce zdawało się wisieć w samym centrum nieba, wcale nie tak daleko od Ziemi, jak powtarzały wszystkie szkolne podręczniki, w Paryżu rozpoczął się rok szkolny. Uczniowie Françoise Dupont przywitani przez hymn Francji i dyrektora, któremu z wyglądu było bliżej do sowy, niż człowieka, wciąż jeszcze nosili wakacyjne odzienie. Spódniczki, krótkie spodenki przeplatały się z hawajskimi koszulami, okularami z czarnymi szkłami i bluzkami na ramiączka. Wśród butów dominowały najzwyklejsze sandały; nikt o zdrowych zmysłach nie chciał tego dnia pojawiać się w rzeczach, które zakrywałyby zbyt wiele. I tak, nawet bez nich, przesadnie pocili się i marzyli jedynie o powrocie do domu i tym, by ktoś wreszcie naprawił klimatyzację. Kolejki do łazienek ciągnęły się w nieskończoność, większe i wypełnione wścieklejszymi ludźmi bardziej, niż zwykle.

 

Marinette nie miała pojęcia, jak zdołała przetrwać rozpoczęcie i dwie godziny lekcyjne, które ktoś wycisnął w plan chyba tylko po to, by trochę poznęcać się nad uczniami. Być może było to zasługą lodów, które nauczyciele rozdali wszystkim już na wstępie, jako miły początek. A być może chodziło o to, że jej odwieczna rywalka nie pojawiła się tego dnia w szkole, więc przynajmniej nikt nie podłożył jej nogi na dzień dobry, ani nie wylał picia na jej nowe ubrania, kupione specjalnie na pierwszego września. Tak czy inaczej — Marinette przetrwała, tym samym pchając tę historię do przodu. Spocona, z ubraniami i włosami lepiącymi się do ciała oraz dłońmi zmęczonymi od robienia notatek, wymaszerowała ze szkoły, uprzednio żegnając się z przyjaciółką.

 

Marinette równo o trzynastej przekroczyła próg piekarni rodziców i aż mimowolnie skrzywiła się od nadmiaru zapachów. Choć całe lato spędziła w domu, z jedną tygodniową przerwą, dalej nie mogła przywyknąć do intensywnego zapachu wypieków w upalny dzień. Zimą to uwielbiała, bo wszystko miało absolutnie cudowną, cynamonową woń i aż chciało się pochłaniać ciepłe bułeczki, jedną za drugą, ale latem i chwilę przed nadejściem jesieni… Och, cóż to był za koszmar!

 

Po piętnastu latach w Paryżu, Marinette była już niemal pewna, że za klimatyzację w całym mieście odpowiada jedna osoba i, cóż, robi ona wszystko, by w każde lato urządzenia psuły się, odcinając paryżan od przyjemnego chłodu albo chociaż działały jak najsłabiej. W tej chwili tęskniła za autobusem. Tam chociaż faktycznie było chłodno. Poza tym ktoś na siedzeniu obok zostawił kartkę z gotowym projektem sukni ślubnej, więc dziewczyna mogła podziwiać stworzoną ołówkiem i długopisem pracę. W pewnym momencie nawet sięgnęła po nią i przesunęła wzrokiem po obu stronach kremowej kartki, szukając jakiegoś podpisu albo charakterystycznego znaku. Kiedy nic nie znalazła — westchnęła zrezygnowana, jeszcze raz rzuciła wzrokiem na idealne linie tworzące górną część sukni i wepchnęła kartkę do kieszeni.

 

Musiała przyznać, że uwielbiała takie znaleziska.

 

Nie dbała o korale, naszyjniki, bransoletki czy pierścionki ani jedwabne chusty czy kapelusze, ale na widok wypełnionej kartki zawsze się ekscytowała. W pokoju miała nawet całe pudełko wypełnione takimi znaleziskami: urwanymi poematami, krótkimi opowiastkami i rysunkami, głównie dziecięcymi bazgrołami. Wszystko z autobusów. Czasami w nudne dni, otwierała to pudełko i przeglądała wszystko jeszcze raz; na nowo podziwiała różnice w odcieniach papieru, długopisu; próbowała rozszyfrować pisma i zgadywała czym takim może być dana plama na rysunku.

 

Tę konkretną kartkę jednak, zamiast włożyć do pudełka, zawiesiła na tablicy korkowej, obok swoich projektów i zdjęć modelek oraz modeli. Na tle jej dzieł suknia odciskała się, jak złota, wysadzana klejnotami korona na tle śmietnika (a przynajmniej tak uważała Marinette), ale to nic. Kontrast jedynie motywował ją do dalszej pracy nad swoimi umiejętnościami.

 

Ale oczywiście nie zamierzała pracować teraz.

 

Teraz był czas na odpoczynek. A przynajmniej — liczyła na czas, na odpoczynek, gdy po białej drabinie wdrapywała się na ogromne łóżko nakryte różową pościelą. Ze szklanką w jednej ręce i świeżymi ubraniami przerzuconymi przez ramię, sięgnęła po telefon. Ledwie skrzywiła się na wieść o pozostałych dwudziestu procentach baterii, a klapa w podłodze otworzyła się. Chwilę później głowa ojca pojawiła się w zasięgu jej wzroku.

 

— Pamiętałaś, żeby po drodze wstąpić do Janus?

 

Marinette zamarła.

 

Janus było sklepem jubilerskim, w którym jej ojciec, Tom, zakupił prezent dla Sabine Cheng— przepiękny i niezwykle drogi naszyjnik na kolejną rocznicę ślubu. A ona miała go odebrać. I tego nie zrobiła.

 

Zerwała się gwałtownie, omal nie rozlewając picia.

 

— Przepraszam! Pójdę teraz! — powiedziała, wpychając telefon do kieszeni i mając nadzieję, że jeszcze trochę wytrzyma.

 

— Marinette…

 

— Naprawdę przepraszam! Przez ten upał kompletnie o tym zapomniałam.

 

Jej ojciec nic już nie powiedział; jedynie uśmiechnął się mimowolnie, widząc, że choć mijają lata, jego córka wciąż w jakimś stopniu pozostaje tą samą, zapominalską dziewczyną. Bowiem, jak większość ojców, Tom patrzył z niepokojem na wszelakie zmiany. Wiedział, że to naturalny kolej rzeczy, a jednak czasami martwił się, uświadamiając sobie, że Marinette nie ma już pięciu lat i wcale nie potrzebuje go w takim samym stopniu, co kiedyś. Czasami bał się, że nawet nie zauważy, kiedy dziecko zmieni się w praktycznie obcą osobę. Takie momenty, jak ten, sprawiały, że oddychał z ulgą.

 

Marinette pośpieszenie złapała za torbę, zbiegła ze schodów, wyminęła ojca i kolejnymi schodami wpadła do piekarni. Jej nagłe pojawienie się, trochę przestraszyło jednego z klientów, ale ona nawet tego nie zauważyła. Zdążyła jedynie zarejestrować, że jej matka mówi coś o pokładach energii. Później wypadła z budynku i popędziła na przystanek. Nawet nie musiała zerkać na rozkład albo telefon, idealny autobus nadjechał zaledwie minutę po tym, jak znalazła się w odpowiednim miejscu. Zdyszana weszła do środka, żałując jedynie, że nie zabrała ze sobą butelki zimnej wody. Cóż, trudno. Kupi jakąś po drodze. W końcu zaledwie dwa sklepy od Janus znajdował się sklep, a ona wciąż miała jakieś drobne w kieszeni. Może nawet starczy jej na coś do jedzenia.

 

Rozejrzała się po autobusie. Choć było południe, poniedziałek, oprócz niej przebywały w nim jedynie trzy osoby, jeśli nie liczyć kierowcy. Za nią siedziała starsza pani, uparcie obierająca jabłko i opowiadająca coś chłopcu obok. A przed nią kobieta w zdecydowanie za dużym kapeluszu. Na szybach wciąż wisiały kartki informujące o różnych letnich festiwalach i ostrzeżenia dotyczące kleszczy. Było też coś o piciu wody i uważaniu na podejrzanych ludzi. Poza tym, o dziwo, cały pojazd pachniał czymś delikatnym i kwiatowym.

 

Wysiadła po sześciu przystankach i niepewnie zerknęła na ogromne budynki, rozciągające się zaraz za po drugiej stronie ulicy. Rzadko kiedy bywała w tej części Paryża. Na pewno była tu kiedyś na wycieczce szkolnej w oceanarium, a później chodziła do tutejszej księgarni, bo tylko tam można było dostać jej ulubioną mangę. Ale zarówno od wycieczki, jak i czasów zbierania Ao Haru Ride, trochę minęło. Istniejące już budynki, niczym żywi ludzie, urosły, a niektóre sklepy pozamykano. Niedawno, blisko rzeki rozpoczęto budowę… Marinette sama nie wiedziała, co to było. Ale było ogromne. Ciemne, niebieskie ściany ciągnęły się w górę, by potem przeistoczyć się w ogromną szklaną kapsułę, która wciąż jeszcze była w fazie budowy. Na swój sposób kształt budynku przypominał Marinette jakiś sprzęt laboratoryjny.

 

— Może to będzie jakiś hotel? — zastanawiała się, mamrocząc pod nosem i idąc w stronę Janus.

 

Sklep jubilerski nie wyróżniał się na tle innych budynków. Wciśnięty między różowy domek, z wściekłym psem kręcącym się przy oknie, i kawiarnie, sam był pomalowany na biało. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami wisiał czarny szyld z nazwą: Janus, gdzie „a” miało formę diamentu.

 

Wchodząc do środka wyminęła wychodzącą dziewczynę, która… Cóż, musiała być szaleńcem, bo wyszła z domu w długich spodniach i czerwonej bluzie z kapturem. Marinette aż mimowolnie się skrzywiła. Sama chyba by umarła w takim stroju.

 

— Ooo! Marinette!

 

Choć dziewczyna rzadko bywała w tej okolicy — będący przyjacielem ojca z czasów szkolnych, właściciel sklepu doskonale ją kojarzył.

 

— Dzień dobry — powiedziała, a grymas na jej twarzy zmienił się w szeroki uśmiech. Zamknęła za sobą drzwi.

 

— Dobry dobry. — Właściciel, mężczyzna o czarnych włosach i rękach pokrytych tatuażami, zniknął na moment pod ladą. Sekundę później wynurzył się z pięcioma kolorowymi pudełkami i notesem. — Po naszyjnik dla Sabine, prawda?

 

— Tak. Wiem, że miałam być wcześniej, ale...

 

— Och, nie przejmuj się tym. — Machnął ręką, omal nie strącając pudełek. — Zaraz ci go podam. Daj mi tylko to ułożyć, dobrze?

 

— Oczywiście. Nie śpiesz się.

 

Kiedy on układał pudełka, ona rozglądała się po wnętrzu pachnącym głównie środkami czyszczącymi. Biały dywan zakrywał całą drewnianą podłogę, a czarne ściany trochę przytłaczały Marinette. Za to spoczywająca w gablotach biżuteria… Cóż, zapierała dech w piersi. Nawet te najtańsze rzeczy wyglądały, jak coś droższego, niż cały dom Marinette.

 

Najbardziej podobał jej się srebrny pierścionek z czerwonym klejnotem w kształcie serca. Był prosty, nawet nie rzucał się aż tak w oczy, ale właśnie w tym tkwiła cała jego siła.

 

— Proszę. To to.

 

Marinette oderwała wzrok od pierścionka i zerknęła na szklany blat, na którym teraz spoczywała czarna, papierowa torba z białym napisem: Janus.

 

— Dziękuję — powiedziała podchodząc i odbierając ją od właściciela. — I naprawdę, naprawdę, naprawdę przepraszam za spóźnienie.

 

Machnął ręką.

 

— Och, naprawdę. Nie przejmuj się tym. Najwyżej odebrałabyś ją jutro. Albo nawet ja bym wam ją przyniósł. W końcu i tak planowałem w najbliższym czasie odwiedzić Toma i Sabine.

 

— Myślę jednak, że tata nie byłby zadowolony, gdyby prezent rocznicowy nie dotarł na rocznicę.

 

— No tak. Też racja.

 

Pożegnała się z mężczyzną i wyszła. Zgodnie z planem udała się do pobliskiego sklepu. Po chwili wahania, sięgnęła tam po butelkę z sokiem pomarańczowym i udała się do kasy. Jej telefon od kilku minut wydawał z siebie irytujące odgłosy, informując tym samym o nowych wiadomościach, więc gdy tylko znalazła się na przystanku — sięgnęła po niego.

 

— Alya, Alya, Alya, mama, Alya, Alya, tata, Alya, Alya, Alya, Alya, Alya, Alya, Alya, Alya, mama — czytała.

 

Potem, wciąż mając czas, sięgnęła po torbę. Planowała wyjąć z niej pudełko z naszyjnikiem i wyrzucić ją. W końcu naszyjnik miał być prezentem (choć Marinette miała przeczucie, że jej matka i tak o wszystkim wie. Sabine Cheng zawsze o wszystkim wiedziała). I właśnie wtedy, gdy wyjęła naszyjnik… zamarła. Na większym, czarnym pudełku, leżało mniejsze — brązowe z czerwonymi wzorami na wieczku.

 

— Yyy.

 

Pośpieszenie sięgnęła po telefon, a po wymianie kilku wiadomości, zrozumiała, że wcale się nie pomyliła. Miał być jeden prezent.

 

Przełknęła ślinę, schowała naszyjnik do torby i znów zerknęła na drugie pudełeczko. Bez problemu mieściło się w jednej dłoni, a kiedy je otworzyła, w środku ujrzała czarne kolczyki. Najprostsze, nie pasujące do czegokolwiek innego w Janus, kolczyki.

 

Westchnęła ciężko.

 

Pomylił się — pomyślała, pisząc do ojca wiadomość z informacją, że trochę się spóźni.

 

Niechętnie podniosła się z ławki i ruszyła tą samą drogą, którą przyszła na przystanek. Po drodze niebo zdążyło poszarzeć.

 

Oczywiście, że jeszcze będzie padać. — Znowu westchnęła. Gdyby była w domu, zmiana pogody nawet by ją ucieszyła, ale teraz, gdy nie miała parasolki… Zaczęła iść szybciej.

 

Złapała za klamkę i wpadła do środka.

 

— Ed, przepraszam, że znowu przeszkadzam, ale… Ed? — Zamrugała, gdy uświadomiła sobie, że po drugiej stronie lady nikogo nie ma. — No tak. Pewnie jest zajęty na zapleczu — powiedziała do siebie i uniosła pudełeczko. Planowała po prostu je zostawić, ale… Może jednak powinna poczekać? Co jeśli ktoś wejdzie i zwyczajnie je sobie wejdzie? Brzmiało to głupio, ale… No co jeśli tak się stanie? Albo co jeśli jednak okaże się, że coś źle zrozumiała? Może tata napisał jej o jednym pakunku, bo spodziewał się, że naszyjnik i kolczyki będą w jednym pudełku? A może...

 

Ostatecznie więc postanowiła poczekać.

 

Czekała.

 

Czekała dwie minuty.

 

Pięć minut.

 

Dziesięć minut.

 

Dwadzieścia minut.

 

— Ed?! — krzyknęła, wiercąc się.

 

Nikt jej nie odpowiedział.

 

A może chodziło o to, że cały czas miała złe przeczucie.

 

Ostrożnie włożyła pudełeczko z kolczykami do kieszeni i dostała się za ladę.

 

— Przepraszam za najście! — powiedziała, uprzednio pukając dwa razy do drzwi prowadzących na zaplecze. Potem pchnęła je.

 

Na zapleczu było ciemno. Tak ciemno, że Marinette nawet nie widziała własnej dłoni. Na szczęście szybko wymacała na ścianie przełącznik, a lampy rozbłysły, zalewając wszystko żółtawą poświatą.

 

— Ed! — zwołała go jeszcze raz.

 

W porównaniu do jej domu, z tego sklepu nie dało się tak po prostu przejść schodami na wyższe piętra. Trzeba było obejść cały budynek. A Marinette wątpiła, by Ed tak po prostu zostawił wszystko i wyszedł. Myśl ta sprawiała zaś, że jej wnętrzności skręcały się z niepokoju.

 

Niczym postać z horroru miała ochotę wykrzyczeć, że to wszystko wcale nie jest śmieszne. Że jest okropne. Że się boi. Że Ed ma przestać się wygłupiać. Ale zamiast tego szła dalej, w głąb pomieszczenia, aż wreszcie jej noga uderzyła o ogromną, przewróconą skrzynię. Jej wieko drgnęło i pod napierającym z wnętrza ciężarem, odpadło na ziemię.

 

Marinette zamarła.

 

Później, gdy ją o to spytano, sama już nie wiedziała czy pierwsza wypłynęła krew, czy też ciało osunęło się i dołączyło na podłodze do wieka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Layla Rose 21.06.2021
    Może być interesujące. Z ciekawością, przeczytam kolejny rozdział, ale ten tytuł mi się nie podoba - kwestia gustu. Powodzenia w pisaniu ;-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania