Lipiec
Siedzimy w jaskini z bluszczu. Kiedyś – tylko stół i ławka pod dachem, teraz zielona grota. Nad głowami gęsta plątanina zdrewniałych łodyg i ciche, jednostajne brzęczenie.
–Takie ni to pszczoły, ni to osy. Nasze i niegroźne. – G. wyczołguje się z plątaniny liści, żeby przynieść kolejne zimne piwo z oddalonego o pięć kroków boksu, w którym, oprócz podwieszonych pod sufitem wędek, ma starą wersalkę, radio i lodówkę. Otwieramy.
– Cholera – mówię. – Patrz! – I pokazuję mu swoje łokcie, na których są już dwa różowe odciski. – Jak w zeszłym roku! Wiesz, że przez ten pobyt u ciebie schodziła mi w tym miejscu skóra?
Śmiejemy się.
– Bo i ładnie spędzałaś czas – nalewa do wysokiej szklanki, a ja, właśnie na łokciach oparta, z zimnym szkłem w dłoniach, uśmiecham się błogo, patrząc na wyspę. Ptaki świergolą bezustannie. G. ponownie wygrzebuje się z naszej chłodnej, zacienionej, pachnącej soczystymi liśćmi, rozbrzęczanej nory i przynosi stary, posupełkowany i cały w wypalonych dziurach koc.
– No, zabieraj ręce – układa złożony, miękki pas wzdłuż stołu. – I jak?...
– Mogłeś pomyśleć o tym wcześniej.
Teraz łokcie czują się komfortowo. Luksus!
– Wiesz, ile jest odcieni zieleni na wyspie? Szesnaście. Albo więcej. Właśnie policzyłam! – Śmieję się.
– A wiesz, że komputer potrafi wygenerować sześćdziesiąt pięć milionów barw?
– Coś ty! To ile może być zielonego!
– Hmm... A wiesz, że ludzkie oko może wyłapać tylko osiem poziomów szarości pomiędzy bielą i czernią?
– Osiem? – Zaczęłam liczyć, ile odcieni mają chmury na czarnej rzece. Woda wyglądała jakby stała.
– Rzeka stoi.
– Tak się tylko wydaje. I wiesz, gdyby komputer przedstawił ci nawet sześćdziesiąt poziomów, ty odbierzesz tylko osiem.
– Brakuje mi internetu...
– Przestań. A kto wczoraj mówił, że wreszcie nie pieką go oczy?
Z namiotu wyszedł S. Zaraz będzie pływał. Patrzyliśmy z G.,jak siada na pomoście, zamacza nogi, później płetwy. Jak gładko wsuwa wilgotne stopy do wilgotnych płetw. Ochlapuje ramiona, głowę. Przemywa twarz. Wreszcie wkłada maskę i wskakuje strzałką do rzeki.
– Ma pięć metrów pod sobą. A tam dalej jest jeszcze głębiej. Rów. Może z dziesięć.
– Też tu spróbuję. – Odstawiam szklankę, rozsuwam łokcie, kładę głowę na przedramieniu i patrzę, jaki piękny jest S. w czarnej rzece. Jak rozpryskuje się woda, którą wyrzuca z ust. Jak błyszczy jego złociste ciało. Lśni siłą, witalnością, rześkością. Krople jak cekiny na skórze. Nagle delikatny podmuch przynosi do naszej jaskini zapach lip. Kwitną lipy. Lipiec, lipiec...
– Witam, kochani! – K. pojawił się na przystani jak duch. – Urlop?
– Wczoraj piorun zabił nam boćka – mówi G.
– Młodego? Starego?
– Starego.
– Samca, czy samicę?
– Nie wiem. Ale mówię ci, lepiej tego w życiu nie zobaczyć. O tam, ten konar, wielki konar ominął, i tu, pod dziobem, prosto – G. rozstawia palce na cztery centymetry i przesuwa po sobie, od brody, przez szyję, mostek, brzuch, aż do spodenek – pod dziobem, przez cały przód był łysy. Tylko pióra fruwały. Aż tu leżały jego pióra. Zwalił się pod słup, a błyskawica po słupie do ziemi. A jaki był huk. Mówię ci, coś strasznego. Łowię teraz płotki dla młodych i rzucam tam, na kamienie. Ten, co został, zabiera. Ciężko jednemu wykarmić małe.
– A wiesz, jaki był lekki? Może półtora kilo. Bardzo się zdziwiłam – dodaję. Bo to ja niosłam bociana do dołu, który G. wykopał za drzewami.
– Ptaki są puste w środku. Muszą latać – powiedział K. i zniknął w swoim boksie. Kiedy wyszedł nie pachniał już miastem i nie wyglądał jak kierownik zespołu tanecznego przy Domu Kultury, ale jak strach na wróble. Miał na głowie słomkowy, postrzępiony kapelusz, na plecach wypłowiałą koszulę, a w starych, szerokich, zaopatrzonych w kilka pojemnych kieszeni spodniach, nie dopinał się rozporek. Brązowe, staromodne szelki utrzymywały te dużo za duże, ale przez to wygodne gacie, na szczupłym i wysokim K. Ten ciągnął dwukołowy wózek, a na nim swoją najpiękniejszą na stanicy łódź.
– Chcesz teraz pływać? – pyta G. – Wezmę szalupę.
Wygrzebujemy się z jaskini. Ja idę na pomost, zamaczam stopy. Wsuwam palce w cudowny, aksamitny piach. W płytkiej wodzie krąży stadko uklejek. Łódka już odcumowana. Sprawdzam, czy mam agrafkę przypiętą do stroju. W razie skurczu wbiję ją sobie w mięsień. I zawsze będę jeszcze mogła złapać się burty, a G. doholuje mnie do brzegu. Wchodzę do czarnej rzeki, kładę się na wodzie, zanurzam i płynę w kierunku łodzi, która już stoi nad głębiną.
Komentarze (11)
Dzięki za odwiedziny i fajny komentarz. A medal może być z ziemniaka:) Ziemniak, nawet jako słowo, jest ciekawszy od złota:)
Całkowicie zgadzam się z Narratorem, co do złotego medalu :)
Dziękuję za kilka słów, Piecuszku.
Pozdrawiam.
https://www.youtube.com/watch?v=NVTorazaNsA&t=1s
:)
I styl strzałki – cóż za piękne przywołanie wspomnienia z dzieciństwa, gdy tata nie ustawał w wysiłkach, żeby nauczyć mnie pływać ?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania