Lody dla grabarzy

Zawsze jesteś gdzieś tam, z tyłu mojej głowy, na ciemnej stronie księżyca.

 

– Mówi się, że każde drzewo jest swoistą kroniką, utrwalającą dzieje rodziny, przez której członka bądź też członków zostało posadzone. Gdy na świat przychodzi dzieciątko, owo drzewo puszcza nowy pęd – jeśli to dziewczyna, to gdy wychodzi za mąż, pień takiego drzewa się rozdwaja, a jeśli...

– A co, jeśli ktoś umrze? – przerwał Brian. – Jakoś nie wygląda na to, by rosnące na podwórku Damiena drzewa zbytnio przejęły się jego śmiercią.

– Tak jak mówiłem, drzewa to księgi przechowujące wspomnienia o ludziach i ich otoczeniu. Damien odszedł, ale my jesteśmy, żyjemy dalej. Musimy.

– Dlaczego musimy?

– Dlatego że… Wiem, że cierpisz, też bardzo mi go brakuje kochanie. A wiesz, że jesienią drzewa zrzucają dokładnie tyle liści, ile ludzi do tej pory żyło na ziemi. Zobacz, co widzisz?

– Liść.

– Dobrze, a co jeszcze?

– Czyjąś starą gumę do żucia?

– Zapomnij o gumie! – rzekł lekko podniesionym głosem tata Briana, po czym jednym szybkim ruchem odkleił coś o bliżej nieokreślonym pochodzeniu od uschniętego liścia klonu. – Przyjrzyj się uważnie, każdy jest inny, niepodobny do drugiego, nieprawdaż? A teraz spójrz na swoją dłoń.

Brian uniósł rękę, zaczął poruszać długimi jak sople palcami, zwijał je w pięść, później znowu prostował, powoli, jakby nie dowierzał, że usłuchają rozkazów. Obracał dłoń, wpatrując się w białą, przypominającą bardzo cienką warstwę śniegu skórę. Mogłoby się wydawać, że jedno nawet najlżejsze dotknięcie wystarczy, by pozostawić na niej swój ślad.

– Widzisz tę pajęczynę przecinających się ze sobą kresek i linii? – odezwał się tata Briana. – To są litery, słowa, całe zdania, za pomocą których zapisany został los człowieka. Tym, którzy potrafią je odczytać, pokazują to, co było, będzie, a nawet co jest, a czego być może nie umieją dostrzec. Ukryci wrogowie, drzemiąca choroba, dzieci dosypujące truciznę do posiłków swoich rodziców, by się ich pozbyć.

– Nic nie dosypywałem do twoich posiłków – obojętnie odparł Brian.

– Mniejsza z tym. Na czym stanęliśmy? Otóż na powierzchni każdego liścia znajdują się nerwy, będące lustrzanym odbiciem linii z ludzkich dłoni. Innymi słowy pojedynczy liść to też jakby jedna pożółkła strona, wyrwany fragment nieustannie pisanej i uzupełnianej przez drzewa powieści.

Niebo było szare, prawie czarne. Pędzące w różnych kierunkach, a to nabrzmiewające, a to z powrotem kurczące się chmury przypominały kłębek pełzających jeden po drugim węży. Gdzieś w oddali widniała wyrastająca na tle starego miasta katedra, podobnie do róży pięła się i wyciągała ku niebu swoje mieniące się czerwienią witraże, próbując łapać rzadkie, sporadycznie wystrzeliwujące z luk pomiędzy chmurami snopy słonecznego światła. Niebo osuwało się coraz niżej, aż w końcu ostre jak kolce wieże katedry wbiły się w jego fałdy, na co te, niczym z przeciętej tętnicy, trysnęły strumieniami lodowatego deszczu.

Szybująca przed siebie, miotana podmuchami wiatru kropla deszczu, zwabiona przez grawitację, opadła wreszcie na wyschnięty liść, trzymany przez jedną z dwóch ukrytych w cieniu kamiennego muru postaci.

– Pada – sucho oznajmił Brian.

– Nic nie szkodzi, mamy pod czym się schować – omal wyśpiewał tata chłopca, wyciągając długi, czarny parasol. Po czym dodał: – Wielka szkoda, że już prawie jesteśmy na miejscu. A tak, zdradziłbym ci tajemnicę powstawania właśnie takich oto parasoli. – I zrobiwszy pauzę wyszeptał – Ze skrzydeł nietoperzy...

Obaj zatrzymali się przed otwartą na oścież żelazną bramą. Tablica głosiła “CMENTARZ”.

– A teraz chodźmy odwiedzić kuzyna.

Dwie sylwetki rozpłynęły się w przyćmionym świetle latarni.

 

***

Około trzynastu lat wcześniej, pewnego zimowego wieczoru, zza rogu jednej z niczym niewyróżniających się ulic, jednego z niczym niewyróżniających się miast, wyjechał duży, staromodny sedan, płynąc wzdłuż nieprzerwanego szeregu niczym niewyróżniających się domów jednorodzinnych. Zostawiał za sobą dwa wstążkopodobne, jakby prowadzone pędzlem, ślady kół na świeżo przysypanym śniegiem asfalcie.

W końcu zatrzymał się, a z auta wysiadł kierowca, podszedł do tylnych drzwi, otworzył je, wziął owinięty kocem pakunek z rąk młodej siedzącej wewnątrz kobiety. Następnie oboje pospieszyli do środka upiększonego czerwonymi płytkami imitującymi cegłę domu.

– No dajże mi go zobaczyć! Jaki słodziutki...

– Jak go nazwiecie?...

– Myśleliśmy o Damienie...

– Zobacz, Brianek. Teraz będziesz miał nowego kolegę...

 

***

Po szerokiej, starannie skoszonej łące rozlewało się jaskrawe, hipnotyzujące światło, przenikając do każdej najwęższej szczeliny, przypalając każde najmniejsze ździebełko trawy. Wreszcie napotkało przeszkodę w postaci solidnego kamiennego muru, po czym rzuciło na niego wszystkie ciągnięte ze sobą cienie.

Ten nawet nie drgnął, zmienił się natomiast w ekran kina plenerowego, wyświetlający stary, czarno-biały film grozy. Olbrzymie, zniekształcone sylwetki należały do niewielkiej grupy skupionych blisko siebie osób. Gdyby nie czerń ich ubiorów, gdyby nie widniejące na twarzach udręka i smutek, no i gdyby nie sterczące zewsząd nagrobki, można byłoby pomyśleć, że są właśnie w trakcie rodzinnego pikniku, a nie na pogrzebie.

„Spotykamy się tu dzisiaj pogrążeni w głębokim żalu, aby pożegnać wspólnie”...

“To naprawdę olbrzymia mucha” – wywnioskował Brian, wpatrując się w marynarkę stojącego przed nim mężczyzny.

„Patrzy na nas z nieba i się uśmiecha”…

“Przydałaby się elektryczna packa”.

Mucha zerwała się i nieznośnie brzęcząc zaczęła kreślić w powietrzu ósemki. Wytrącony z równowagi mężczyzna zawarczał i bezradnie zamachał dłonią.

„Albowiem zamysł ciała to śmierć, a zamysł ducha”…

“Czy gdyby wujek ją teraz zmiażdżył, oznaczałoby to, że miał wobec niej jakiś zamysł, czy to, że stała się mimowolną ofiarą zamysłu, który ma wobec siebie samego?”.

Gdyby wziąć i obrócić całą tę scenę do góry nogami, następnie przy użyciu wyobrażonej kamery zjechało na dół – czy raczej do góry? – jeszcze niżej, pod ziemię, właśnie tu, gdzie spoczął nieboszczyk, wówczas można by odnotować coś naprawdę dziwnego.

Spod wielowiekowych warstw gleby dobiegała wyraźna sekwencja powtarzających się dźwięków, która rozsądnie mogłaby zostać uznana za nadjeżdżającą lokomotywę parową, gdyby nie fakt, że ani pod starym cmentarzem, ani w najbliższej jego okolicy nie było żadnej kolei czy też lokomotyw, a tym bardziej parowych. Nie było i być nie mogło.

Nasilające się chiuch chiuch bum, ciuch ciuch bum bum niespodziewanie ustało. Szszszszsz – rozległo się przeciągłe syczenie osuwającego się piasku, jakby we wnętrzu ziemi uruchomiono gigantyczną, odliczającą czas do końca świata klepsydrę. Grunt pod trumną zaczął się zapadać, odsłaniając rozpadlinę. Chwilę później balansująca na ostatnim całym skrawku trumna przechyliła się do pionu i ze zgrzytem stoczyła w otchłań.

 

***

– Ależ ci ludzie są głupi. Wkładają umarlaka do pudła. Przebierają go jakby właśnie wybierał się na bankiet.

– Skąd wiesz? Może robale rzeczywiście urządzają przyjęcia.

– Niby jakie?

– Dla nowoumarlaków.

Spojrzawszy się na siebie, dwójka młodych kruków parsknęła drwiącym rechotem. – Kraaa – kraaa – kraaaa!

– I o co chodzi z całym tym niebem, o którym za każdym razem nawija ten białogardły – kontynuował kruk o imieniu Huginsky. – Przecież wiadomo, że zaraz go zakopią, a dalej zajmą się nim robale.

– Boją się, żeby im nie uciekł, co? – odpowiedziała Luna.

– Ludzie są aroganccy – włączył się do rozmowy trzeci z kruków, trochę większy i o niższym głosie.

– Co to znaczy, Feelinie?

– To znaczy, że we własnym upierzeniu jest im za ciasno – odpowiedział stary kruk po chwili namysłu.

– Jak to?

– Tak to! Chcą być kimś, kim tak naprawdę nie są. Nie zgadzają się z rolą przydzieloną im podczas wielkiego wyklucia naszego świata. Dlatego też prędzej są skłonni uwierzyć w pierwszą lepszą, pasującą do ich wyobrażeń o własnej wyjątkowości bajkę o niebie, aniżeli stanąć w obliczu prawdy, zgodnie z którą, jak dobrze wiemy i pamiętamy…

– Wiemy i pamiętamy! – odezwały się chórem młode kruki.

– …są niczym zboże, porastające tarczę zegara, kołyszą się, bezradnie, uginają po każdych kolejnych przesunięciach ostrych jak sierp wskazówek. Lecz kłosów tych nie podniesie ręka zegarmistrza. Opadną, obrócą się w piętrzący wśród tykających mechanizmów i trybów kurz. Tam, po drugiej stronie, w ciemnościach odwróconego świata, plony te są starannie zbierane przez…

– Przez robale! – wtrącił Huginsky.

– Nie nazywamy ich w ten sposób – poważnie rzekł Feelin.

– Mówimy na nie Łowcy Odblasków. Zawsze musicie o tym wiedzieć i to pamiętać!

– Nie wierzę w żadne niebo. Wiem, że już nigdy więcej nie zobaczę kuzyna.

– Kto to mówi?

Przesiadujące na dachu omszonej kaplicy kruki nie od razu dostrzegły patrzącego na nie z dołu chłopca.

Miał szczupłą popielato– bladą twarz, oczy ciemne, głęboko osadzone, przypominające dwa tlące się węgle, pozornie martwe, ostygłe, momentami wydawały się być płonące i nad wyraz przenikliwe, jakby co jakiś czas rozdmuchiwane powiewami niespokojnej myśli.

– Rozumiesz nasz język?

– Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one – odparł niewzruszenie.

– A to ciekawe.

– Kim są Łowcy Odblasków? – zapytał Brian.

– Kto pyta, nie błądzi, a wsadza dziób w nie swoje sprawy. Na nas już czas, żegnaj.

Kruki jeden po drugim wzbiły się w powietrze i odleciały.

– Brianek! Brianek, tu jesteś, wszędzie cię szukam. Chodź, wracamy do domu.

Przez świeżo wydrążony tunel tuż pod jednym z grobów na starym cmentarzu przelatywała nowiutka, zakupiona w przededniu tego raczej ponad programowego wojażu świerkowa trumna. Widok porównywalny do samotnie przemierzającego kosmiczny bezkres statku, którego jedyny, niedający oznak życia członek załogi został zahibernowany na czas długiej wyprawy. Tunel ostro skręcił, ale trumna, zamiast roztrzaskać się o jego ścianę, płynnie przyhamowała i zmieniła swój tor razem z nim, kontynuując spadanie do momentu, aż tunel rozszerzył się w gigantyczną grotę. Miejsce ciemności zajęła zimna niebieska poświata, wątła, lecz mimo to dostatecznie intensywna by dostrzec dało się, że trumna nie spadała, ale była przewożona przy pomocy dwóch cienkich, metalowych haków, zawieszonych na czymś w rodzaju zamontowanej w stropu groty linii transportowej.

Panowała kompletna ciemność.

– Gdzie jestem? – Brian chciał wstać, ale natychmiast uderzył w coś twardego.

Spróbował rozłożyć ręce, ale nie udało mu się, zdołał jedynie przesunąć je o kilka centymetrów. Ściana była z każdej strony. Obezwładniony i przerażony słyszał tylko własny oddech, wypełniający otoczenie gorącym dwutlenkiem węgla.

Już gotów był umrzeć. Podobnie do uwięzionego w bursztynie motyla, stać się wiadomością dla jeszcze nienarodzonego archeologa.

– Brian! – ciemność rozcieńczył czyjś drętwy, gardłowy głos.

Usiadł gwałtownie, tym razem nie napotykając żadnej przeszkody.

Na pewno nie został połknięty przez żarłocznego pytona czy też spakowany do podróżnego kufra, gdyż była to trumna. Obok leżało jeszcze przed chwilą szczelnie zamknięte wieko.

– Brian! – chrząknął ten sam wynaturzony głos.

Odwrócił głowę i zobaczył go.

– Damien?

Tkwiąca w półmroku postać bezszelestnie pomknęła w jego stronę ukazując twarz tak bardzo pomarszczoną, że przypominała dno wyschniętego jeziora, nad którym górował długi spiczasty nos niczym maszt wkopanego w muł wraku.

Coś było nie tak z widokiem zamglonych jakby nakrytych stożkami skamieniałej soli oczu, coś, co sprawiło, iż ciało chłopaka przeszył zimny dreszcz, w momencie gdy siwy smukły mężczyzna zbliżył się wystarczająco blisko, żeby stało się jasne, że nie była to sól, ale gnieżdżące się w pustych oczodołach robaki.

Mężczyzna rozchylił usta, wydobywając z nich świdrujący zgrzyt. Brian szarpnął się do przodu, chcąc wydostać z trumny, usiłował stanąć na nogach, lecz stracił równowagę i z hukiem runął na ziemię.

Trumna, mężczyzna, robaki wszystko zniknęło. Leżał na podłodze swojej sypialni, a po policzkach spływały mu łzy.

– Brian, obudź się, Brian – ktoś bębnił i drapał po szybie tuż nad jego głową.

Podniósł się uwalniając nogi od oplatającej je kołdry. Wskazówka ściennego zegara leniwie drgnęła i niechętnie przesunęła się do przodu wybijając trzecią nad ranem. Podciągnął żaluzje i uchylił okno. Księżyc natychmiast oślepił go swoim blaskiem, więc odruchowo zmrużył oczy, po czym ostrożnie je otworzył. Na parapecie za oknem siedział niewielkiego rozmiaru nietoperz.

– Mam na imię Charlotte.

– Jestem Brian.

– Wiem. Słyszałam, jak rozmawiasz z krukami, akurat byłam w domu, próbowałam uciąć sobie drzemkę...

– Mieszkasz w cmentarnej kaplicy? – wszedł jej w słowo chłopak.

– Gdzie?

– Nieważne.

– Tak więc chciałam się zdrzemnąć, ale te wścibskie, wyniosłe, krzykliwe ptaki nie dawały mi zasnąć. A gdy się już zbierałam je przegonić, zobaczyłam ciebie. Przepraszam, normalnie nie mam w zwyczaju podsłuchiwać, ale byłam strasznie ciekawa. Nigdy przedtem nie spotkałam gadającego do kruków dzieciaka.

– Nie jestem dzieckiem – zachmurzył się Brian.

– Słyszałam, jak pytałeś je o Nicienie.

– Kogo?

– Według kruków są Łowcami Odblasków – niechętnie powołała się na swoich dokuczliwych sąsiadów Charlotte. – Kochałeś tego człowieka w skrzyni, nieprawdaż?

– Był moim kuzynem.

– Widziałam, jak płaczesz.

– Nie płaczę, to znaczy nie płakałem.

– Nie ma czego się wstydzić, chłopcze. – Twarz Charlotte rozpłynęła się w troskliwym uśmiechu. – Moja mama zawsze mówiła, że kiedy z jakiegoś powodu jest nam bardzo smutno, wówczas morze robi się niespokojne, zaczyna wyrzucać swoje fale. Na pewno nieraz czułeś, jak uderzają, o tutaj, w tym miejscu. – Charlotte wskazała swym malutkim zakończonym pazurem kciukiem na okolice mostka Briana. – Łzy są tylko bryzgami fal.

– Co to za morze?

– Twoja mama nigdy nie mówiła ci o morzu? Wy ludzie, jesteście zabawni. Ale nie dlatego tu jestem. Dziś rano, zamierzałam opowiedzieć ci wszystko, co sama wiem o Nicieniach, lecz odszedłeś... Musiałam gonić was całą drogę, byłam kompletnie wyczerpana, dlatego też postanowiłam najpierw odpocząć. Ale jak mówi przysłowie: “słońce zaszło, czas na sprawy ważne”.

– Sama je wymyśliłaś, prawda?

– Skąd wiedziałeś!? Tak więc chcesz wiedzieć, kim są Nicienie?! Od czego by tu zacząć... Widzisz księżyc? – Charlotte odwróciła się mierząc wzrokiem srebrny glob.

– Widzę! – szybko odparł Brian. – Widzę? – powtórzył pytającym tonem.

– Nie, drogi chłopcze, widzisz jedynie odbite od niego słoneczne światło, innymi słowy – odblaski, to one sprawiają, że oczom twym jawią się brzydota i piękno obserwowanego świata. A teraz spróbuj wyobrazić sobie świat, w którym nie ma ani słońca ani innych gwiazd, nie ma ognia, nie ma też sztucznego światła ludzi.

– Ciemno.

– Znacznie ciemniej niż ciemno chłopcze, znacznie ciemniej.

– Co, gdyby ty i twoja rodzina urodziliście się i mieszkali w domu bez drzwi i okien, w domu bez płomyków w szklanych naczynkach i bez płomieni w ścianie? Wówczas pozostawałoby wam jedynie zgadywać: gdzie i czym jesteście. W takim właśnie świecie przyszło wieść swój marny żywot robakom, to znaczy Nicieniom. Żywot bardziej przypominający niebyt, aż pewnego dnia natrafiły na ludzi, mówiąc ściślej na to co po nich zostało. Szczątki, które kryły w sobie coś wyjątkowego coś dotychczas im nieznanego – gromadzone przez człowieka za życia odblaski. Nic już nie było takie samo. Jakby ściany domu bez drzwi i okien w jednym momencie wyparowały wpuszczając do środka nowy wspaniały świat, czy też gwałtowanie rozszerzając istniejący wewnątrz.

– Dalej nie rozumiem, jak to działa.

– Martwe gwiazdy świecą jasno, chłopcze. Ciało człowieka umiera, tymczasem historia jego życia zostaje odkryta na nowo.

– Ale co znaczy to “na nowo”?

– To znaczy, że...

– Dlaczego nie śpisz, z kim rozmawiasz? – Drzwi sypialni były otwarte, a w nich stała owinięta w peniuar matka Briana.

– Spałem... ale... – Chłopak przeniósł spojrzenie z matki na okno. Parapet był pusty.

– Wracaj do łóżka kochanie, miałeś ciężki dzień – szepnęła kobieta.

Brian raz jeszcze spojrzał na parapet i ulicę. Grube chmury przesłoniły księżyc. Zamknął okno, głęboko odetchnął i położył się na łóżku.

– Dobranoc.

 

***

Co takiego niosła powoli stąpająca dziewczyna w długiej do ziemi sukni z dekoltem. Jaki drogocenny skarb osłaniał kokon jej schowanych jedna w drugą lekko zaciśniętych dłoni? Stanęła i pochyliła się nad leżącym na wznak chłopcem. Miał na sobie elegancki garnitur z krawatem i kamizelkę. Ale dlaczego leży? Czyżby spał? W takim razie, dlaczego jest tak ubrany? A może to pan młody opadł z sił po hucznie wyprawionym weselu? W sumie to by się nawet zgadzało, ale zaniepokojenie budził woskowy kolor skóry i ust, jakby to nie była prawdziwa twarz tylko maska.

Lekko pchnęła jego głowę odwracając ją na bok, po czym ostrożnie otworzyła dłonie. Eh, zawiódłby się ten, kto oczekiwałby wyfruwającego z nich motyla. W sinej spoconej garści wił się rój drobnych, mlecznobiałych robaków. Przyglądała im się przez chwilę, a w jej oczach można było wyczytać zachwyt. Przyłożyła rękę do ucha chłopca w taki sposób, by robale mogły wczołgać się do środka. Potem wyprostowała się i cofnęła, uprzednio całując biedaka w lodowate czoło.

Na pozór dalej nic się nie działo. Nawet bardzo uważny obserwator nie od razu dostrzegłby dwie cienkie, unoszące się spod powiek smugi. Coś pomiędzy dymem a cieczą, jakby chłopak miał rozżarzone palenisko zamiast wnętrzności. Rosły kłębiąc się i wirując, zaczęły przybierać konkretne kształty, a z mętnych oparów wyłoniły się ludzkie postacie.

 

***

Pierwszym, co rzucało się w oczy wstępującego do salonu ciasno wepchniętego w pierzeje mało różniących się od siebie fasad domu, była długa na całą jego szerokość, podobna do muzealnej gabloty meblościanka z szufladami i szybami, za którymi kurzyły się bibeloty, serwisy do kawy, kryształowe naczynia, fotografie, książki i inne rupiecie. Podłogę zaścielał gruby dywan o niewyraźnym wzorze zmfrędzlami, na którym stał mały zrobiony ze sklejki stolik z przystawkami – porcelanowa misa wypełniona gotowanym ryżem z rodzynkami.

Klamka opadła, drzwi się uchyliły i do środka wszedł ojciec Briana. Towarzyszyli mu opasły mężczyzna w okularach i dosyć wysoka jak na swój wiek dziewczyna o kręconych włosach, opadających na jeszcze po dziecięcemu różową, piegowatą skórę, szaro-zielonych oczach i pulchnych wargach oraz z przypominającym truskawkę nosem. Na sobie miała czarną, koronkową sukienkę oraz hebanowo-czarne buciki.

– Brian na pewno ucieszy się na twój widok, Juliette – rozejrzał się dookoła i głośno zawołał. – Brian! Zobacz, kto przyszedł nas odwiedzić! Brian, gdzie jesteś?!

– Tutaj – odparł chłopak i wyjrzał zza szafy.

– Jejku, przestraszyłeś mnie. Co tam robisz? Chodź przywitać się z Juliette.

– Pewnie chowa trupa, każdy ma szkielet w szafie, co nie? – zaśmiał się mężczyzna poprawiając okulary – lecz uśmiech szybko zniknął z jego twarzy. – Przepraszam, nie powinienem był tego mówić...

– Wszystko w porządku, Robercie – tata Briana rozumiejąco pokiwał głową.

– Ja tam trzymam moje szkielety gdzie indziej – powiedział Brian. Był śmiertelnie poważny.

– Chodzi mu o zabawki – od razu zaczął tłumaczyć pan Brotke.

Brian uwielbiał swoje szkielety. Kiedyś jako dziecko dostał od taty niewielkiego plastikowego kościotrupa i od tamtej pory uzbierał całkiem sporą kolekcję.

Juliette beztrosko wyrecytowała:

"J’entends le crâne à chaque bulle

Prier et gémir :

— « Ce jeu féroce et ridicule,

Quand doit-il finir ?"

– Co takiego?

– Cały czas opowiada jakieś rymowanki, nie wiem skąd je bierze, żartownisia – niczym wyprężony w ataku pająk na głowie dziewczyny wylądowała masywna, owłosiona dłoń jej taty poklepując lśniące jasno brązowe loki. Idź pobaw się z kolegą, bądź grzeczna, Brian właśnie stracił kogoś bardzo bliskiego.

– Dalej traktują nas jakbyśmy mieli po dziesięć lat. – Brian wyciągnął rękę. – bardzo mi miło, przepraszam, ale nie mam humoru, by się bawić.

– Rozumiem, też mi się nie chciało bawić, kiedy umarła babcia. Ciekawa jestem, gdzie teraz są. Może patrzą na nas od spodu?

– Tylko nie mów, że wierzysz w te bzdury. Czekaj – nagle przerwał – powiedziałaś “od spodu”?

– Tak, spodu, no bo skąd niby mają patrzeć?

– Słyszałaś może o robakach? – zapytał ostrożnie.

– Jakich robakach?

– Bez różnicy – westchnął Brian.

– Ja osobiście uważam, że to miejsce jest czymś na kształt kina.

– Kina?

– No tak, kina. Żyjące pod ziemią stwory są jak gdyby operatorami projektora, a twój kuzyn i moja babcia to taśmy z filmami.

– Wiesz o Łowcach! – Zerwał się na równe nogi. – Rozmawiałaś z krukami? Co ci powiedziały?

– Jakimi krukami? – zdumiała się Juliette.

 

***

Było ich dwoje. Siedzieli zwieszając nogi sponad krawędzi wyglądającej jak odwrócony kręgiel kamiennej bryły. Ubrany w wąskie szare jeansy i kratkowaną koszulę średniej postury chłopak o czarnych jak smoła, oblepiających chudą pociągłą twarz włosach oraz otulona długim wełnianym płaszczem dziewczyna o niezwykle ekspresyjnej mimice.

– Ja tam nie boję się dorośleć! Czuję się tak, jakby moja osobowość była swetrem, który dostałam, gdy się urodziłam, a który z każdym rokiem leży na mnie coraz lepiej. Nie mogę się doczekać, aż wyjadę z tej dziury, zobaczę prawdziwy świat. Wiesz, że chcę zostać pisarką!

Nic nie odpowiedział, ukradkiem zerkał na jej błękitne, wyraziste na tle mocno wytuszowanych rzęs oczy. Namacał palcami, po czym drapiąc skałę, odskrobał z niej skamieniałą muszlę.

– Zobacz, kiedyś to wszystko było dnem oceanu.

– Co się z nim stało?

– Z kim, z oceanem? Nie wiem... Może wysechł, a może go wypiliśmy?

– Ale cały ocean? Nie wydaję mi się.

– W większości składamy się z wody, tak? Skądś ta woda musiała się w nas wziąć.

– W sumie racja, ale i tak jakoś w to wątpię – przecząco pokręciła głową, ożywiając swe upięte w luźny kok wysoko na czubku, puszące się rozlatujące kosmyki.

Poranek był jasny, tam na dole rzędy kominów wstrzymały swe oddechy, czekały na zimę. Na górze jarzył się białawy dysk wschodzącego słońca, obłudnego słońca, zdradliwego słońca, nie tego, które zabija wzrokiem, nie słońce bazyliszek, nie wzniecające pożary słońce niszczyciel, ale błyszcząca jałowa plama otoczona rozkawałkowanym iluminującym tłem. Toteż nie odwrócili się i nie schowali, gdy zaczęło razić ich prosto w oczy. W milczeniu patrzyli na miasto, które sądząc po sunących przez niebo trumnach, dalej nie mogło wybudzić się z nocnego koszmaru.

– Piękny dziś dzień – rzekł i nieśmiało przejechał kciukiem po jej dłoni.

 

***

– Tato, tato, muszę powiedzieć ci coś bardzo pilnego!

– Oczywiście, kochanie. Słucham cię uważnie.

– Damien nie umarł. To znaczy umarł, ale niezupełnie, porwali go. Myślę, że jest pod ziemią. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Chcą jego odblaski!

– Jakie odblaski, kochanie?

– Odblaski! No te, dzięki którym widzimy księżyc, i nie tylko, właściwie wszystko, całą resztę świata też widzimy dzięki nim. Juliette też o tym wie! – Chłopak rzucił na nią błagalne spojrzenie. – Tak, Juliette?

Tata Briana nagle spoważniał.

– Kto wam o tym powiedział. Nietoperze?

– Tak, tak właśnie! Wiedziałeś o tym? – wrzasnął podekscytowany Brian.

– Naturalnie! Pamiętasz o parasolach?

– Jakich parasolach? – zdziwił się nieco chłopak, ale nie stracił entuzjazmu.

– No tych, ze skrzydeł.

– Jakich skrzydeł? – zapytał podejrzliwie Brian, teraz już spokojnym tonem.

– Nietope…rzy – sztucznie zakaszlał na ostatniej sylabie Brotke senior. – Ale to później, nie jesteśmy sami.

– Nie wierzysz mi, prawda?

– Pewnie, że wierzę! Kochanie, po prostu cierpisz i dlatego… – Ojciec zarzucił mu ręce na szyję, lecz ten wywinął się z jego objęć.

– Co ma do tego moje cierpienie? Kuzyn jest tym, który cierpi! Musimy pomóc jemu, nie rozumiesz?

– Wszystko rozumiem. Umówmy się, że gdy goście już sobie pójdą, porozmawiamy o tym szczegółowo, dobrze?

– Ty nic nie rozumiesz, wtedy może być już za późno. Idziemy, Juliette, znajdziemy kogoś, kto zechce nam pomóc!

– Nie tak szybko, młoda panienko! – zabrał głos ojciec dziewczyny. – Dziękujemy za pyszny obiad, ale myślę, że powinniśmy już wracać.

– A co z deserem?

– Z wielką rozkoszą spróbujemy go po drodze do domu. Oczywiście, jeśli niezrównana pani Brotke zgodziłaby się nam go spakować

– Jasne, Robercie – odpowiedziała matka Briana i żwawo stukając obcasami natychmiast pospieszyła do kuchni.

– Wspaniale! – ucieszył się Robert, po czym spojrzał na córkę: – Powiedz koledze i jego ojcu “do widzenia” i idź, zaczekaj w samochodzie.

– Najszczersze wyrazy współczucia, panie Brotke.

– Dziękuję, moja droga.

– Przepraszam, Brian – wyszeptała, mijając go w drzwiach.

Na zewnątrz lał ulewny deszcz. Łomotał, dudnił o maskę i spływał po szybach nieprzerwanymi strumieniami. Siedzącej na tylnym fotelu Juliette wydawało się, że jest marynarzem zmagającego się ze sztormem żaglowca. Znienacka, za zaparowaną szybą, przemknęła czyjaś rozmyta sylwetka. Czyżby to był morski potwór? Robert usiadł za kierownicą i zatrzasnął drzwi. Poprawił wsteczne lusterko tak, by widzieć w nim córkę.

– Nie widzisz, że biedny chłopiec postradał rozum? Pewnie trauma pourazowa. Nie wiem, nie znam się... No to gdzie chciałaś z nim iść? Zaraz, zaraz, czekaj, chyba już rozumiem o co chodzi. Podoba ci się, co? Mam rację? Jeśli to prawda, to wiedz, że jestem od ciebie starszy, mam spore doświadczenie i że ewentualnie, jeśli tylko będziesz chciała, mógłbym ci coś doradzić.

– Co dorośli mogą wiedzieć o tym, z czego sami dawno zrezygnowali? – powiedziała dziewczyna, nie odwracając wzroku od okna.

 

***

Mężczyzna z gładko zaczesanymi do tyłu włosami wyjął białą papierośnicę w kształcie trumny, wytrzasnął papierosa, zapalił, mocno się zaciągnął, a następnie wypchnął do przodu ściśnięte usta i powoli puszczając dym nosem zaczął jakby w zamyśleniu pocierać podbródek. Podniósł papieros na wysokość oczu, strzepnął z niego popiół i dramatycznie zawołał:

– Sainte Entropie! Przecież to mnie zabija! Muszę rzucić palenie! – Zaciągnął się jeszcze raz. – Chociaż... właściwie to nie muszę! Ten szlachetny smak jest wart tego, by dla niego zginąć!

Rozpromieniony zaczął się rozglądać, czy ktoś z przechodniów docenił zaprezentowany performance, nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Wtedy rzucił niedopałek na chodnik, chwycił opartą o słup latarni laskę i pewnym krokiem ruszył przed siebie.

– Eh bien, co my tu mamy?

Na środku deptaka stał drewniany taboret, na którym leżał szkicownik z rysunkiem znajdującej się tuż naprzeciw średniowiecznej kamienicy.

– Spójrzcie tylko na ten cud, magnifique! A gdzież jest ten nieznany geniusz? Chciałbym uścisnąć dłoń mistrza!

Mężczyzna wsadził swoją laskę sobie między nogi, po czym szybko odkręcił z niej gałkę – srebrną kaczą głowę, do której było umocowane wieczne pióro. Wziął szkicownik, zaczął wodzić piórem po niedokończonym rysunku.

 

***

Gnał przed siebie, pedałując z całych sił wyobrażał sobie, że jest galopującym jeźdźcem apokalipsy, a nie zwykłym trzynastolatkiem na składanym rowerze. Mimo tego, iż był poirytowany, fantazje te sprawiały mu niemałą przyjemność. Słońce już zaszło, wieczór był ciepły, kolejna jesień szykowała się do tego by stać się jedynie zbiorem nic nieznaczących numerów na wyrwanych z kalendarza kartach.

Rzucił rower na ziemię, podbiegł do przypominającego kształtem duży kwadratowy klocek budynku. Wbiegł po schodach i zapukał do przeszklonych drzwi.

– Panie Nikolasie, panie Nikolasie, to ja Brian.

– Brian? Co tutaj robisz? Nie masz dość tego miejsca za dnia, co? Teraz chcesz jeszcze w nocy tu przychodzić!?

– Panie Nikolasie, to bardzo pilna sprawa!

– Dobrze, dobrze, wchodź szybko, póki nikt cię nie zobaczył. Napijesz się czegoś?

– Ma pan może brandy?

– Chodziło mi o herbatę!

– W takim razie nie, dziękuję

– Mów, co się stało? Znowu uciekłeś z domu?

– Coś znacznie poważniejszego, panie Nikolasie. Chodzi o mojego kuzyna.

– Ach, tak. Przykro mi młody, jak się trzymasz?

– Panie Nikolasie, myślę, że potrzebuje mojej pomocy.

– Kto? Kuzyn? – Brian twierdząco kiwnął głową. – Ale chłopcze, z tego, co wiem, to on nie żyje, czy tak?

– Ponownie kiwnął. Zgadza się.

– W takim razie pozwól, że zapytam: o jakiego rodzaju pomoc chodzi?

Brian powtórzył opowiedzianą wcześniej tacie historię, tym razem dodając do niej kilka nowych faktów, co – jego zdaniem – sprawiało, że brzmi bardziej wiarygodnie.

– Wow, młody, ale jazda! Czyli mówisz, że jacyś podziemni tropiciele….

– Łowcy – poprawił go Brian.

– Kradną ludzkie zwłoki, żeby następnie niejako odtwarzać ich przeżycia? Jesteś pewien, że to nie był sen?

– To nie był żaden sen, proszę mi wierzyć!

– Dobra, załóżmy, że to nie był sen. Jak niby zamierzasz mu pomóc? Masz już jakieś pomysły?

– Mam, na razie tylko jeden: musimy rozkopać grób. Kiedy rodzice zobaczą, że Damien zaginął, wtedy mi uwierzą. W sumie już nie będę ich potrzebował, lepiej od razu zwrócę się do... do... na razie nie wiem do kogo.

– Czekaj, czekaj, musimy? My? Chcesz, bym udał się z tobą na cmentarz, a następnie wykopał szczątki twojego krewnego? Czy dobrze cię zrozumiałem?

– Proszę pana, tylko pan może mi pomóc!

Ochroniarz zaczął nerwowo krążyć po holu.

– Wsadzą nas do więzienia, tylko że ciebie później wypuszczą, bo jesteś młody, a co będzie ze mną? Wiesz, że nienawidzę lukrecji, a innych deserów tam nie ma. Co dziś mamy na deser? Mmm… lukrecja! A jutro – świetnie znowu lukrecja! Wykluczone, młody!

Brian nic nie odpowiedział.

– Poza tym cmentarze są zamykane na noc. Oczywiście znam tamtejszego stróża, ale nic z tego! – Zatrzymał się i obrócił głowę w stronę Briana.

Chłopak miał łzy w oczach, ale nie szlochał.

– Dobrze, już dobrze. Pogadam z Moritzem, zobaczę, co da się zrobić. Przyjdź do mnie jutro po lekcjach. A teraz wracaj do rodziców i nikomu nie mów, że tu byłeś.

 

***

– No proszę, spójrzcie, kogo tu mamy. Tym razem nam nie uciekniesz, wyrzutku.

Trójka nastolatków otoczyła go ciasnym kręgiem, dwaj chwycili za ręce tak, że nie mógł się wyswobodzić.

– Co tak patrzysz? Nie podobam ci się czy jak? Myślałem, że lubisz chłopaków! – Spocony krótkonogi uczeń przysunął swoją twarz tuż do niego. – Na pewno nie chcesz mnie pocałować?

– Uuuuuuuuuu – zaczęli wołać trzymający go uczniowie.

W odpowiedzi odchylił się do tyłu i splunął mu w twarz. Ten z satysfakcją otarł ślinę i uderzył go pięścią. Poczuł, jak krew pociekła mu z nosa.

– Puśćcie go – rozkazał wyłoniwszy się zza gęstych krzaków Nikolas.

– Masz dziś szczęście, wyrzutku. Spadajmy, chłopaki!

– Dałbym sobie radę.

– Jakże by inaczej. Jak masz na imię?

– Brian, Brian Brotke.

– Chodź, Brian. Trzeba opatrzyć twój nos.

 

***

– Proszę mnie puścić, nic nie zrobiłem, przysięgam! To musi być jakiś błąd! – rozpaczliwie jęczał i błagał przerażony człowiek w berecie, z kolczykiem w uchu.

Opuścił oczy, zobaczył zastygłe w nienaturalnej pozie ciało młodej kobiety oraz leżący tuż obok nóż. Następnie spojrzał na swoje zakute w kajdanki dłonie – były czerwone od krwi, wówczas zaczęła do niego docierać cała beznadziejność własnego położenia.

– Nic nie pamiętam – jąkał się. – Przysięgam, jestem zwykłym m-malarzem.

– Zabierzcie go – polecił potężny policjant.

– Tak jest! – odezwało się naraz kilka funkcjonariuszy.

– Czekaj, zapomniałeś swoich bazgrołów! – Uśmiechnął się szeroko mężczyzna z laską, odprowadzając wzrokiem odjeżdżający radiowóz, – W sumie, raczej nie będą ci już potrzebne. – po czym wrzucił szkicownik do kosza na śmieci.

 

***

– Nie wierzę. Jednak mnie do tego zmusiłeś.

– No dawaj! Ciągnij!

Krępa dziewczyna z całej siły pociągnęła za grubo plecioną linę. Rozległo się przeszywające bicie dzwonu.

– Extra! Teraz szybko, spadajmy!

Z tupotem zbiegli po prowadzących na wieżę krętych schodach. Chłopak pchnął duże dębowe drzwi

– Dzwon, choć nas woła, nie idziemy do … – śmiejąc się wybiegli na ulicę, prawie wpadając na odzianego w czarną marynarkę i czarne spodnie mężczyznę.

– Znowu ty? Widzę, że tym razem z koleżanką? Świetnie! Wszystko powiem waszym rodzicom.

Okrążyli go biegiem z różnych stron.

– Lepiej, żebyście nie gniewali nieba swoimi psotami!

– Również życzymy miłego dnia. – Odwróciła się i dumnie obnażyła swą urokliwą szparę między górnymi jedynkami.

– Gretchen, uważaj!

Przejeżdżający samochód minął ją zaledwie o włos i z piskiem wyhamował.

– Odbiło ci? Żyć ci się odechciało? Wariatka!

– Zaczekaj, nikt nas nie goni – wydusiła z siebie kilka przecznic dalej zdyszana Gretchen, po czym oparła się o ścianę kamienicy.

– Fajnie, co? Słyszałaś, chyba powiedział, że nasz koncert nie spodoba się jego wyimaginowanym kolegom.

Dziewczyna ściągnęła brwi w udawanym zakłopotaniu.

– Nie wiem, czy mam płakać, czy się śmiać.

– Myślę, że płacz na pewno byłby tutaj zbędny.

– Przepraszam, nie zauważyliśmy pana.

Na sąsiadującej z budynkiem ławeczce siedział mężczyzna w średnim wieku i kiwał założoną na kolano nogą. Jego spodnie kończyły się na wysokości kostek – widać było długą, fioletową skarpetę w cytryny, ręce miał skrzyżowane na łasce zakończonej srebrną rękojeścią w kształcie kaczej głowy.

– Zdolny z ciebie dzwonnik.

– O czym pan mówi?

Zignorował jej pytanie.

– Nieraz bywałem na tamtym świecie i proszę mi wierzyć, również i tam nie brakuje miłośników wszelakich bajek oraz chętnych, by spłatać dobrego figla.

– „Tamtym świecie”? Chodzi panu o zagranicę?

– Non, non. Chodzi mi o świat tuż nad nami, młody człowieku – powiedział mężczyzna, po czym teatralnie wskazał laską w górę – świat, którego powieleniem jesteście.

– Nie wiem, o czym pan mówi. Istnienie jakiegoś, jak pan powiedział, innego świata tuż nad nami jest tak samo realne jak orbitujący wokół słońca dzbanek do kawy.

– Realne? Co to jest realność, młody człowieku? Są rzeczy, co do których ludzie umówili się, że istnieją, oraz takie, co do których, że nie istnieją. Cała tak zwana realność to jedynie pewien światopogląd – porozumienie zawarte przez większość. Sacrebleu! Jesteście wyjątkowo dociekliwymi młodymi ludźmi i to mi się podoba!

Mężczyzna wyciągnął mały kieszonkowy zegarek i otworzył wieczko.

– Jak ten czas leci! Było mi niezmiernie miło, ale obowiązki wzywają.

Wstał i oparł się na lasce, krzywiąc usta w ironicznym uśmiechu. Do zobaczenia, może jeszcze w tym świecie, jeune homme, mademoiselle moje uszanowanie.

Odwrócił się i wesoło wymachując laską odszedł. Gdy już był w połowie ulicy, nagle zaniósł się głośnym dziwacznym śmiechem:

– Bua ha! Ha! Aleś wymyślił – dzbanek do kawy!

– Co za świr, widziałaś jego zegarek? Zdaje się, że nie był nawet sprawny.

– Patrz, zostawił to...

Gretchen wzięła z ławki starą pożółkłą gazetę.

“Rozpędzone auto wypadło z drogi na klifie. Nie żyją dwie osoby”, głosił jeden z nagłówków.

– Lepiej to wyrzuć, bo jeszcze się czymś zarazisz.

– Myślisz, że szaleństwo jest zaraźliwe?

– Chodźmy już stąd, proszę.

Gazeta bezszelestnie wylądowała na ziemi obok ławki.

 

***

Obok leżącego na ciemnym kwadracie posadzki w szachownicę błyszczącego metalowego krążka zatrzymała się para wystających spod poły wełnianej szaty klamrowych butów z tępym noskiem. Siwowłosy mężczyzna schylił się, podniósł monetę:

– Chodź sieroto, to nie jest miejsce dla ciebie.

Poszedł dalej, nacisnął klamkę, wszedł do słabo oświetlonego pomieszczenia, podszedł do prostokątnego stolika, spojrzał na ściskaną w dwóch palcach monetę.

– Wracaj do przyjaciół – wrzucił ją do plecionej tacy.

– Witaj, Wiktor – za jego plecami rozległ się dźwięczny męski głos.

– P-p-panie... dawno pana u nas nie było... Czemu zawdzięczam sobie ten zaszczyt?

– Byłem niedaleko, więc pomyślałem, czemu by nie wpaść do Wiktora, na pewno się ucieszy.

– Dziękuję, p-p-panie… ale mam na imię Peter.

– Zabawny jesteś, Wiktor. Właśnie dlatego cię tak lubię, bo potrafisz doskonale żartować, a co może być gorszego niż branie życia na poważnie? W sumie jest kilka... – Mężczyzna nagle sam sobie przerwał i lekceważąco machnął ręką. – No dobrze, dobrze, dawaj już. Mów, co tam u ciebie!?

– Panie, robię wszystko, co w mojej mocy, żeby sprostać pana oczekiwaniom. Ale...

– Stój, stój, czekaj! Nie musimy rozmawiać tylko o interesach. – Mężczyzna zbliżył się do współrozmówcy i objął go ramieniem, przyciągając do siebie. – Pogadajmy jak przyjaciele. Powiedz mi: co cię niepokoi?

– Dziękuję, że pan pyta. Właściwie to chciałbym...

– Widzisz! Świetnie nam poszło! Teraz można wracać do interesów! Co to jest? – Wyraz dziecinnej fascynacji przemknął mu po twarzy.

Mężczyzna szybko pomaszerował do niewielkiej, drewnianej garderoby i zdjął coś z wieszaka.

– Cóż to za wspaniała rzecz. Czekaj, przypomniałem sobie, przecież to ja jestem jej twórcą! – Podbiegł do współrozmówcy i nasadził mu na głowę wysoką trójkątną czapkę. – Resplendissant! Wyglądasz oszałamiająco! Eh, macie szczęście, że wasz mistrz jest tak wrażliwym artystą!

– Między innymi o tym chciałem z panem porozmawiać, mistrzu.

– O nie, nie musisz mi za nic dziękować, ale skoro tak tego pragniesz, to proszę cię bardzo.

– Dziękuję, mistrzu, ale...

– Chodzi o kolor? Wyszedł już z mody, tak?

 

***

– Myśli pan, że on przyjdzie? – zapytał podenerwowany Brian.

– Cierpliwości, młody.

Kościste gałęzie złowieszczo zachybotały i w jednej z bocznych alei ukazał się przeciskający się między nagrobkami mężczyzna.

– Mam nadzieję, że nie czekaliście zbyt długo, panowie.

Podszedł do bramy, włożył klucz do zamka.

– Czasem się zacina. – Z trudem go przekręcił i pchnął kutą furtkę. – Wchodźcie, proszę iść za mną. Jak to mówią: “wszystkie drogi prowadzą na cmentarz”, co?

– Do Rzymu, Moritz! Nie na cmentarz, a do Rzymu.

– Najpierw do Rzymu, ale potem i tak na cmentarz

– W Rzymie są piękne cmentarze – zauważył Brian.

– Och, proszę mi wybaczyć brak manier. Jestem Moritz. A ty zapewne jesteś Brian. Nicolas opowiadał mi o tobie.

Na drugim krańcu cmentarza stał nieduży, schowany pod grubą warstwą starego bluszczu, murowany dom z przybudówkami.

– Witajcie w moich skromnych progach. Zapraszam do środka, czujcie się jak u siebie.

– Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak ty tu żyjesz. Nie zrozum mnie źle, masz tu całkiem ładnie, ale nie robi ci się jakoś nieswojo, kiedy zostajesz sam?

– Dlaczego niby?

– Choćby dlatego, że wszyscy twoi sąsiedzi są jakby… no wiesz, tego, martwi.

– Proszę nie zwracać uwagi, jest tylko szkolnym ochroniarzem

– Do kogo to teraz powiedziałeś? Czasem jesteś naprawdę przerażający, Moritz.

Połączona z przedpokojem kuchnia prezentowała się całkiem schludnie: szafki, lodówka, ekspres do kawy, stół, na nim sztućce, kilka talerzy, papierowa torba z jedzeniem na wynos oraz puszki z colą.

– Mam tu rybę z frytkami, proszę się poczęstować.

– Co to? – zapytał Brian. W jednej ręce trzymał frytkę, a drugą wskazywał na stojącą w rogu obok okna sztalugę z obrazem.

– A to nic specjalnego. Lubię sobie od czasu do czasu coś namalować.

Nikolas podszedł do obrazu.

– Dlaczego cały jest na niebiesko?

– Nie jest cały na niebiesko. Tu masz niebo, tu jest morze, tu horyzont.

– Według mnie niczym się nie różnią

– Według mnie różnią się i to bardzo. Cóż, sprawdźmy. – Grabarz otworzył szufladę i wyciągnął z niej nóż.

– Co chcesz z tym zrobić?

Grabarz sięgnął po obraz i odkroił od niego spory kawałek.

– Mówił ci ktoś, że jesteś psychopatą, Moritz?

Ten przyłożył wycięty fragment do płótna.

– Co teraz powiesz?

– Rzeczywiście się różnią! – wykrzyknął Brian.

– Może lepiej wróćmy do sprawy, panowie.

– Słusznie, ale pozwól, najpierw chciałbym prosić chłopca o sprecyzowanie pewnych szczegółów. A więc tak, na terenie tego cmentarza znajduje się coś, co straciłeś, a co chciałbyś odzyskać. Dobrze mówię?

– Dobrze, panie Moritz.

– Coś, co zawsze przypominało ci o tym, że życie jest niczym skok o tyczce. Z łona matki prosto do miejsca stałego pobytu. – Grabarz uśmiechnął się i skinął głową w kierunku okna.

– Myślę, że w pewnym sensie można tak powiedzieć, panie Moritz.

– Mały okrągły przyrząd z...

Nikolas przerwał mu w pół słowa:

– Na litość boską! Tak, Moritz! Tak jak mówiłem, chłopak był załamany. Wiesz, pogrzeb, łzy i takie tam. Dla ciebie codzienność, dla niego wielki wstrząs. Przez pomyłkę zostawił w trumnie zegarek, ten sam, który dostał od kuzyna na urodziny. Nie zmuszaj go jeszcze raz przez to przechodzić. Mamy mało czasu. Pomożesz nam go wyciągnąć czy nie?

– Wiesz, że będę miał poważne kłopoty, jeśli ktoś się o tym dowie.

– Daj spokój, znowu zaczynasz? Przecież już to omawialiśmy. Masz u mnie dług. Pamiętasz, że kiedy…

– Starczy. Doskonale wszystko pamiętam. Pójdę przygotować łopaty – mrucząc coś pod nosem grabarz wyszedł z pokoju.

– Zegarek? – bezdźwięcznie wyartykułował Brian.

– Co tak patrzysz? Musiałem coś wymyślić, nie uwierzyłby w twoją historię pełną gadających zwierząt i umarłych, którzy tak naprawdę nie są do końca umarłymi. Co to zresztą za różnica? Grunt, że się zgodził.

***

– Cześć, mamo, cześć, tato! Halo! Jest ktoś w domu? – Gretchen delikatnie zamknęła drzwi i ślizgając się po ceramicznej podłodze weszła do kuchni – Halo! Gdzie jesteście?

Otworzyła lodówkę, wyjęła plasterek żółtego sera przestępując po dwa stopnie na schodach, stanęła przed drzwiami swojej sypialni. Zrzuciła płaszcz na oparcie krzesła, przez chwilę leżała na łóżku wpatrując się w sufit, aż nagle jej źrenice się rozszerzyły, a twarz zbladła. Zerwała się i podbiegła do stojącej po drugiej stronie łóżka komody.

– Niemożliwe – wydusiła z siebie cicho.

 

***

Chudy, siwy mężczyzna zdjął z siebie białą pelerynę, odwiesił ją na wieszak, wziął z biurka smartfon, włożył słuchawki, dotknął ekranu, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął plik przewiązanych gumką banknotów i wesoło pogwizdując zaczął je liczyć.

Gretchen otworzyła drzwi, szła przez obstawioną drewnianymi ławkami salę, z wąskich wysokich witraży obojętnie spoglądały na nią przyobleczone w tuniki mityczne postacie. Nadgryzione przez czas ceglane schody zaprowadziły dziewczynę na szczyt wybujałej budowli.

Mężczyzna schował pieniądze z powrotem do kieszeni, wysunął z rzeźbionego biurka szufladę i wyciągnął z niej przypięte do breloka kluczyki, narzucił na ramiona sportową kurtkę. Szybko wyszedł na zewnątrz. Zaparkowany po drugiej stronie ulicy samochód zapiszczał i zamrugał światłami. Wsiadł do niego, wrzucił wsteczny bieg, zaczął powoli cofać, spojrzał w boczne lusterko, po czym z całej siły nacisnął pedał hamulca.

Gretchen wypuściła z dłoni notatnik, zrobiła krok naprzód i po kilku sekundach z głuchym łoskotem uderzyła o asfalt.

***

Ospały i porządnie znudzony Huginsky nagle zawołał:

– Feelinie, spójrz, to ten dziwny chłopiec!

– No tak faktycznie, krukousty dzieciak.

– Stary Moritz jest z nim. A ten drugi to kto?

– Pierwszy raz go widzę.

– Ciekawe, co chcą zrobić.

Zafrapowany Huginsky komentował każdy ich ruch.

– Mają narzędzia, idą aleją, skręcili. Moritz coś zapomniał. O, wraca! Dzieciak mówi, ale zbyt cicho, chyba o pakowaniu... Będą coś pakować!

– Nie pakować, a ratować! – poprawiła go Luna. – Chłopak chce ratować kuzyna.

– Czekaj, czekaj. Powiedziałaś “kuzyna”? To ten, co kipnął?

– Uważaj na język, młodzieńcze!

– Biedny chłopak, z żalu oszalał.

– Na to wygląda, Luno.

– On jest jeszcze taki młody, to niesprawiedliwe.

– Co? Gdzie się tego nauczyłaś? Zachowujesz się jak człowiek, gdy mówisz o czymś, o czym nie masz bladego pojęcia. Nigdy więcej nie używaj tego słowa, zabraniam ci, słyszysz? Jesteś krukiem, pamiętasz o tym?

– Ech, pamiętam. Po prostu jest mi go szkoda.

Stary kruk złagodniał:

– Miłosierdzie to szlachetne uczucie, masz bardzo dobre serce, dziewczyno, ale nie zapominaj, że jesteś krukiem, więc obowiązki masz krucze.

 

***

Brak wiadomości to bardzo często najlepsza wiadomość.

– Nie powinieneś być w szkole?

– Mamo, przecież dziś jest sobota – powiedział chłopak i zaczął ziewać.

– Ach, no tak, co tak wcześniej wstałeś? Może przy okazji chcesz mi trochę pomóc w porządkach?

– Oczywiście, ale dziś nie mogę.

– Jasne, zawsze masz tę samą odpowiedź, traktujesz dom jak hotel.

Wybuch słusznego gniewu przerwał piskliwy dzwonek. Kobieta podbiegła do telefonu.

– Halo?

Chłopak bez wahania postanowił skorzystać z otrzymanej szansy, chwycił ze stołu kanapkę, wepchnął ją do ust i wsunął tenisówki na bose nogi.

– Do później!

– Czekaj! – Matka chłopaka przycisnęła słuchawkę do piersi, jej wargi drżały.

– Mamo, następnym razem, obiecuję.

– Twoja siostra nie żyje – wyjąkała prawie szeptem.

 

***

Maszyna pochylonej nad ślubną suknią krawcowej właśnie przekłuła palec swojej nieroztropnej właścicielki. Teraz energicznymi uderzeniami, w rytm przekleństw i lamentów zanurzała igłę w jej krwi, zszywając ze sobą dwa losy – człowieka i rzeczy. Zupełnie kiedy i gdzie indziej, ale tak samo nieświadomy faktu bycia jedynie narzędziem fatum, naprężał swoje żylaste mięśnie i mistrzowsko operował wkrętarką pracownik jednej z hal zakładu pojazdów szynowych.

Kiedyś cała materia tego świata skupiała się w jednym punkcie, zapewne oddzielne jej cząstki czuły się z tym całkiem nieźle, gdyż odkąd z jakiegoś nieznanego powodu eksplodowała, cały czas usiłują z powrotem spoić się w jedną całość. Stąd też być może wszystkie te nieprzespane noce, wyrzeczenia i łzy wylane przez rodziców złotowłosego Damiena i żartobliwie nazywanej przez rówieśników “gruszką” Gretchen, były potrzebne tylko po to, by doszło do spotkania zbłąkanych cząstek.

Być może znali się już wcześniej: złotowłosy młodzieniec i ważąca tony lokomotywa spalinowa. Być może niegdyś jednocześnie wyruszyli z pierwszej w dziejach wszechświata stacji Punkt, miliardy lat pędząc w różnych kierunkach, by w końcu znowu się spotkać. Być może gruszka i ubrudzona krwią starej krawcowej, przeceniona suknia, w którą ubrano Gretchen do trumny, też od zawsze były sobie przeznaczone. Nigdy nie wiadomo. Niewykluczone, iż wszystko tak naprawdę jest sprawką zwykłego przypadku. Pewne jest tylko to, że w miejscu, które zajmowały w życiu swych bliskich teraz, już na zawsze zagościł ból.

 

***

– A nie mówiłem!? – krzyknął Brian.

– Niewiarygodne – wyszeptał skonfundowany Nicolas.

– Co to wszystko ma znaczyć? Żądam natychmiastowych wyjaśnień! Jest dół, a trumny nie ma! – Grabarz osunął się na betonową płytę sąsiedniego grobu. – Jeśli ktoś się dowie, to już po mnie.

– Panie Nikolasie, błagam, nie zatrzymujmy się, szukajmy dalej. Musiały zostać jakieś ślady!

Brian zamachnął się i wbił łopatę w ziemię. Ku jego zaskoczeniu, ta się błyskawicznie zanurzyła omalże w całości, ciągnąc go za sobą. Puścił ją, lecz nie zdołał utrzymać się na nogach i upadł. Podniósł się na klęczki, zaczął natychmiast palcami odgrzebywać wystający z ziemi trzonek łopaty.

– To tutaj, panie Nikolasie. Tu jest wejście, stamtąd przyszli. – Po czym wyciągnął uwolnione narzędzie, odsłaniając wylot ciasnego tunelu. – Wchodzę tam.

– Stój! Zawołajmy kogoś. W domu jest telefon, zadzwońmy do twoich rodziców.

– Niech pan woła, panie Nikolasie. Nie będę czekać, jestem mu potrzebny.

– Stój!

Brian szybkim ruchem wślizgnął się do otworu i zniknął.

– Teraz już na pewno po mnie. Dzwonię na policję.

– Nie waż się ruszyć, Moritz! Idziemy po chłopca.

– Zwariowałeś? Niby gdzie? Do tej nory? Wiesz, dokąd prowadzi? Bo ja nie i nie chcę wiedzieć. Nie zmusisz mnie.

 

***

Brian pełzł na czworakach. Przy sobie miał jedynie zabraną z domu grabarza latarkę oraz pożyczony spod zlewowego arsenału rodziców środek owadobójczy. Latarka zaczęła mrugać i zgasła. Pstryk pstryk – spróbował włączyć ją z powrotem.

– No dawaj! Kawał złomu… – syknął rozgniewany i kilkakrotnie mocno nią potrząsnął.

Zapaliła się, ale ostatecznie i tak na niewiele się to zdało, gdyż jej światło zwyczajnie nie było w stanie przebić się przez podobną do gęstej czarnej cieczy, wypełniającą tunel ciemność. Bał się, ale nie jej, nie ciemności, przytłaczał go brak przestrzeni, a więc starał się poruszać szybko, być może lekkomyślnie za szybko. Mimo to wkrótce tunel zmienił się w przestronną komnatę, a ciemność, jak mu się wydało, zrobiła trochę bardziej rozrzedzona. Na chwilę przystanął, omiatając latarką gładkie wilgotne ściany i sufit, i ruszył w głąb pomieszczenia.

Mniej więcej w połowie jego długości przed Brianem zarysował się prostokątny kontur, w którym rozpoznał trumnę Damiena. Jego czoło pokrył lodowaty pot. Zdobył się na odwagę i podniósł wieko – była pusta. Nagle, za jego plecami echem rozbrzmiał odgłos zbliżających się kroków. Latarka znowu zgasła:

– No chyba sobie żartujesz.

Nie miał czasu, by się zastanawiać. Zrobił to, co pierwsze przyszło mu do głowy – wskoczył do trumny i wstrzymując oddech zamarł w oczekiwaniu. Kroki stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze, aż wreszcie ucichły.

– Ciepły chłopak w zimnej trumnie, coś niecodziennego – odezwał się życzliwy kobiecy głos.

Brian rozpaczliwie wstrząsnął aluminiową buteleczką z rozpylaczem i wcisnął guzik, lecz ten się zaciął. Wtedy przełknął ślinę i zapytał ostrożnie:

– Kim jesteś?

– Jestem Gretchen – powiedziała i po sekundzie dodała: – Chyba...

Wytężał wzrok próbując dojrzeć rysy jej twarzy.

– Szukam mojego kuzyna. Nazywa się Damien.

– Nie ma go tu? – Wygięła szyję w jego kierunku, chcąc zajrzeć do trumny.

– Nie, była pusta, kiedy ją znalazłem. Myślę, że został porwany.

– Porwany?

– Tak. Przez… – zrobił krótką pauzę – przez robaki.

– Robaki? Nie wiem, o czym mówisz, ale jestem prawie pewna, że jeśli nie ma go tutaj, to w takim razie, najwyraźniej, jest zajęty opowiadaniem.

– Opowiadaniem?

– Tak, tak! Opowiadaniem. Na pewno wiesz, że historie, po tym, jak się zdarzą, same się nie rozpowiadają.

– Nie zrozumiałaś mnie. Mój kuzyn nie żyje.

– I co z tego?

– To, że nie jest w stanie już nikomu nic opowiedzieć

– Mylisz się. Martwi mają sporo do powiedzenia. Chodź, sam się przekonasz. – Odwróciła się i szybko gdzieś podążyła.

– Czekaj!

Zatrzymała się obok drzwi.

– Dokąd prowadzą? I gdzie tak właściwie jesteśmy?

Wzruszyła ramionami.

– Zdaje się jakiś lokal. – Otworzyła drzwi. – Śmiało, chłopcze.

– Lokal? Ale przecież...

Delikatnie popchnęła go do przodu.

– Przecież... – nie zdążył dokończyć zdania, drzwi się zatrzasnęły, a wtedy Brian oniemiał, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

Znalazł się wewnątrz ruchliwej knajpy, dookoła stały stoliki, a przy nich siedzieli ludzie. Namacał klamkę, cofając się otworzył drzwi plecami i o mało nie zleciał ze schodów.

– Skąd tu się wzięły schody? Hej, mam pytanie! Hej, gdzie jesteś?

Po tajemniczej dziewczynie nie było ani śladu. Również ciemne podziemie teraz wyglądało na zastawioną kurzącymi się pudłami ciasną piwnicę z jedną nieosłoniętą żarówką w suficie.

Z powrotem wbiegł po schodach do knajpy.

Widok spoconego, upapranego ziemią nastolatka zdawał się niezbyt obchodzić gości.

– Mogę panu w czymś pomóc?

– Co?

– Chce pan zobaczyć menu?

– A, nie! Dziękuję… – Zdezorientowany Brian odsunął się od mężczyzny, którego wpięty w marynarkę imiennik informował, że nazywa się Justin.

– Przepraszam, a gdzie tu jest wyjście?

– Tędy, proszę pana. – Wskazał na drzwi zdziwiony kelner.

– Dziękuję. Do widzenia. – Brian rzucił się ku drzwiom i wybiegł na ulicę.

Znał to miejsce, oczywiście, że je znał. Jedna z centralnych ulic miasta, w którym się urodził i w którym spędził całe swoje dotychczasowe życie. Pewne elementy jej krajobrazu jednak stopniowo zaczęły budzić w nim coraz większą nieufność. Po pierwsze – wszystkie zaparkowane w pobliżu auta wyglądały tak, jakby wzięto je prosto z muzeum. Po drugie – patrzył, ale nie potrafił rozpoznać żadnego szyldu. Jak to jest możliwe, że raptem w ciągu jednej nocy wszystkie zakłady przy tej samej ulicy zmieniły swoje przeznaczenie? I w końcu, po trzecie...

Trrr!... trrr! – rozległo się nagle przygłuszone brzęczenie, przerywając tok jego myśli.

Trrr!... trrr! – Aparat nie przestawał dzwonić.

Obejrzawszy się na wszystkie strony i upewniwszy, że nikt inny nie spieszy, by odebrać, Briam wszedł do budki telefonicznej i podniósł ciężką ebonitową słuchawkę.

– Halo!

– Witaj, Brianie!

– To ty. Chyba ci nie mówiłem, jak mam na imię. Gdzie się podziałaś

i co się stało z miastem? Dlaczego jest takie…

– Jakie?

– Jak ze starej pocztówki. Czy to jest przeszłość? Przeniosłem się do przeszłości?

– Przeszłości? Myślisz, że w kieszeni mam, tak na wszelki wypadek, schowany wehikuł czasu? Historie zawsze się powtarzają, Brianie! W tym dniu spotkałam go po raz pierwszy, człowieka, który...

Brian nie dał jej dokończyć:

– Jesteś jedną z nich, jesteś łowcą odblasków, nieprawdaż? Kradniecie ludziom tożsamość, kiedy ci umierają, bo nie macie własnej.

– Kradniemy? Bądź rozsądny, Brianie. Nie możesz nazywać złodziejem kogoś, kto jest od razu za tobą w kolejce po coś, co nie należy do was obu.

– Nie rozumiem.

– Rozumiesz. Zastanów się, spróbuj sobie przypomnieć. Na pewno miałeś wcześniej takie uczucie jakby to, co przeżywasz w danej chwili, już kiedyś się wydarzyło. Nigdy nie myślałeś, dlaczego tak jest? A może wydawało ci się, że jesteś pierwowzorem? Halo, halo?!

Brian rzucił słuchawką i wyszedł z budki. Na drugiej stronie ulicy mrugał neonowy szyld. Ulica znowu przybrała swój zwyczajny wygląd. Odwrócił się, budka zniknęła bez śladu.

 

***

– Nie wracaj zbyt późno.

– Dobrze, babciu.

– I nie zapomnij o zadaniu domowym!

– Dobrze, babciu. Mogę już iść?

– Możesz – powiedziała babcia odciskając pożegnalnego całusa na białym, niczym zbryzgany krwią marmur, nierównomiernie usianym piegami policzku Damiena. – Pozdrów ode mnie panią Weiglową.

Odprowadzała go wzrokiem przez okno sypialni. Przyglądała się, jak wyprowadza rower, przemierza krótki podjazd, przekłada nogę przez ramę, odpycha się od chodnika i po chwili znika na końcu ulicy.

Jednym z tych dostarczających największą przyjemność sposobów na spędzanie wolnego czasu, być może nawet większą niż kopanie piłki czy oglądanie telewizji, były dla Damiena gry wideo. Co prawda nie miał własnej konsoli, jednakże miał parę lat starszego od siebie kuzyna oraz kilku zaprzyjaźnionych rówieśników, którzy, jak się fortunnie złożyło, takową posiadali. Na pierwszy rzut oka niepozorne plastikowe pudełko, uruchomione powołało do życia światy niebywałe, tajemnicze, których autentyczności pozazdrościłby niejeden twórca minionych epok. Ale na początku było słowo:

– Stary, naciśniesz ten guzik? Nie ten. Ten na dole. Znowu się zacina.

– Która jest godzina?

– W pół do.

– O nie, babcia mnie zabije, muszę spadać. – Odłożył gamepada i zaczął szybko naciągać buty.

– Spadać? Nie skończyliśmy.

– Dzięki, stary, było bardzo fajnie, ale mam jeszcze coś do załatwienia na mieście. Widzimy się jutro.

– No dobra, trzymaj się

– Żółwik. – Koledzy zderzyli się pięściami.

 

***

Na skrzynce pocztowej tuż obok Briana wylądował masywny kruk.

– Kraaa… kraaaa…

– Chwileczkę. Znam cię! Nazywasz się Feelin.

– Kraaa… kraaaa…

– Pamiętasz mnie?

– Kraa… kraa…

– Przepraszam, ale nie rozumiem, co próbujesz mi powiedzieć.

– Historie zawsze się powtarzają, ale nie zawsze muszą kończyć się tak samo – kruk przemówił głosem Gretchen.

– Nie wiem, jak to robisz, ale może mogłabyś wyrażać się mniej zawile?

– Kraa… kraa…

– Co robię? – Poczuł czyjś dotyk na swoim ramieniu i jęknął przerażony – Myślałem, że...

– Że co? Że jestem ptakiem? Weź się w garść, nie jestem cholerną czarodziejką. Posłuchaj... Musisz coś wiedzieć. To nie był wypadek. Twój kuzyn nie zginął w wypadku.

– O czym ty mówisz? Potrącił go… Damien wpadł pod…

– Tak, ale to nie jest cała prawda, obawiam się, że ktoś kazał mu to zrobić.

– Kazał?

Kruk zaczął uderzać dziobem, próbując wsunąć go do szczeliny skrzynki. W końcu wyciągnął książkę i podał Brianowi.

– Co to?

– Otwórz.

– Wygląda zupełnie jak... jak on, nie rozumiem. – Brian coraz szybciej przewracał kartkę po kartce. – Ale... komu to może być potrzebne?

– Chodź, opowiem ci po drodze, mamy mało czasu.

– Dokąd?

– Powiedziałam już, że historie zawsze się powtarzają. Chodź!

 

***

Stał na środku chodnika, nie schodząc z roweru. Wpatrywał się w obwieszoną kolorowymi plakatami witrynę sklepiku z komiksami.

– Witaj, młody człowieku. Niech zgadnę: zainteresowała cię nowa książka?

– Dzień dobry. Nie, znaczy… tak tylko sobie patrzyłem na tytuł. Mam na imię Damien, tak samo jak...

– Jak główny bohater! Chyba żartujesz, co za niezwykły zbieg okoliczności! Zaczekaj no tutaj. – Sklepikarz szybko wszedł do środka. Po chwili wrócił niosąc w ręku album. – Masz.

– Dziękuję, proszę pana, ale obawiam się, że mnie nie stać.

W tym momencie obok rozmawiających sprzedawcy i chłopca przeszła na różowo ubrana kobieta.

– To jest prezent śmiało, weź.

– Prezent?

– Jak masz na imię? Ach no tak, oczywiście Damien. Powiedz mi, Damienie, czy wierzysz w znaki? Bo ja tak. Dopiero co skończyłem ustawiać na półce nową książkę, podobno ostatnio zyskała wielki rozgłos za granicą, słyszałem nawet, że po jej przeczytaniu któryś z tych śmiertelnie nudnych dyktatorów – no wiesz, ci co zwykle wyglądają jak obsługa stacji paliw we wczesnych latach pięćdziesiątych – wyznaczył za schwytanie twórcy sowitą nagrodę. A teraz nagle pojawiasz się ty, chłopak o tak niepospolitym imieniu. Czyż to nie jest znak? No powiedz: tak czy nie?

– Jaki znak? – zapytał zdezorientowany chłopiec.

– Przepraszam, jeśli przeszkadzam, pan tu pracuje? Chciałam spytać...

– Skądże! – przerwał ubranej na różowo kobiecie sklepikarz. – Witam panią. Gdzieś się już wcześniej spotkaliśmy, proszę mi nie podpowiadać. La machines de l'ile! To pani była tą osobą za sterami gigantycznego elephanta. Wow, świetna robota!

– Z całym szacunkiem, ale nie mam pojęcia, o czym pan mówi.

– Ehh, rzeczywiście, tamta kobieta miała tylko trzy palce.

– O mój Boże!

– Tu, jak widzę, jest znacznie więcej... Wie pani co, przypomina mi pani moją drugą żonę.

– Dziękuję, jeśli to był komplement. Jak ma na imię pańska żona?

– Nie wiem, nie mam żony, ale gdybym ją miał, ponad wszelką wątpliwość byłaby właśnie taka jak pani. Na czym skończyliśmy?

– Mówił pan o znaku.

– Jakim znaku? Nie zaprzątaj sobie głowy różnymi zabobonami, chłopcze. Idź lepiej poczytaj komiks, zrób coś, no wiesz, co się zwykle robi, kiedy jest się kimś w twoim wieku. Proszę, niech pani wejdzie. – Sklepikarz stanął w progu i zapraszająco wyciągnął dłoń. Poczekał, aż weszła, nie tracąc kobiety z oczu, po czym spojrzał na Damiena: – Życzę udanej lektury. Adieu! – krzyknął i zatrzasnął za sobą drzwi.

Chłopak jeszcze przez chwilę stał w miejscu, nim wreszcie wrzucił książkę do koszyka z przodu roweru i ruszył znowu.

– Mam tu coś, co na pewno przypadnie pani do gustu. – Sklepikarz podszedł do regału, zaczął wodzić palcem po grzbietach książek, wyciągnął jedną i położył na ladzie.

– Nie, nie. Pan mnie źle zrozumiał, nie czytam komiksów, przecież są dla dzieci – roześmiała się sztucznie, ale twarz sklepikarza pozostała bez wyrazu. – Chodziło mi o tamten plakat.

– Powiedziała pani, że nie czyta komiksów – odrzekł.

– Nie, nie czytam, ale nie wydaje się panu, że kobieta z tamtego plakatu wygląda jakby… jakby była mną?

– Panią? – Spojrzał najpierw na plakat, później na kobietę, potem znowu na plakat. – Hmm, faktycznie są pewne podobieństwa. Proszę pani, wierzy pani w znaki?

 

***

– O tym, kim tak naprawdę jest, wiadomo niewiele. Nie wiem, skąd pochodzi, nie wiem, czy jest lub był człowiekiem. Nazywam go Kreślarzem. Czymkolwiek jest, potrafi zniekształcać, a właściwie fałszować odblaski.

– Poprzez zwykłe rysunki?

– O nie, to nie są zwykłe rysunki. Podmieniają one prawdziwe odblaski tych, do których trafiają, zastępując je makabrycznymi wizjami Kreślarza.

– Nie rozumiem. Myślałem, że to wasz, to znaczy twój, to znaczy ten świat jest odbiciem tamtego, to znaczy mojego.

– Charlotte ci nie wyjaśniła?

– Znasz Charlotte?

– Ha, myślisz, że kto ją do ciebie wysłał? Nasze światy są czymś w rodzaju ustawionych naprzeciwko siebie zwierciadeł, chłopcze. Są odbiciami odbić, z kolei te książki to tak jakby Kreślarz rysował kamień, po czym rzucał go tłukąc jedno z nich, odsłaniając znajdującą się za nim nicość. Co się wówczas dzieje z drugim?

– Staje się nicością... Nie rozumiem… Chcesz powiedzieć, że… nie jestem prawdziwy? Że też jestem… jestem robakiem?

Gretchen chwyciła Briana za rękę i pociągnęła za sobą:

– Weź się w końcu w garść.

Zatrzymali się przed witryną sklepu z meblami, obok szmaragdowej wersalki stało duże obramowane lustro.

– Zobacz, co widzisz? – spytała i spoliczkowała go nagle.

– Co to ma… Oszalałaś, to boli! Auuu!

– Jego też boli! – powiedziała i wskazała palcem lustro z wizerunkiem krzywiącego się, zakrywającego ręką policzek Briana.

 

***

Dworzec – miejsce bez dwóch zdań szczególne. Tłumy wsiadających, oczekujących, wysiadających nieważne, do których należysz. Dopóki podróżujesz koleją, początek to zawsze również punkt docelowy – przeczytał zawartą w owalnym dymku wypowiedź Damien. Jedną ręką prowadził rower w drugiej miał otwartą książkę – ujęta w sekwencji wykonanych ołówkiem paneli scena przedstawiała postacie opierającego się na lasce mężczyzny oraz pchającego wózek inwalidzki chłopaka, odwróceni plecami przechadzali się przez duży pobieżnie naszkicowany hol.

– Gdzie są wszyscy? Och, ależ tu zimno!

– Wszyscy już dawno odjechali, teraz twoja kolej – twoja kolej! Załapałeś grę słów? N'est– ce pas?

– Zasnąłeś tam czy co?

Pochłonięty komiksem Damien oderwał oczy znad splash page’a i ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że zatrzymał się przed samą bramą blokując przejście.

– Przepraszam. – Przesunął kartą po kasowniku i wszedł na długi, zadaszony peron.

 

***

Obracający w palcach laskę mężczyzna o młodzieńczej twarzy stał pośrodku czegoś, a właściwie niczego, oczywiście przy założeniu, że nic może mieć jakikolwiek środek.

Nie mrugał, tuż przed jego twarzą zastygła pionowo zawieszona otwarta książka. Jej strony były równomiernie rozłożone tak, że widział je wszystkie, każdą z osobna. Z kieszonki jego pozbawionej wypełnień rudej marynarki wystawała równie ruda poszetka, na karku miał tatuaż, coś w rodzaju białej szpilki w czarnym pięciokącie.

Podniósł zaciśniętą dookoła błyszczącego kaczego dziobu szczupłą dłoń z pierścieniami na małym i serdecznym palcu i przyłożył pióro do książki. Wtedy strugi czarnego atramentu zaczęły ściekać po kartkach, spływając wprost do stalówki.

 

***

– A pani co tak cicho siedzi? Prawie o pani zapomniałem. – Mężczyzna zahaczył laską i wyrwał chłopakowi z rąk wózek, przyciągając go do siebie. – Z przyjemnością się panią zaopiekuję.

Czy to z powodu przerażenia, czy też dlatego, że tło było białe, na jej twarzy malował się wyraz bezgranicznego lęku, a wskazujący na usta balonik mowy wypełniło sapanie.

– Jest pan wspaniały.

[A co innego niby miałaby powiedzieć? Przecież to moja książka] – objaśniało pole z narracją.

– Ach, to mi się nigdy nie znudzi. Nie zasłużyłem na taką pochwałę!

– Zasłużył pan.

– Wieeeeem! Zasłużyłem! – Jego twarz zrównała się z twarzą kobiety. – Bon voyage!

Zdecydowanym ruchem odepchnął od siebie wózek, popychając go na tory.

– Co pan wyprawia? – Chłopak rzucił się w ślad za wózkiem.

Motorniczy z całych sił pociągnął do siebie drążek hamulca. Książka zleciała z kolan ubranej w różową garsonkę kobiety, którą wyrzuciło do przodu.

„Wyłaź! Wyciągnijcie go stamtąd!”

Czas jakby zwolnił. Osłupiały Damien patrzył na krzyczących, machających do niego z peronu ludzi, po czym wszelkie doświadczanie ustało.

 

***

Obwiązany wokół szyi czarny kaszmirowy szal dopełniał czarny ubiór mężczyzny. Podwinięte do kolan nogawki odsłaniały wysokie fioletowe skarpety w jabłka, u góry opinały gładkie blade łydki, u dołu zaś wpadały do koniakowych brogsów z ażurowym zdobieniem.

Mężczyzna przeciągnął piórem, kreśląc cienką pionową linię w powietrzu. Przymknął jedno oko, wyciągnął palec równolegle do linii, jakby sprawdzając, czy nie jest krzywa. Po chwili, najwyraźniej usatysfakcjonowany wynikiem kontynuował. Wykonał kilka półkulistych ruchów tym samym wieńcząc linie ptasią głową ze sztyletowatym dziobem. Zrobił kilka kroków do tyłu, uśmiechał się ponętnie przyglądając się swojemu tworowi, jednak wkrótce powoli wygiął usta w odwrotnym kierunku, szybko wrócił do głowy i skorygował jej kształt. Dziób teraz był łyżkowaty i szeroko spłaszczony na końcu.

– Ostatni detal – wyszeptał do siebie, podniósł rękę z piórem, zamachnął się i niespodziewanie zatrzymał ją w połowie drogi, spojrzał z ukosa na pióro: – Hmm... Chyba powinienem je uzupełnić.

Dwoma palcami wyciągnął spoczywający w kieszonce marynarki między fałdami złożonej w podwójny trójkąt poszetki flakonik z atramentem i na jego miejsce włożył pióro. Odkręcił flakonik, przycisnął go sobie szczelnie do nosa i głęboko wciągnął powietrze.

– Och, prawdziwa rozkosz…

Odstawił otwarty flakonik, który zawisł w powietrzu, wziął pióro, zdjął korpus, zanurzył tłoczek w atramencie. I już chciał go napełnić, gdy nagle, gwałtownie wyjął pióro, chwycił flakonik, wlepiając oczy w jego zawartość. Na powierzchni atramentu pojawił się bąbel: jeden, potem kolejny, kilka jednocześnie, które tworzyły się i pękały, po czym przestały.

Mężczyzna patrzył podejrzliwie jeszcze przez chwilę. Wreszcie jego twarz stopniowo wypogodniała, wzruszył ramionami i wrócił do napełniania pióra. Z powrotem zanurzył tłoczek, a następnie wydał z siebie przeraźliwy krzyk. Flakonik wyleciał mu z ręki, spadł na podłogę i roztrzaskał się na kawałki. Atrament rozlewał się czarną plamą.

 

***

– Ach, to mi się nigdy nie znudzi. Nie zasłużyłem na taką pochwałę!

– Zasłużył pan.

– Wieeeeem! Zasłużyłem! – Jego twarz zrównała się z twarzą kobiety. – Bon voyage!

Zdecydowanym ruchem odepchnął od siebie wózek, popychając go na tory.

– Co pan wyprawia? – Chłopak rzucił się w ślad za wózkiem.

Damien zbliżył się do krawędzi peronu, zepchnął rower na szyny, oderwał stopę od betonu chcąc zrobić krok a wtedy poczuł, że ktoś ciągnie go do tyłu. Zdziwiony odwrócił głowę.

– Brian, co ty tu...?

– Hej, hej! Tak się nie robi, to jest po prostu nie fair! – Z tłumu wystąpił i szedł w ich kierunku oburzony mężczyzna z laską. – Tyle roboty, wszystko zepsułeś!

– Nie zbliżaj się do nich!

– Proszę, proszę! Nie wierzę własnym oczom! Mademoiselle Gretchen, jeśli dobrze pamiętam. A to niespodzianka! Nie do końca rozumiem, jak to się stało, że jest panna dziś tu z nami.

Na stację wjechał pociąg. Jego ostatni wagon zatrzymał się na wprost mężczyzny, ten przewrócił oczami:

– Tylko nie to!

Ubrana w różową garsonkę kobieta uśmiechała się i machała do niego zza szyby.

– Wystarczy tego, mam dość! Z przyjemnością zabiję cię po raz drugi, was wszystkich, a potem zrobię z waszych ciał wkłady do pióra.

Odkręcił gałkę swojej laski i wycelował ją w dziewczynę.

– O nie! On ma długopis. Co chcesz z tym zrobić? Podpisać pocztówkę? – zadrwił Brian.

Kraa kraa kraak kraa – do ich uszu zaczęły docierać coraz głośniejsze wrzaski. Nad budynkiem dworca złośliwie kracząc wirowało stado kruków.

Jeden, dwa, coraz więcej ptaków zaczęło wlatywać na peron. Nurkowały próbując ukłuć go dziobem, wczepić mu się pazurami w twarz. Mężczyzna uniknął kolejnego ataku i zamachnąwszy się laską uderzył. Kruk zakrakał głośno, po czym nieprzytomny padł na ziemię. Po chwili do ogłuszającego krakania dołączył inny, przypominający przeplatane świstem łopotanie dźwięk. Z dworcowego tunelu wyleciał trzepoczący setkami skrzydeł rój nietoperzy.

– Nie mam czasu na te dziecięce zabawy – powiedział cofając się. Jedną ręką wymachiwał laską, drugą szukał drzwi do poczekalni, aż znalazł klamkę, szarpnął gwałtownie i wskoczył do środka.

– On ucieka! Musimy go zatrzymać!

– Stój! – Gretchen zagrodziła mu drogę ręką.

 

***

Pstryk, pstryk! Nicolas zapalił zapalniczkę.

– Zwariowałeś? Zgaś to, zużyjesz całe powietrze! Weź. – Moritz podał mu latarkę. – Idź pierwszy, będę ubezpieczać nas od tyłu.

– Brian! Brian! Gdzie jesteś!

– Ciii! – Grabarz zakrył mu usta dłonią. – Proszę, tylko nie tak głośno. Co, jeśli te stwory, o których mówiłeś, naprawdę istnieją? Co, jeśli mają chłopca? Sprawdźmy lepiej po cichu, żeby w razie czego móc... wykorzystać efekt zaskoczenia.

Obok śpiącego mężczyzny w podartej bluzie usiadł szary rozczochrany gołąb, gruchał i kręcił się w jednym miejscu. Mężczyzna zmarszczył czoło, z wysiłkiem podniósł jedną powiekę.

– Czego chcesz? Ciągle jesteś głodny.

Wstał, oparł się o zabazgraną betonową ścianę i zakaszlał, sięgnął po zawiązaną na podwójny supeł reklamówkę, wyciągnął z niej bochenek chleba, odłamał kawałek i położył go na ziemi.

– Masz!

Poprawił służący jako pościel stos zgniecionych kartonów i wrócił do spania. Po chwili, obudzony stukaniem, podniósł głowę.

– Co jest znowu, Edgar? Dałem ci jedzenie, czego jeszcze chcesz?

Zajęty posiłkiem gołąb jadł, rozsypując wokół siebie okruchy, wówczas ponownie usłyszał coś jakby głuche zgrzyty, skrzypienie, zorientował się, że to nie gołąb jest sprawcą. Zaczął nasłuchiwać. Za zardzewiałą kratą szybu wentylacyjnego coś się ruszało.

“Szczury” – pomyślał.

– No i co teraz? Nie ma dalej drogi, lepiej wróćmy i poddajmy się policji. Powiemy, że nic nie wiedzieliśmy, powiemy, że to był ktoś nieznany, zakradł się w nocy na cmentarz, usłyszeliśmy hałas, poszliśmy sprawdzić no i że zobaczyliśmy zdewastowany grób.

– Powiedziałeś coś? – Nicolas szarpnął za pręty i zdjął kratę wentylacji – Chłopak musiał iść tędy.

Mężczyzna podrapał się za uchem i poczuł, jak zapada w sen, a wtedy dobiegł go wyraźny szept zza ściany. Spojrzał na kratę, ta drgnęła kilkakrotnie.

– Co to, do cholery, ma znaczyć?

Wstał i powoli się zbliżył wpatrując się w szpary między prętami.

– Pomóż mi, Moritz. Pchaj, no dawaj!

Krata się wreszcie poddała – zleciała z zawiasów, omal nie przygniatając na śmierć przerażonego mężczyzny.

– To on wrzasnął, Moritz! Jesteśmy martwi! Uciekajmy, ratujmy się!

– Stój, czekaj, czekaj, ślepy jesteś? To zwykły człowiek. Przepraszamy za najście, czy mógłby pan nam powiedzieć, gdzie my właściwie jesteśmy?

Mężczyzna gapił się na nich z otwartymi ustami.

 

***

– Nie do wiary! Widziałeś to?! Widziałeś, ile ich było? A ten dziwoląg? Przecież go znam. Widziałeś, jak się na niego rzuciły? Nic nie rozumiem – wołał zszokowany Damien.

Brian spojrzał na dziewczynę:

– Poznaj...

Gretchen pokręciła przecząco głową. Podniosła rękę i zamachała otwartą dłonią przed twarzą chłopaka.

– Nie widzi mnie, Brian.

– Póź…niej ci wszystko wyjaśnię, drogi kuzynie – poczuł zbierające się w kącikach oczu łzy. – A teraz wracaj do domu, zanim babcia zacznie się martwić.

– A ty nie wracasz ze mną? Hej, czekaj, co jest z tobą, “drogi kuzynie”? Nigdy wcześniej mnie tak nie nazywałeś.

– Pojadę następnym. Lepiej wsiadaj, nim odjedzie. – Damien wszedł do pociągu, odwrócił się twarzą do Briana.

Nagle wytrzeszczył oczy i krzyknął:

– Gdzie mój...

W tym momencie drzwi wagonu się zatrzasnęły.

– Rower! – wyczytał z ruchu jego warg Brian.

Pociąg ruszył.

– Powinieneś wracać, Brian. Jesteś tutaj zbyt długo. Nie wiemy, czy to całkowicie bezpieczne. – powiedziała Gretchen.

– A co z Damienem? Uratowaliśmy go, prawda? Czy to oznacza, że w moim…

– Pytasz o...

– Mój… nasz świat. Czy przeżył, czy żyje w obu? Powiedziałaś, że są zwierciadłami.

– Obawiam się, że to nie jest takie proste. Zwierciadło to tylko metafora. Posłuchaj, postaram ci się to wszystko wyjaśnić, ale później, teraz mamy mało czasu.

Brian i Gretchen stanęli przed skrzyżowaniem.

– Kreślarz nie daruje nam tego, co zrobiliśmy. Weszliśmy mu w drogę. – Zeszła z chodnika, kreśląc palcami znak cudzysłowia w powietrzu.

– Uważaj! — krzyknął Brian.

Gretchen znieruchomiała. Van z lodami, pojawiwszy się jakby znikąd, przejechał przez nią na wylot, ochlapał Brianowi spodnie i szybko zniknął wyrzucając niebieskawą smużkę spalin. Dziewczyna przebiegła jezdnię w skos, przypadła do muru po przeciwnej stronie.

– Pomóż mi.

Oboje wspięli się na ogrodzenie. Dziewczyna złapała go za rękę i pociągnęła za sobą zręcznie manewrując między nagrobkami.

– Chodź.

Chłopiec wlepił oczy w jej dłoń.

– Jak ty to... przecież...

– Będzie cię szukał, oczywiście ma wielu sług, ale nie jest wszechmogący...

– Czekaj! – Brian wyrwał palce z uścisku Gretchen i się zatrzymał. – Nie ruszę się stąd, aż mi powiesz, jaki masz plan! Masz plan, prawda?

Gretchen się uśmiechnęła podeszła do chłopca, objęła go ramieniem i poprowadziła kilka kroków dalej w głąb alei, ku cmentarnej studni.

– Pytasz, czy mam plan? Cóż, planowanie to niezbędny warunek powodzenia każdego przedsięwzięcia. Ale... – Gretchen pochyliła się nad okrągłą cembrowiną. Nagle zrobiła strwożoną minę. – Patrz tam! – zawołała.

Chłopak odwrócił się gwałtownie.

– Co? Gdzie?

Popchnęła go mocno tak, że Brian wpadł do nieosłoniętej studni.

– Ale jest moim słabym punktem.

 

***

Wąską, porośniętą po bokach bujną trawą, z jednej strony sięgającą aż po horyzont, z drugiej zaś skręcającą w kierunku rozmarzonych przedmieść drogą jechał nastolatek na rowerze z wypełnioną paczkami gazet brezentową torbą. Zatrzymał się, zlazł z roweru, pomacał przednią oponę, oparł rower o niski, złożony ze spiętrzonych głazów murek, wyciągnął jedną gazetę, pchnął drewniana furtkę, podszedł do czarnych opatrzonych srebrną kołatką w kształcie kaczej główki drzwi wejściowych i wsunął gazetę w szparę na listy. Peter oblizał palce, mocniej zawiązał pasek białego wełnianego szlafroka, podniósł gazetę spod drzwi, wrócił do kuchni, usiadł przy stole, rozłożył gazetę, wziął z talerza parówkę i zaczął czytać: “Wiktor, wykrzyknik, to nie czas na jedzenie, wykrzyknik”. Skąd gazeta zna moje imię?! Właściwie to mam na imię Peter – powiedział z triumfalnym uśmieszkiem, celując parówką w arkusz.

Wziął parówkę do ust, litery zaczęły szybko wędrować między zdaniami i zamieniać się miejscami: “Wik-tor, nie bądź id-io-tą. To Ja!”.

Mężczyzna zerwał się zza stołu, upuszczając parówkę na podłogę.

– Przepraszam, panie… Nie poznałem pana.

„Skąd te bachory się tutaj wzięły, Wiktor? To jest niemożliwe!”.

– Kto? Panie, o kim pan mówi?

Litery rozpadały się i kurczyły, jakby topniały z gorąca. Chwilę później na papierze pojawiły się dwie twarze: dziewczyny i chłopca.

 

***

Czarna kurtyna powoli się rozsunęła, a z głębi sceny wydobył się skierowany ku widowni – od wieków ten sam – blask wschodzącego projektora. Rzucany z niego niewyraźny przymglony obraz stawał się ostrzejszy i oto ukazał się on – cmentarz – wysoka najeżona brama, przed którą stanął migający na czerwono-niebiesko samochód. Dwaj mężczyźni opuścili radiowóz. Biegli wąską aleją, płosząc tańczące w promieniach drobinki kurzu, mijali rzeźby i mauzolea, aż w końcu się zatrzymali.

– Tędy, oficerze. Proszę zobaczyć, tak jak mówi… – Grabarz zesztywniał. – Co ona tu robi? – powiedział, jąkając się.

– Kto? – zapytał sceptycznie funkcjonariusz.

– Ziemia! Ta ziemia! Przysięgam, jeszcze kilka godzin temu jej tu nie było! – Moritz chwycił garść ziemi z grobu.

– Mamy tu jawne wykroczenie.

– Tak! Zgadza się! Sprytnemu włamywaczowi udało się zatrzeć ślady!

– Chodziło mi o bezpodstawne wezwanie policji. Będę musiał wystawić panu mandat, panie Moritz. Ale najpierw... macie tu może toaletę?

– Tak, tak, oczywiście. Jest u mnie w domu, tu niedaleko, obok północnego muru. Zaprowadzę pana.

– Co? Pan tu mieszka? To wiele tłumaczy, chyba się pan przepracował.

– Nie powiedziałem panu wszystkiego – wyznał grabarz po kilku minutach wahania. – Był tu ktoś jeszcze... Próbowałem ich powstrzymać, ale nie chcieli mnie słuchać. Uparty chłopiec – stwierdził i otworzył drzwi swojego domu.

– Jaki chłopiec? Ten chłopiec? – Policjant wskazał na Briana, który stał obok, przybrawszy maksymalnie niewymuszoną pozę z ręką opartą o otwartą lodówkę.

– Wujku Moritz, wróciłeś! – zawołał z pełnymi ustami.

 

***

– Samuel, gdzie jest Brian? Widziałeś go? Która godzina? Chłopak spóźni się do szkoły.

– Siódma piętnaście – odrzekł, nie podnosząc głowy znad gazety.

Matka chłopaka podeszła do prowadzących na piętro schodów.

– Briaaan! Schodź, bo się spóźnisz! – zawołała.

I w tejże chwili usłyszała za plecami pukanie.

– Kto to może być tak wcześnie?

Otworzyła drzwi. Za progiem stał wyglądający na silnie wyczerpanego mężczyzna z kilkudniowym zarostem.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry – przywitał się. – Pani Brotke?

– Tak. W czym mogę panu pomóc?

Mężczyzna ciężko odetchnął.

– Nazywam się Nicolas...

Drrrrrr! – Przerwał mu stojący na stoliku zaraz przy schodach telefon.

– Przepraszam na chwilę. Panie Nicolasie, niech pan wejdzie. – Odsunęła się na bok, wpuszczając go do środka, zatrzasnęła drzwi i sięgnęła po słuchawkę.

– Halo! Brian? Myślałam, że śpisz? Gdzie jesteś? Co? Jaki kolega? Nie możesz tak po prostu znikać, mu… musiałeś uprzedzić! Dobrze, już dobrze, zjedzcie coś i idźcie do szkoły! Później pogadamy. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Nicolasa. – Ach, ci nastolatkowie... A więc w czym mogę pomóc, panie Nicolasie?

– Jestem... Chciałem…

 

***

Sznury zaparkowanych jedno za drugim aut ciągnęły się wzdłuż krawężnika po obu stronach ulicy. W oczy rzucał się przerdzewiały samochód o przyciemnionych szybach i wyblakłą naklejką z napisem: „DUMNY RODZIC” na tylnym zderzaku. W fotelu kierowcy siedział Peter. Miał na sobie czarną koszulę i okulary o złotych oprawkach. Patrzył nieruchomo przed siebie, ręce miał oparte na kolanach. W jednej trzymał pistolet, drugą dokręcał tłumik na jego lufę.

 

***

Damien zabrał palec z przycisku dzwonka.

– Otwarte! – zawołał kobiecy głos.

Chłopak szybko wszedł do środka.

– Dzień dobry.

– Cześć, kochanie! Zjesz coś? Mam tu ryż z rodzynkami oraz...

– Nie, dzięki, ja tylko na chwilę. Czy Brian jest u siebie?

– Błagam, tylko nie to. Powiedz, że się przesłyszałem...

– W drzwiach kuchni stał Brian.

– Co masz na myśli?

– Ryż z... rodzynkami! – Twarz Briana wykrzywił grymas obrzydzenia.

– Właśnie cię szukałem, drogi kuzynie.

– Jasne.

Zapadła cisza.

– Co słychać? – spytał w końcu Brian

Damien rozwarł ręce, uniósł pytająco brwi.

– – Mówiłeś, że powiesz – wyszeptał.

– Co niby mam powiedzieć?

– Siadajcie, kochani! – zachęciła kobieta.

– Tak, tak, już idziemy – odezwał się Damien i wypchnął kuzyna do holu.

– Co jest z tobą?

– Obiecałeś mi wszystko wyjaśnić!

Brian uśmiechnął się do kuzyna.

– Słuchaj, może pójdziesz sobie poczytać komiksy do mojego pokoju? Co ty na to? A ja w tym czasie poszukam lekarza, no bo… – zrobił pauzę – …no bo już całkiem ci odbiło!

Nieoczekiwanie rozległ się dzwonek do drzwi.

 

***

Peter szedł brzegiem chodnika. Dłonie miał złożone przy piersiach, trzymał w nich grubą książkę w twardej okładce, na której widniała czerwona szachownica. Wreszcie zatrzymał się pod drzwiami jednego z domów.

Okna salonu były przysłonięte. Rozejrzał się po pustej ulicy, po czym silnie przycisnął dzwonek i szybko wsunął dłoń pomiędzy kartki swej książki.

 

***

– Patrz! Chyba nawet nie muszę nigdzie iść! To na pewno lekarz! Otworzę! – krzyknął Brian i z rozmachem pociągnął drzwi.

 

***

– Panie Nicolasie, przecież już panu powiedziałam, nie będziemy sprzedawać naszego domu! – Kobieta nagle zawiesiła głos, marszcząc brwi. – Bardzo przepraszam, myślałam, że to… ktoś inny. Dzień dobry, panie...

– Pe… ktor, to znaczy Wiktor, Wiktor Hawranke!

– Jeżeli jest pan agentem, to muszę pana rozczarować – nie planujemy żadnej przeprowadzki, poza tym...

– Czy zastałem Briana? Jestem... opiekunem koła szachowego. Chciałbym z nim przedyskutować kilka spraw dotyczących naszego koła... szachowego.

– Nie wiedziałam, że Brian gra w szachy... Nie ma go w domu. Jest w szkole, mogę mu przeka...

– Jakiej szkole?

– W okolicy jest tylko jedna.

 

***

– Dzień dobry, nazywam się Eugene Langeweile. A więc gdzie jest mój pacjent? – zapytał mężczyzna w niebieskim kombinezonie i równie niebieskiej bejsbolówce.

– Nie do wiary, rzeczywiście jest pan lekarzem! Oto on – Brian wskazał na stojącego obok kuzyna – ma na imię Damien, przypuszczalna diagnoza…

– Chodziło mi o pralkę. – uciął mężczyzna.

– Kto to tam przyszedł, Brian?

– Witam panią. Eugene Langeweile do pani usług.

– A tak, tak, oczywiście. Proszę wchodzić, panie Langeweile. Czekałam na pana.

***

Peter wsiadł do wozu, położył książkę na kolanach, otworzył ją, zabezpieczył ukryty wewnątrz pistolet, włączył radio, uruchomił silnik i z piskiem opon odjechał.

 

***

Brian uwielbiał książki, lecz nigdy ich nie czytał.

Chłopak w czarnym T-shircie przekręcił czapkę daszkiem do tyłu, popatrzył wokół:

– O nie, to on! – wykrzyknął i chwycił idącego obok kolegę przytrzymując go za plecak.

– Nie, nie patrz tam.

– Kto?

– Zgadnij.

– Hah, wiedziałem, że Henker jest nieśmiertelny.

Auto zrównało się z kolegami, minęło tablice “PARKING TYLKO DLA PRACOWNIKÓW SZKOŁY”, zwolniło i wjechało na parking.

– Co mam teraz robić?

– O co ci chodzi?

– Nie napisałem tego jego cholernego wypracowania! Na pewno mnie zawiesi... Chwileczkę, przecież to ty mi powiedziałeś, że tata Eriki jest lekarzem i że...

– Claudii.

– Co?

– Tata Claudii. To bez znaczenia, że Henker zmarł na jego dyżurze i że widział, jak go przewożą do kostnicy.

– Czekaj, naprawdę w to uwierzyłeś? Stary Henker rzeczywiście był w szpitalu, ale tę cześć z kostnicą zmyśliłem. Ma przecież tylko zwichniętą kostkę.

– Dzięki, Stephenie Kingu!

– Przepraszam.

 

***

Mężczyzna w prostokątnych okularach zaciągnął ręczny hamulec, sięgnął ku leżącej na miejscu pasażera skórzanej teczce, wyjął z niej plastikowy grzebień, opuścił osłonę przeciwsłoneczną i patrząc w lusterko, przeczesał przypominające perukę włosy.

– Dzień dobry, panie Henker! – Obok wysiadającego z auta mężczyzny rozbrzmiał czyjś spokojny, lekko uroczysty głos.

– Dzień dobry. Przepraszam, czy ja pana znam?

– Nie zna mnie pan, panie Henker. Nazywam się Leonard Woolf. – Wsparty na lasce mężczyzna podał mu swoją legitymację.

Ten przyglądał się jej wnikliwie przez kilka sekund, po czym nerwowo odciągnął kołnierz swojej koszuli.

– Jest pan z... – głos mu się załamał.

Mężczyzna przyłożył palec do ust:

– Proszę, zachowajmy dyskrecję.

– Tak, tak, oczywiście. Jeśli wolno zapytać, jakiego rodzaju sprawa pana do mnie sprowadza, panie Woolf?

– Potrzebna jest nam pomoc, pomoc kogoś takiego jak pan, dzień i noc czuwającego patrioty, pański kraj pana potrzebuje, panie Henker! – to mówiąc mężczyzna wyprężył się.

– Tak jest, sir! – odparł zdecydowanym głosem.

– Excellent! To, co teraz panu powiem, jest ściśle tajne. Jedna z pana uczennic również jest naszą agentką, nazywa się Juliette Traumer. Ma pan za wszelką cenę dostarczyć ten oto list do agentki Traumer.

Henker wziął kopertę do ręki.

– I tyle? – spytał.

– Myśli pan, że poradzi sobie z tak trudną i wielce odpowiedzialną misją?

– Więc mam po prostu przekazać list i to wszystko. Mógłbym…

– Czy możemy... czy ten kraj może na pana liczyć, panie Henker!?

– Nie zawiodę pana, panie Woolf! – odrzekł i kilka razy zasalutował.

 

***

– Mam pomysł – powiedział chłopak w bluzie z kapturem wskazując papierosem siedzącego na krawężniku kolegę – Chodź!

– Dokąd ty chcesz iść?

– Do biblioteki, spróbujemy coś wykombinować.

– Nie zdążymy, nie ma szans.

– Chodź, mówię ci! – Kopnął koniec deskorolki, złapał go, po czym obaj pobiegli w kierunku frontowych drzwi.

 

***

“Wiedziałem, że ta chwila kiedyś nadejdzie, że wreszcie będą mnie potrzebowali!” – stwierdził w myślach dynamicznie stąpający po wykaflowanej posadzce Henker. “Agent Traumer… Cóż za niedorzeczność... No nic, najpierw misja Alfred, a potem, potem być może uda ci się ich przekonać. Albo nawet nie będziesz musiał, gdy zobaczą, jak...”.

Nagle Henkera dobiegły dwa ożywione głosy po drugiej stronie korytarza, zakłócając jego wewnętrzny dialog.

– Nie tędy, tamtędy! Nigdy wcześniej nie byłeś w bibliotece?

– Nie, oczywiście, że nie. Niby co miałbym tam robić?

– Co się tu tak błąkacie? Dlaczego nie jesteście na lekcji, panie Thomasie?

– Jesteśmy... chcieliśmy...

– Idziemy do biblioteki!

– No widzę... Mam nadzieję, że nie zapomnieliście przynieść swoich wypracowań, bo inaczej będę zmuszony...

– Tak! Oczywiście, mamy je!

– Doprawdy? Hmm, a to niespodzianka! W takim razie nie mogę się doczekać, aż będę mógł je przeczytać, zwłaszcza pańskie, panie Thomasie.

***

Chłopak o imieniu Edward wyrwał kartkę z zeszytu, darł ją na mniejsze kawałki, które następnie gniótł naślinionymi palcami, formując je w kulki. Zaopatrzywszy się w dostateczną ilość amunicji, wziął długopis, rozkręcił, wyjął z niego wkład i załadował pocisk, upewnił się, że nie ściągnął na siebie uwagi nieprzyjaciela, przyłożył go do ust i dmuchnął.

– Hej! Widziałem to, panie Dombrowsky! Jutro czekam na pana rodziców!

Papierowa kulka przeleciała kilka ławek dalej i wpadła do piórnika.

Pociągłe, polakierowane na czarno palce otworzyły grzbietem zwrócony na godzinę szóstą notatnik. Czubek kciuka przejeżdżał po brzegach kartek, wprawiając w ruch biegnącą wzdłuż marginesów postać chłopaka w szortach i podkolanówkach. Juliette sięgnęła do piórnika, wyciągnęła przesiąkniętą śliną kulkę i skrzywiła się z obrzydzeniem. Wtedy rozległ się dzwonek na przerwę. Dziewczyna zarzuciła plecak na ramię, wzięła notatnik pod pachę i ruszyła do wyjścia.

– Pani Traumer, proszę chwilę zostać, proszę usiąść.

Mężczyzna odprowadził wzrokiem ostatniego ucznia, a gdy ten zniknął w drzwiach, złapał leżącą przed nim książkę i nie odrywając od biurka przesunął ją w bok. Juliette zobaczyła małą fioletową kopertę.

Henker jednym palcem popchnął ją w stronę dziewczyny.

– Dla pani.

– Dla mnie?

– Wiadomość.

– Od kogo?

– Może mi pani zaufać. Agent Traumer – dodał szeptem.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi.

Juliette wzięła kopertę, przyjrzała jej się badawczo, ostrożnie ją rozerwała i wyjęła złożoną na pół kartkę.

– Kiedy poproszono mnie, abym przekazał pani tę kopertę... depeszę, tak sobie pomyślałem, że moje doświadczenie, wiedza, którą…

– “Spotkamy się w bibliotece. Brian”. – przeczytała dziewczyna.

–...i w związku z tym... może ewentualnie… mogłaby pani zasugerować swoim… pani przełożonym rozważenie możliwości mojej…

Dziewczyna zerwała się z miejsca i wybiegła z klasy.

– Dalszej współpracy z pani organizacją – nie zdążył dokończyć.

 

***

Ogromny balon z gumy do żucia na chwilę zasłonił całą twarz chłopca o farbowanych na czarno włosach, których odrośnięte korzenie miały odcień kasztanu, po czym pękł.

– Znalazłem! Thomas, patrz! – zawołał drugi chłopiec, wyjął z regału książkę o podniszczonej okładce i pokazał ją koledze. – Jesteśmy uratowani!

– Brian, jesteś tam? Brian! – Z drugiej strony regału rozbrzmiał czyjś miękki, przyciszony głos.

– Słyszałeś to? – zdziwił się Markus.

– Brian, gdzie jesteś?

Thomas wstał od stolika, zbliżył się do kolegi, następnie obaj zajrzeli w powstałą po wyjętej książce szczelinę. Między regałami szła dziewczyna w przypominającej podkoszulek szarej sukience powyżej kolan, zrównała się z nimi tak, że mogli dojrzeć jej profil.

– Brian, to ty? Czekaj!

Nagle szybkim krokiem, prawie biegnąc, zniknęła im z oczu. Ruszyli za nią, szli wzdłuż regału, próbując wypatrzeć coś przez szpary między półkami. Dziewczyna zatrzymała się obok ściany na drugim końcu czytelni.

– Co się stało, dlaczego uciekasz?

– Brian?

Thomas przylgnął twarzą do wąskiej szpary między półkami a ścianą

– Co się tam dzieje? – szepnął Markus. – Posuń się, ja też chcę zobaczyć.

– Czekaj – warknął.

Widział tylko jej cień, mimo iż sala była dobrze oświetlona. Z jakiegoś powodu, tuż nad miejscem, w którym stała, nie paliła się żadna świetlówka.

– Jest ciemno, nic nie widzę.

Nagle lampa zamrugała.

– Brian? – Cień opartej na lasce postaci wypełniła posadzkę obok niej.

– Babcia?

– Witaj, Juliette.

– Myślałam, że... umarłaś, babciu. – Z trudem próbowała powstrzymać szlochanie.

– Umarłam? Co za bzdura! Chodź, przytul mnie.

Juliette bez słowa rzuciła się w jej ramiona.

– Muszę cię teraz spytać o coś bardzo ważnego, ma chère... Twój chłopak Brian, gdzie on jest? Grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, chcę mu pomóc.

– Jakie niebezpieczeństwo? O czym ty mówisz, babciu? I nie jest moim chłopakiem.

– Chcą go skrzywdzić bardzo źli ludzie.

– O nie, babciu!

– Nie pozwolę na to, obiecuję, ma chère. No to, gdzie on jest?

– Nie wiem, babciu... Dostałam wiadomość. Myślałam, że...

– To ja! Ja ją napisałam, nie chciałam, żeby ktoś nas zobaczył. Masz może jakieś pomysły, gdzie mógł pójść? Jest twoim przyjacielem, tak? No to na pewno musiał ci coś wspomnieć o swoich planach. Na przykład...Hmm, pomyślmy... Na przykład: majstrowanie szałasu, gra w szachy, połączone z wyprawą w zaświaty, koszenie trawnika!

Juliette wysunęła się z jej objęć, zrobiła krok do tyłu.

– Nie jesteś moją babcią, nieprawdaż?

– Oczywiście, że jestem, głuptasie!

– W takim razie powiedz, jak miał na imię twój... twój pies?

– Jakie to w ogóle ma znaczenie?! Nie pamiętam...

– Jak możesz nie pamiętać, babciu. Max, twój ulubieniec?!

– No tak, oczywiście! Max, mój kochany Maxi. Przepraszam, to pewnie przez nerwy...

– Nie szkodzi, babciu, bo tak naprawdę nigdy nie miałaś psa. Masz uczulenie na sierść. Kim jesteś i czego ode mnie chcesz?

– Dlaczego dzieci zawsze muszą być takie uparte? Dlaczego nie możecie zachowywać się jak dorośli i po prostu pogodzić się z zastanym porządkiem rzeczy? – Kobieta chwyciła ją za rękę i mocno ścisnęła.

– Puść mnie!

Ale ona się tylko uśmiechnęła.

– Teraz sam do mnie przyjdzie.

Pomieszczenie rozbłysło nieznośnie jaskrawym światłem. Thomas odskoczył od regału i przetarł oczy.

– Chyba oślepłem.

Kilka sekund później wszystko wróciło do poprzedniego stanu.

– Gdzie oni są? Widzisz coś?

– Głuchy jesteś? Powiedziałem, że chyba oślepłem!

Markus przywarł do ściany:

– Nie ma ich!

Thomas powoli odjął ręce od oczu.

– Wiesz co? Chyba jednak nie oślepłem.

Koledzy zaczęli biec, okrążyli regał, kilka książek spadło z półek na podłogę. Po dziewczynie jednak nie było ani śladu, przeszukali całą salę łącznie z damską toaletą. Biblioteka była pusta.

– Nie mogły wyjść tak szybko...

– Obstawiam, że właśnie byliśmy świadkami porwania.

– Niewykluczone.

– Zawsze wiedziałem, że są wśród nas.

– Kto?

– Przybysze z kosmosu.

– Nie wiem, stary. Chyba mówiła po francusku, ale i tak dostałem gęsiej skórki. Chodź, musimy jak najszybciej go znaleźć!

– Kogo?

– Twojego wuja z Wittenooma.

– Nie rozumiem po co ci mój wujek...

Thomas przesunął dłonią po swojej twarzy, kręcąc z rezygnacją głową.

– Briana! Znaleźć Briana!

– Czekaj, a wypracowanie?

– Co? Kogo to teraz obchodzi?

Wyszli na korytarz.

– Wybacz, muszę skorzystać z toalety.

– No nie, chyba żartujesz. Nie mogłeś zrobić tego w bibliotece?

– Nie naciskaj na mnie! Wtedy mi się nie chciało.

– Okay, okay. Proszę, tylko szybko!

– Jasne. – Markus wbiegł do toalety, pchnął drzwi najbliższej kabiny i usiadł na sedesie. Po chwili ściągnął brwi. Z sąsiedniej kabiny dochodziła ledwo słyszalna muzyka, zaczął lekko kiwać głową do jej rytmu.

– Hej! Znam tę piosenkę! – zawołał i puknął kilka razy w ścianę kabiny. – Hej, fajna piosenka!

Nikt nie odpowiedział.

– Hej, jesteś tam? – Zapukał jeszcze raz. – Mówię, że też lubię tę piosenkę – powiedział głośno. – Tak przy okazji, jestem Markus. Hej, zasnąłeś tam!?

Szybko wstał, naciągnął spodnie, wlazł na muszlę klozetową, złapał się za górną część sąsiedniej kabiny, przechylił się i zajrzał do środka jednocześnie podśpiewując: „Mama, we all go to hell...”.

Na zamkniętej muszli siedział Peter, miał założone na uszach słuchawki, w dłoni ściskał pistolet. Markus przykrył usta ręką, żeby nie krzyknąć, i odchylił się do tyłu. Z trudem przełknął ślinę, po czym ostrożnie, powoli znowu się wychylił. Na kolanach mężczyzny leżała książka. Pistolet zniknął, zamiast niego mężczyzna trzymał wycięty kawałek gazety z wizerunkiem czyjejś twarzy. Był podpisany “Brian Brotke”.

Markus wytrzeszczył oczy, zlazł z muszli, wyszedł z kabiny, szerokim krokiem, na paluszkach przeszedł do drzwi ubikacji, pociągnął za klamkęmi wpadł na Thomasa.

– Serio, twoim zdaniem to jest szy…?

Markus obiema rękami zasłonił mu usta i wypchnął go na korytarz.

Wskazał na siebie kciukami i zaczął szybko nimi poruszać.

– No co ty? Co ty? Nie rozumiem.

– Nie ja! Przyszedł po niego, jest w kiblu.

– Kto przyszedł?

– Zabójca! Ma jego zdjęcie!

– Jakie zdjęcie?

– Briana!!

– Jeśli to jakiś kolejny żart, to...

– Nieeee, przysięgam. Ma pistolet!

Zabrzmiał dzwonek. Z klas zaczęli wysypywać się uczniowie. W tłumie pojawił się ciemnowłosy chłopak z oczami o opadających powiekach. Szedł z naprzeciwka w ich stronę.

– O nie, to on! To on! To Briaaaan! – Markus biegiem ruszył przed siebie – Czekaj, co ty robisz?

Brian podszedł do swojej szafki, zaczął wykręcać szyfr. Niespodziewanie ktoś złapał go za ramię.

– Hej, co jest?

– Siema, ratujemy ci życie – odparł Markus i rozejrzał się po korytarzu. – Tędy, szybciej!

Koledzy pociągnęli Briana za sobą, po czym wepchnęli przez drzwi opatrzone tabliczką “SKŁADZIK”.

– Gdzieś tu musi być… – – Thomas pstryknął wyłącznik i zapalił światło.

Stali w ciasnym pokoju, otoczeni przez wiadra i mopy.

– Posłuchaj, stary, nie mam pojęcia, co takiego zrobiłeś, że najpierw porwali twoją dziewczynę, a teraz chcą cię ukatrupić, ale…

– Nie jest jego dziewczyną. – Markus zakaszlał. – Przepraszam.

– To nieistotne! Może przestaniesz mi przerywać?

– Jaką dziewczynę?

– Jane... Jeal...

– Juliette! – poprawił go Markus.

– O nie...

– Nawet jeśli obrabowałeś bank, to i tak nie pozwolimy żabojadom cię dorwać.

– Żabojadom?

– Tak jest. Mówiła z takim dziwnym akcentem. Myślę, że to francuski.

– Kreślarz! Muszę iść, muszę znaleźć Gretchen.

– Czekaj, nie tak szybko. – Thomas zagrodził drzwi. – Mój partner twierdzi, że widział killera. Prawda, Markus?

– Tak jest. Miał pistolet, miał też twoje zdjęcie, Brian... Ale myślę, że wiem, jak możemy cię stąd wydostać.

– Dlaczego mi pomagacie?

– Nie przepadamy za Francuzami. Poza tym, każde inne zajęcie, nawet takie, które zagraża życiu, wydaje się być bardziej sensowne od lekcji z Henkerem. – Dwaj chłopcy wybuchnęli śmiechem.

– Ciszej! Zwariowaliście!? – warknął Thomas.

 

***

– Nie wiem, chyba dzisiaj go nie widziałem. Przepraszam, kim pan…?

– Klub książki. Mam tu nową lekturę. – Peter uniósł trzymany w ręku tom – Myślę, że powinna zainteresować chłopca.

– Wow, nie wiedziałem, że Brotke potrafi czytać. Powiem mu, że pan o niego pytał.

– Klasa jest w drugą stronę, panie Thomasie – zwrócił się Henker do mijających go uczniów.

– Tak, tak. Chcieliśmy tylko odprowadzić kolegę na boisko. – Markus wskazał dłonią pluszowego kruka w szortach i koszulce z numerem jeden.

– Jest naszą nową maskotką.

– Do przodu, Kruki! Tak trzymać! – dodał entuzjastycznie Thomas.

– Odkąd niby panów obchodzi życie sportowe tego miejsca? Dzień pełen niespodzianek.

Peter sondował ich wzrokiem, gdy szli korytarzem w kierunku wyjścia. Thomas pchnął drzwi ramieniem, koledzy zbiegli po frontowych schodach i podbiegli do stojaka z rowerami.

Brian z trudem zdjął z siebie olbrzymią ptasią głowę i rzucił ją na chodnik.

– Dzięki, chłopaki! Nie wiem, jak bym sobie poradził bez was! Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy!

Brian wsiadł na swój rower.

– O co ci chodzi? Nie wracamy tam. Przecież powiedziałem, że nie pozwolimy im cię dorwać! Będziemy cię osłaniać! – Thomas wskoczył na deskorolkę.

– Ruszajmy!

– Hej, a co ze mną? – spytał Markus.

– Pojedziesz z Brianem.

Markus usiadł okrakiem na bagażnik roweru i złapał Briana w pasie.

– No to, dokąd jedziemy?

Brian przez chwilę się wahał, po czym odpowiedział:

– Cmentarz.

***

– Cześć, mamo. Nie uwierzysz, co za zwariowany dzień. – Moritz uklęknął obok kamiennej płyty z wyrytą inskrypcją:

“ŚP. Else Bestatter ✡29.08.1940†16.04.2005”.

– Nicolas, to wszystko przez niego. Zjawili się tu, on i ten obłąkany dzieciak, twierdząc, że... – nagle urwał – Jakie słowo? Mamo, ale… przecież on… Już dobrze, mamo, przepraszam, nie powinienem był użyć słowa na O. A więc, o czym to ja mówiłem?

 

***

– Tędy...

– Czego konkretnie szukamy?

– Patrz, Markus ma tak samo na nazwisko jak ty! Obstawiam, że jest jakimś twoim krewnym. Co sądzisz, Brian?

 

***

Grabarz wytężył słuch.

– Przez chwilę wydawało mi się, że znowu słyszałem jego głos. Co masz na myśli? Czyj? Mamo, czy ty w ogóle mnie słuchałaś?

– Charlotte, jesteś tam? To pilne! Charlotte, proszę, odpowiedz! – Brian rozpaczliwie kopnął drzwi mauzoleum.

– Stary, tu nikogo nie ma.

– Nie zmuszałem was, byście tu przychodzili!

– Okay, okay, przepraszam, stary.

– Brian? – zapytał cieniutki głos, dobiegający z otworu nad portalem.

– Tak, to ja!

Thomas i Markus spojrzeli na siebie. Charlotte wychyliła się poza ceglany mur, rozejrzała szybko i natychmiast schowała z powrotem.

– Charlotte, gdzie jesteś?!

Coś z trzepotem wyfrunęło z mauzoleum. Thomas krzyknął i złapał Markusa za rękę, po czym szybko ją puścił.

– Przepraszam cię, mój chłopcze. Słyszałam, jak mnie wołałeś, ale pomyślałam, że śnię – usłyszeli.

Koledzy jednocześnie się odwrócili. Na uniesionej dłoni posągu za ich plecami bujał się mały czarny nietoperz.

– Witam.

– Wow! Jasny... Czy to jest gadający nietoperz?

– Ma na imię Charlotte – rzucił ostro Brian.

– Mój chłopcze, jest już tak późno… Czy coś się stało? – Charlotte ziewnęła.

Thomas zmarszczył brwi.

– Późno?! Przecież jest dopiero druga po południu

– Znalazł mnie... Wie, że to byłem ja… Kreślarz...

– Co? Ale jak? Myślałam… Gretchen mówiła, że... O mój…. Jesteś cały?

– Nic mi nie jest. Dzięki Thomasowi i Markusowi zdołałem uciec, ale kreślarz ma Juliette...

– Kto to jest Juliette?

– Dziewczyna ze szkoły – wtrącił Markus.

– Hmm... Z jakiegoś powodu myśli, że będziesz próbował ją znaleźć... – Charlotte zajrzała mu pytająco w oczy – i widzę, że ma rację.

– Jest moją koleżanką.

– Muszę powiadomić Gretchen o tym, co się stało, i to natychmiast! – Charlotte rozłożyła skrzydła, wykręciła pieruet i przemknęła nad głowami kolegów.

– Świetny pomysł, nie spiesz się. My tu sobie poczekamy, prawda chłopaki? W końcu, najprawdopodobniej to nasza ostatnia szansa na to, by się lepiej poznać.

– Ostatnia? – zapytał Thomas.

– Chyba mówi o wykluczającej dalsze zacieśnienie relacji perspektywie bycia zamordowanym! – dedukował Markus i od razu poczuł na sobie pełny irytacji wzrok Thomasa.

Pokryte zieloną patyną drzwi mauzoleum zgrzytnęły i się otworzyły.

– Ukryjcie się w środku, dopóki nie wrócę!

– A mnie się tu nawet podoba! – stwierdził Markus, spacerując po ciemnym grobowcu.

– Słuchajcie, przecież to się nie dzieje naprawdę! Na pewno jestem teraz w swoim pokoju, a to wszystko tutaj to tylko wytwór mojej wyobraźni. Bez urazy, ale najemny morderca w szkolnej toalecie, gadający nietoperz i ścigany przez francuską mafię trzynastolatek… Chwileczkę, jeżeli to jest sen... – Thomas sięgnął do kieszeni i wyciągnął zapalniczkę, po czym zapalił ją – … to w takim razie...

– Lepiej tego nie rób, stary.

– Dzień dobry i do zobaczenia w realnym świecie!

Po tych słowach Thomas podniósł dłoń nad płonącą zapalniczkę, przez krótką chwilę patrzył na nich z uśmieszkiem, po czym wrzasnął z bólu.

– Ci…! Słyszeliście to?

Brian przyłożył ucho do drzwi.

– Ktoś jest na zewnątrz – szepnął. – Bądźcie cicho.

Koledzy usłuchali polecenia, Thomas ze łzami w oczach dmuchał sobie na dłoń, Markus odruchowo zrobił krok do tyłu i zahaczył piętą o leżący na posadzce odłamek marmuru.

O mało nie upadając, zdołał wystawić rękę i oprzeć się o ścianę mauzoleum. Głęboko odetchnął, silnie popękana płyta przechyliła się pod jego ciężarem, a ręka Markusa wpadła do znajdującej się za nią wnęki. Szarpnął się, ale nie od razu zdołał ją wyswobodzić. Poczuł jak coś lepkiego oplata mu dłoń, mocnym pociągnięciem wyrwał ją z otworu. Zdjął z palca coś, co przypominało pęk pajęczyny.

Odwrócił się w stronę przyjaciół, pokazując uniesione kciuki. W odpowiedzi Brian spojrzał na niego z wylęknioną miną. Zajęty dmuchaniem na poparzoną dłoń Thomas początkowo niczego nie zauważył, w pewnym momencie podniósł oczy i utkwił wzrok w Markusie.

Ten wziął głęboki wdech i powoli odwrócił głowę. Wtedy Brian zaczął machać rękami, sygnalizując mu, żeby tego nie robił. Markus ujrzał wystającą z otworu ludzką czaszkę, obciągniętą resztkami zeschłej pożółkłej skóry, z kępami siwych włosów, szczerzącą swe długie poczerniałe zęby, jakby się uśmiechała. Markus westchnął z ulgą:

– Wszystko w porządku, to tylko szkielet!

Wtedy czaszka nagle się poruszyła. Chłopak odskoczył w bok, przez kilka sekund stał wpatrując się w nią z obawą, po czym spojrzał na Briana.

– Wydawało mi się, że... żuchwa trupiej czaszki opadła w dół, a z jej wnętrza wyłonił się duży czarny szczur.

 

***

– A teraz podziękujmy za ten wspaniały posiłek – powiedział pochylony nad obficie wypełnionym ziemniakami talerzem mężczyzna w spodniach z szelkami oraz niebieskiej koszuli i wyciągnął ręce, by ująć dłonie siedzących po jego bokach młodej dziewczyny z warkoczami i kobiety w chuście. – Chcemy podzię...

Aaaaaaa! – usłyszeli czyjś odległy, stłumiony krzyk. Z pobliskich drzew z wrzaskiem poderwały się wystraszone ptaki.

 

***

– Uspokój się! – Brian podbiegł do Markusa i zasłonił mu usta. – To zwykły szczur! Widzisz, już go nie ma!

Drzwi do mauzoleum otworzyły się z hukiem, wpuszczając jasną smugę światła. Stał w nich Moritz.

– Co tu robicie? O nie, znowu ty! Co ty? Śledzisz mnie?!

– Panie Moritz, to nie to, co pan myśli.

– To Nikolas. To on kazał ci mnie śledzić, nieprawdaż?

– Nie, panie Moritz, to nie...

– Powinienem był się domyślić...W co wy chcecie mnie wrobić?!

– Panie…

– Nie udawaj, że nie wiesz!

Ponad grabarzem wyrosła męska sylwetka. Peter odciągnął kurek pistoletu.

– Nie ruszaj się! Potrzebny mi jest tylko chłopiec.

– Najpierw będziesz musiał zabić nas! – krzyknął Thomas, po czym skoczył i zasłonił sobą Briana. – Prawda!? – spojrzał na kolegę.

W odpowiedzi Markus nerwowo zachichotał.

Peter ciężko westchnął.

– Jak sobie życzysz – powiedział, po czym wycelował w chłopca.

– To ty się nie ruszaj! – usłyszał Peter nad sobą i poczuł na karku zimne żelazo.

– Nikolas?!

– Nie bój się, młody, wszystko jest pod kontrolą. Ty – rozkazał Peterowi – rzuć broń!

Peter odłożył pistolet na ziemię. Nikolas przysunął go do siebie nogą.

– Ręce do góry!

Na to grabarz uniósł trzęsące się ręce nad głową.

– Moritz, nie ty!

Nikolas wyjął magazynek z pistoletu Petera i odrzucił go na bok.

– Cofnij się tylko powoli, dobrze teraz się odwróć, klęknij.

– Błagam, nie strzelaj, ja tylko wykonuję rozkazy.

– Zwiąż mu ręce – Nikolas wyciągnął pasek ze spodni i rzucił go Moritzowi.

– Nie wiem, co się tutaj dzieje, dzwonię na policję – odrzekł grabarz, po czym zdecydowanym krokiem skierował się ku wyjściu. Zrównał się z Nikolasem, próbując go wyminąć, lecz ten zastąpił mu drogę.

– Przepraszam, mogę? Przepuść mnie! – powiedział oburzony i spojrzał mu prosto w oczy. – Właściwie, wiesz co? Chyba masz rację, może rzeczywiście będzie lepiej, jeśli go zwiążemy – przyznał dużo łagodniejszym tonem, odwrócił się i zabrał za wiązanie rąk Peterowi.

– Jak nas znalazłeś!? – zapytał Brian, a w jego oczach mieszały się radość i niedowierzanie.

Nikolas otworzył usta, żeby odpowiedzieć, gdy przerwał mu czyjś entuzjastyczny głos.

– Założę się, że któryś z was tutaj cierpi na anatidefobię!

– To on! To przez niego zginął Damien!

Nikolas wycelował broń w przybysza.

– Gdzie ona jest!? Co jej zrobiłeś!? Jeśli coś jej się stanie, to cię zab...

– Zabijesz! – podchwycił z podnieceniem przybysz, a następnie zawołał – Juliette!

Brian przecisnął się obok Nikolasa i wybiegł z mauzoleum.

– Brian, stój!

Przybysz uniósł swoją laskę, pogłaskał lśniącą srebrną gałkę i odsunął się na bok, schodząc mu z drogi. Wówczas dostrzegł stojącą w alejce Juliette, podbiegł i chwycił jej ręce:

– Nic ci nie jest?

Oczy dziewczyny wyrażały ogromne zdziwienie.

– Powiedz coś! – krzyknął Brian.

Juliette uniosła rękę, dotknęła jego twarzy, niepewnym ruchem, jakby próbowała odnaleźć ją po ciemku. Przyłożyła dłoń do jego policzka.

– Proszę, chodź. Zaprowadzimy cię do domu. Au! To boli – nagle jęknął, czując lodowate mrowienie na skórze, które następnie przerodziło się w palący ból – Co robisz? Przestań!

Dłoń Juliette zaczęła się deformować jakby topniała, rozpływała się tworząc czarną smolistą kałużę. Brian złapał się za twarz, usiłując oderwać jej rękę. Ból stawał się coraz silniejszy.

– Zostaw mnie!

– Ouh là là! Ci zakochani! Nie odkleisz ich od siebie! – rzekł przybysz z udawanym wzruszeniem.

– Pfff... Francuzi... – odezwał się Thomas.

Twarz Juliette obrzękła i pociemniała, oczy zapadły się w głąb oczodołów, skóra i mięśnie zmieniły swą konsystencję, falując niczym wrząca woda, zsuwały się z głowy i kończyn, aż w końcu pozostał z niej jedynie szkielet, ten runął na ziemię, rozsypując się jak karciany domek. Czarna ciągnąca się ciecz wlała mu się do nosa, uszu i ust. Spływała pasmami z czoła, oplatając tułów i szyję.

Przybysz sprawnym ruchem wydobył wieczne pióro.

– Hej! Rzuć to! – wrzasnął Nikolas.

Ale ten nie zwracał na niego uwagi, szybko zbliżył się do Briana, ciemna wirująca, cieknąca powłoka pokryła go niemal w całości.

– Powiedziałem, rzuć to!

Przybysz uśmiechnął się i zanurzył pióro w powłoce. A wtedy Nikolas pociągnął za spust, trafiając go prosto w głowę. Kula przebiła mu skroń i wyszła pod okiem pozostawiając dwa wyraźne otwory. Przybysz drgnął lekko, jego głowa opadła w dół. Trwał tak przez chwilę. Niespodziewanie złapał się za koszulę i podniósł głowę.

– Przecież to nowa! Uhh…

Krew ściekała mu po twarzy i szyi, wsiąkając w ubranie. Przybysz sięgnął po poszetkę, z gniewną miną wygrażając nią Nikolasowi. Nic nie powiedział. Zaczął nerwowo wycierać koszulę.

– Proszę pana! – odezwał się Thomas. – Nie teraz! Widzicie, że jestem tu trochę zajęty.

– Bardzo przepraszam, ale to pilne!

Nikolas szybko spojrzał w ich stronę.

– Co jest?! – rzucił i z powrotem przeniósł wzrok na przybysza, po czym wytrzeszczył przerażone oczy i gwałtownie obrócił się całym ciałem.

Na cofających się tyłem w kierunku wyjścia Markusa i Thomasa nacierały na wpół zmumifikowane, okryte strzępami odzieży ludzkie zwłoki.

– Co to, do cholery? Pani Nowitzki! – oznajmił Moritz drżącym głosem a potem zemdlał, osuwając się na klęczącego obok Wiktora.

– Odsunąć się! – krzyknął Nikolas.

Wymierzył pistolet w zombie, ale nie zdążył oddać strzału. Zaraz czyjeś ręce chwyciły go z tyłu za gardło i przedramiona tak, że ten upuścił broń. Zreanimowane zwłoki jeden po drugim wtłaczały się do mauzoleum.

– Nie zabijać ich na razie – rozkazał przybysz. – Dawajcie ich tutaj, chcę, by na to patrzyli!

– Przepraszam, zawiodłem pana, sir – wykrztusił wparty w kąt, dygocący na całym ciele Peter.

– Muszę przyznać, tym razem naprawdę mnie wkurzyłeś, Wiktor! Przez moment nawet myślałem, żeby nakarmić je tobą.

Peter załkał.

– E tam! Było minęło! Chodź, bo wszystko przegapisz!

Mężczyzna wstał na uginających się nogach, zrobił chwiejny krok, a wtedy jeden z trupów wydał przeciągły ryk.

– Nie bój się, nic ci nie zrobią, dopóki im tego nie rozkażę.

Peter potykając się wybiegł na zewnątrz i upadł przed nim na kolana.

– A teraz, jeśli nikt nie ma ci przeciwko, chciałbym... – Przybysz zacisnął wargi w wąską kreskę – Zamów mi kilka nowych koszul, jak już tu skończymy – wyszeptał poruszając jedynie kącikiem ust.

– Jak pan sobie życzy, sir.

– Na czym to ja... Ach tak!

Przysunął się do nieruchomej czarnej bezpostaciowej masy i wbił w nią stalówkę pióra.

– A cóż to za pioruny w oczach? – zwrócił się do jeńców – Błaaagam, tylko nie mówcie, że to nienawiść. Przynajmniej nadaję temu wszystkiemu jakiś sens!

Nagle środek pióra przecięło zygzakowate pęknięcie. Fragmenty korpusu zaczęły po kolei kruszyć się i odpadać.

– Nie, nie, nie!– zawołał przybysz i cofnął rękę.

Srebrna gałka w jego dłoni zatrzeszczała i pękła na dwie części.

– Nie! Tylko nie to!

Ciemna plama wyparowała z sykiem uwalniając Briana. Ten głośno zassał powietrze i zakaszlał.

– Spójrz, co zrobiłeś! – ryknął rozwścieczony przybysz.

– Na co ty czekasz? Zabij go, Wiktor! – Mężczyzna złapał się za kieszenie. – Mój pistolet! Zabijcie ich, zabijcie ich wszystkich!

Wszyscy czterej klęczeli pod ścianą frontową, zwróceni plecami ku drzwiom grobowca. Żywe trupy otoczyły ich zwartym kołem cuchnących ciał.

– Żegnaj, stary! – powiedział Markus. – Przepraszam, tak naprawdę nigdy nie zgubiłeś niebieskiego beetleborga.

– O co ci chodzi?

– Pamiętasz w podstawówce, to ja ci wtedy go wziąłem.

– Nie do wiary...

– Chciałem się tylko nim pobawić, przysięgam! Zostawiłem go w klasie, a kiedy wróciłem… on... on zniknął! Na pewno ktoś go ukradł... z zazdrości...

– Twoje szczęście, że mamy właśnie dokonać żywota, bo bym cię zabił!

– Moritz, obudź się. – Nikolas popchnął go ramieniem – Nie zasłużyłeś na to, by umrzeć we śnie!

Markus rozejrzał się wokół siebie i nagle, kątem oka, dostrzegł coś na posadzce. Obok kamiennej trumny wewnątrz grobowca leżał pistolet. Markus instynktownie skoczył w stronę wyjścia, zanurkował w dół, prześlizgnął się trupowi między nogami, wpadł do środka, przetoczył się po podłodze i złapał pistolet, nacisnął spust. Nic.

– Bezpiecznik! – zawołał Nikolas.

Chłopak obrócił pistolet w dłoni, pociągnął dźwignię i o mało go nie upuścił. Wycelował w zbliżającego się upiora i wystrzelił kilkakrotnie. Pierwszy pocisk chybił, drugi trafił bestię w gardło, nie przynosząc efektu.

– Wal w głowę! Tak jak na filmach! – wykrzyknął Thomas.

Potwór wyciągnął do niego ręce, a wtedy Markus oddał strzał, rozwalając trupowi mózg. Ten natychmiast padł na podłogę i znieruchomiał. Znowu wystrzelił. Następny upiór osunął się po ścianie na podłogę.

Trupy obstąpiły Nikolasa. Markus zerwał się na nogi i zrobił krok do przodu.

– Łap! – Rzucił mu pistolet. – Thomas, uważaj, za tobą!

Markus szybko obrzucił wzrokiem grobowiec, chwycił opartą o ścianę deskorolkę i popchnął ją do Thomasa. Chłopak zatrzymał tocząca się deskę nogą, kopnął, złapał ją ręką i z rozmachem uderzył potwora.

– Wszystko muszę robić sam – Przybysz przewrócił oczami, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął z niej rewolwer i wymierzył w Briana.

– Zostaw moich przyjaciół w spokoju! Odejdź! – rzekł surowo Brian.

Przybysz opuścił pistolet.

– Wiesz co, to w sumie jakieś wyjście, rozejdziemy się każdy w swoją stronę, zapomnimy, że kiedykolwiek się spotykaliśmy, i po sprawie... hmm… Nie! – Podniósł pistolet.

Brian wyrzucił rękę do przodu, skóra na jego dłoni oraz przedramieniu zmieniła kolor, błyskawicznie się rozsunęła, zwinęła i oplotła nagą kość pulsującą wstęgą. Rozległ się huk strzału – a wtedy wstęga zmieniła się w węża, ten rozwarł paszczę i skoczył, pochłaniając wypuszczony pocisk.

Przybysz roześmiał się głośno. Padły kolejne strzały. Tkanki na tułowiu Briana rozeszły się a właściwie rozlały na boki odsłaniając żebra, po czym gwałtownie wystrzeliły do przodu, tworząc osłonę. Oba pociski odbiły się rykoszetem.

Przybysz znowu wycelował, kiedy zza jednego z nagrobków za plecami chłopca wyłonił się zwalisty potwór. Przybysz cofnął palec ze spustu.

– Cinq six boîtes de tomates vartes! Chyba przegapiłem ten moment, w którym ze zwykłego smarkacza stałeś się smarkaczem kuloodpornym!

Potwór klapnął obdartą ze skóry szczęką i chwycił Briana za ramię.

– Stój! Co ty wyprawiasz!? Zabraniam ci się w to mieszać! – Luna zeskoczyła z gałęzi złożyła skrzydła i zanurkowała, wbiła dziób trupowi w oko wyszarpując gałkę w całości, ten złapał ją za skrzydło, oderwał od twarzy, cisnął nią z rozmachem o ziemię i próbował nadepnąć butem. Huginsky śmignął w dół i w ostatniej chwili odciągnął ją na bok. Wówczas Feelin rozpostarł skrzydła i kracząc przenikliwie, rzucił się na potwora wydziobując mu drugie oko. Upiór chwycił kruka obiema rękami, zaciskając przegniłe palce na jego szyi i skręcił mu kark, po czym od razu począł żarłocznie wpychać go sobie do szczęki.

– Nieeee! – zawyła Luna, usiłując wyrwać się z uścisku Huginskiego.

Brian wydał rozpaczliwy okrzyk, sieć czarnych żyłek osnuła mu białka oczu, rozeszła się po twarzy i szyi, znikając pod koszulą. Wtem jego czoło się spłaszczyło i wyciągnęło, a nos przeobraził się w wielki, zakrzywiony w dół dziób. Za jednym zamachem odgryzł potworowi głowę i zaraz ją wypluł. Opadł bezsilnie na ziemię.

– Cholerne ptaki! Chodź, musimy się chwilowo wycofać, Wiktor.

– Ostatni! – rzucił Markus.

Nikolas sprawdził magazynek, chwycił broń za lufę, zbliżył się do potwora i z całym impetem uderzył go rękojeścią pistoletu. Trup upadł na ziemię, usiłował wstać, a wtedy dostał deskorolką w tył głowy. Peter wbiegł za przybyszem do grobowca. Drzwi się zatrzasnęły. Budowla rozbłysła na moment jaskrawym, białym światłem, po czym runęła w gruzy.

 

***

– Chodź! – zawołał zakapturzony mężczyzna w przetartym na łokciach dresie, napinając smycz.

Pies szczeknął i zagrzebał się w stercie gnijących liści.

– No chodź, mówię ci!

– Co za prostak – Luna prychnęła opryskliwie.

Pies wyturlał się spod liści, dał błyskawicznego susa na chodnik. W biegu rozglądał się na boki, gdy nagle zamarł, wydał z siebie cichy niski warkot, a potem gwałtownie rzucił się przez uchyloną bramę. Smycz wyślizgnęła się mężczyźnie z dłoni i upadła na ziemię.

– Co jest? – wrzasnął zaskoczony. Natychmiast po nią sięgnął, ale umknęła mu spod palców.

– “Charlie, gdzie jesteś?” – myślała Gretchen.

Siedziała oparta o ścianę grobowca, obejmując kolana ramionami. Nagle usłyszała szelest. Odwróciła głowę, u wylotu alei stał nieduży pies.

– Hau, hau!

– Chodź tu, chodź do mnie.

Pies podbiegł do dziewczyny.

– Jaki ty jesteś piękny – przytuliła go do siebie i zaczęła głaskać.

Pies zamachał ogonem.

– Tod, Tod! – doleciało ją czyjeś nawoływanie. – Tod, tak masz na imię? Miło cię poznać, przystojniaku.

– Tu jesteś, zwariowałeś? Dlaczego uciekasz? – Mężczyzna pochylił się, złapał smycz i pociągnął psa za sobą. Ten szarpnął się, zjeżył sierść, zawarczał, odsłaniając zęby. – Co jest znowu? – Odwrócił się przez ramię i stanął twarzą w twarz z Gretchen. – Co tam zobaczyłeś?

Dziewczyna zwęziła oczy, zacisnęła zęby na krawędziach warg, tłumiąc oburzenie, ale gniew szybko minął. Opuściła oczy na psa.

– Powinieneś już iść, Tod. Żegnaj…

Pies zaskomlał.

 

***

Biegiem wąskiej, otoczonej zboczami jednopiętrowych, nieotynkowanych domów przecznicy podążał różowy van z makietą topniejącej, rozpryskującej się gałki lodów oraz przewróconego do góry nogami wafelka na dachu. Skręcił w stronę cmentarza. Nieznośna, przyprawiająca o dreszcze melodia przetoczyła się wzdłuż ogrodzenia, cicha – coraz głośniejsza, jeszcze głośniejsza, wreszcie zamilkła.

Pojazd zwolnił, zatrzymując się obok bramy. Ubrany na biało kierowca stanął na chodniku. Rozglądał się uważnie, zerkając co chwila na ekran trzymanego w ręku niedużego urządzenia z anteną o pudełkowatym kształcie. Tylne drzwi pojazdu nagle się otworzyły, a wtedy ze środka wyskoczyły jeszcze trzy, również ubrane na biało postacie. Urządzenie zapiszczało.

– Mam ją – rzekł kierowca. – Wszyscy wiecie, co macie robić?

– Tak jest!

– Zatem bierzmy się do roboty, panowie. Pfarrer, uruchom maszynę.

 

W następnym momencie dach pojazdu wraz z plastikową makietą uniósł się w górę, odsłaniając coś przypominającego metalowy, kopulasty plaster miodu o pięciokątnych komorach z rurkami i soczewkami. Aparat ożył, wyrzucając kulisty obłok nieznanej substancji.

– Halo, halo! Dzień dobry raz jeszcze. Wszystko załatwione, tak jak obiecałem, panie prezesie! Sądzę, że się panu spodoba: znakomita lokalizacja z widokiem na centralną aleję!

– Nie wiem, jak mam panu dziękować, panie...

– Proszę już nic nie mówić! Świadomość, iż pana świętej pamięci, Wielce Szanowny ojciec otrzyma wreszcie, słusznie należące się mu miejsce spoczynku, jest dla mnie największą zapłatą!

– Jak się panu udało…

– Panie prezesie, jestem w tym biznesie od lat i wiem, że śmierć bynajmniej nie zwalnia od konieczności płacenia czynszu. Przestudiowałem kartę ewidencyjną, no i się okazało, że właśnie w tym roku wygasła umowa dzierżawy jednej ideeeealnie pasującej kwatery, a opłata za jej wznowienie nie została uiszczona do tej pory, tym samym umożliwiając nam jej likwidację, a następnie przekazanie miejsca pańskiej rodzinie oraz wykorzystanie go do ponownego pochówku!

Brama otwarła się.

– Chyba pomylili panowie imprezy! Tu się lodów nie je, tylko grzebie! – rzucił wesoło okryty czarnym prochowcem mężczyzna z wąsami. Przechodząc obok różowego vana z napisem „LODY” uchylił kapelusz, skupił wzrok na swoim smartfonie i skierował w stronę swojego auta.

Po chwili zatrzymał się, ziewnął, usiłując po omacku trafić kluczem w otwór zamka, a gdy podniósł oczy, jego twarz nagle przybrała osłupiały wyraz. Powierzchnia auta migotała, jej niezgrane z konturem zjeżone krańce drgały, skacząc niby pasy na niedostrojonym telewizorze.

– Co to ma...

W tym samym momencie czyjaś dłoń zmaterializowała się między nim a pojazdem, chwytając za klamkę. Mężczyzna błyskawicznie obejrzał się za siebie, a wtedy odkrył, że obca ręka wystaje mu prosto z piersi! Rozdziawił usta do krzyku, gdy rozmyta, ubrana w ciemny garnitur postać przeszła przez niego i zupełnie go ignorując, zniknęła wewnątrz samochodu. Rozległ się suchy stłumiony trzask, kapelusz zleciał mu z głowy, a na rzadkich włosach wykwitła czerwona plama. Mężczyzna zachwiał się, lecz zanim upadł, dwaj lodziarze ujęli go pod ramiona i pociągnęli za sobą.

 

***

– Jeśli sam stąd nie chcesz wyjść, to cię wyniosę! – wydarł się mężczyzna w dresie, odciągnął kaptur, obnażając krótko ostrzyżoną głowę i szybkim krokiem podszedł do psa. Gretchen spojrzała w górę, uniosła rękę, przecinając przed sobą powietrze. Nad cmentarzem zawisła prawie niewidzialna, lekko różowa mgła.

– Tod, ostatni raz ci mówię! – Mężczyzna zawiesił głos i naraz wrzasnął. – Aaaa!

– Widzisz mnie?! – Gretchen wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.

Coś huknęło, świsnęło, wrzask mężczyzny zmienił się w chrapliwy bulgot. Krew i kawałki mózgu chlapnęły Gretchen na twarz. Pies zaczął szczekać. Kolejny pocisk odłupał krawędź pomnika tuż obok jej głowy. Dziewczyna chwyciła psa w ręce i rzuciła się do ucieczki.

Czterej uzbrojeni w karabiny lodziarze szli równolegle do siebie, posuwając się w głąb cmentarza.

– Nie pozwólcie jej wyjść ze strefy!

 

***

– Aha, jeszcze jedno! – zwrócił się do dwójki kolegów po fachu Moritz. Obaj mieli na sobie identyczne czarne garnitury oraz białe rękawiczki.

– Tak szefie?

– Jak się już z tym uporacie – wskazał palcem na lakierowaną na czarno trumnę – weźcie mi coś na wynos. Umieram z głodu.

– Jasne szefie – odparli mężczyźni i chwycili trumnę.

– Ostrożnie z towarem, to bardzo wymagający klient. Nie zapłaci, jeśli coś uszkodzicie.

– Bez obaw, szefie.

– Nie zapomnijcie o dietetycznej Coli! – dodał grabarz i zatrzasnął za nimi drzwi, zasunął żelazną zasuwę, założył łańcuch, po czym udał się do kuchni.

Zatrzymał się obok wąskiej konsoli z szufladą, na której stał gramofon, podniósł przejrzystą pokrywę i opuścił igłę.

Następnie otworzył wiszącą na ścianie szafkę, grzebał w niej chwilę, wyjął fartuch, założył go, podszedł do okna, rozsunął zasłonę, podniósł paletę, wycisnął trochę niebieskiej farby z tubki, ujął pędzel zamoczył w farbie i przeciął nim płótno na pół.

 

***

– Hej, Klaus, uważaj, but ci się rozwiązał.

– Faktycznie, możemy na chwilę...?

– Jasne.

Mężczyźni powoli postawili trumnę na ziemi. Brodaty grabarz pochylił się nad matowym pantoflem, gdy zza pokaźnego gotyckiego nagrobka wybiegła dziewczyna w rozpiętym płaszczu i nie zwalniając tempa, przemknęła obok nich.

– Co do...Widziałeś to?

– Co? O co ci chodzi? – Grabarz wyprostował się i powiódł wzrokiem dookoła.

– Słyszysz to?

– Co niby mam... – warknął tracąc cierpliwość, a wtedy rozległ się trzask łamanej gałęzi. – Cisza. Wyraźne odgłosy stąpania.

– I co z tego? To jest cmentarz, zapomniałeś? Pewnie ktoś…

– Padnij!! – Drugi grabarz rzucił się na kolegę, powalając go na żwir.

Gruchnęła salwa strzałów. Pociski przelatywały ze świstem, dziurawiąc powietrze nad ich głowami. Brodaty grabarz sięgnął ręką nad głowę, chwycił za wieko trumny i wydając z siebie krzyk wściekłości zepchnął je na bok.

– Wstrzymać ogień! – Kierowca vana uniósł zaciśniętą pięść – Za mną! – rozkazał.

Lodziarze ruszyli ostrożnie przed siebie.

– Trzy dwa, jeden dawaj! Aaaaaa! – Dwaj uzbrojeni w karabiny grabarze jednocześnie wysunęli się zza trumny.

Zabłąkana kula przebiła szybę, uderzając w ścianę, zaledwie kilka cali od głowy tańczącego wyrzucającego ręce do góry i rytmicznie kołyszącego biodrami Moritza.

 

***

Na małym trawniku przed udekorowanym odpowiednio do charakteru uroczystości narożnym domem stał nagrobek ze styropianu oraz kilka papierowych lampionów w kształcie dyni. Opasana świecącą girlandą firanka odsunęła się lekko, w oknie mignęła czyjaś sylwetka.

W tej chwili drzwi wejściowe się uchyliły i ukazała się męska twarz.

– Hej, co robisz? Zostaw mój trawnik!

Zajęty obgryzaniem styropianu pies nawet nie spojrzał w jego stronę.

– Hej, do ciebie mówię! – Mężczyzna podbiegł do psa. – Gdzie twój właściciel?

Gretchen niepewnie wyciągnęła dłoń, po czym pstryknęła mu palcami przed twarzą.

– No, idź już stąd! Powiedziałem, idź!

Pies wypuścił kawałek styropianu z pyska, przysiadł na tylnych łapach, odwrócił głowę, nagle podskoczył w miejscu, szczeknął krótko, przegalopował na drugą stronę trawnika i wślizgnął się przez niedomknięte drzwi.

– Stój! Nie wolno!

– Robert! – zawołał piskliwy głos z głębi domu.

Mężczyzna wparował do salonu.

– Spokojnie, mam go!

– Co ten pies tu robi? Kupiłeś psa i nic mi nie powiedziałeś, Robercie? Jak mogłeś?

– Wow, tato, kupiłeś psa?!

– Do jasnej... niczego nie kupowałem! Kręcił się po naszym podwórku, kiedy go zobaczyłem. Pewnie uciekł właścicielom.

Przebrana za La Calavera Catrinę dziewczyna uniosła brzeg czarnej sukni, szybko podeszła do węszącego w kącie kundla i przykucnęła obok. Następnie zarzuciła czarny welon na zwieńczone kwiatową opaską białe kręcone włosy, odsłaniając wymalowaną na trupią czaszkę twarz.

– Cześć, piękny przyjacielu! – rzekła z uśmiechem. Najpierw podrapała psa za uchem, a potem ostrożnie wzięła do ręki wiszący na obroży medalik.

– Tod. Jakie ładne imię.

– Sprawdź, czy nie ma numeru.

Dziewczyna obróciła medalik.

– Jest, tato!

– Świetnie. – Zaczął macać po kieszeniach. – Widział ktoś mój telefon?

– Nie martw się, przyjacielu, niedługo wrócisz do domu.

– Robert, błagam, zabierz go stąd, zanim coś popsuje!

– Już się robi – warknął wystukując numer z adresówki.

– Chodź, piesku, zaczekamy na górze. No chodź!

 

***

– Żyjesz?

Drugi grabarz jęknął i skinął głową.

– Dobrze. Bardzo dobrze, przyjacielu. – Klaus odwiązał krawat, owinął mu nim ramię, mocno zacisnął.

Mężczyzna znowu jęknął.

– Już po wszystkim.

Opatrunek momentalnie nasiąkł krwią. Grabarz zapalił dwa papierosy, po czym podał koledze jednego do ust i z powrotem oparł się plecami o trumnę.

Trrrr! – Cmentarną ciszę rozdarł dzwonek telefonu.

 

***

– Nikt nie odbiera – powiedział mężczyzna i otarł czoło rękawem, nerwowo stukając stopą o podłogę.

– Dzwoń dalej, Robert.

 

***

– Pewnie jesteś głodny, piesku. Przepraszam, nie mam dla ciebie karmy, ale może... może lubisz chipsy czekoladowe? – Dziewczyna szybko odwróciła twarz w kierunku toaletki, nie odrywając kolan od podłogi, wysunęła szufladę, wyjęła otwarte opakowanie, odruchowo spojrzała w lustro i nagle zamarła z zaskoczenia.

– Przepraszam, przestraszyłaś mnie! Byłam pewna, że jesteśmy sami.

Gretchen szeroko otworzyła usta, a z policzka odpadł jej strupek zaschniętej krwi.

– Hej, czekaj! Czy wy się przypadkiem nie znacie? – Dziewczyna wysypała chipsy na pościel, jednocześnie wyciągając dłoń. – Tak w ogóle, to jestem Juliette.

Pies ostrożnie powąchał poczęstunek i zaczął go chciwie zjadać.

***

– A teraz powtórz, cóżem ci rzekł.

– Amor fati.

– Tak jest, Feelinie, bardzo dobrze. – Po tych słowach kruk zamilk na krótko, po czym kontynuował:

– Nie masz władzy nad sprawami zewnętrznymi. Przywiązując się do rzeczy poza twoją kontrola skazujesz się na trwanie w bezsilności, a zatem cierpienie...– Kruk znowu zamilkł.

– Dziadku, co się stało?

Wielki czarny kruk nic nie odpowiedział. Nagle rozwarł dziób, sfrunął z muru usiłując złapać przeskakującego z grobu na grób wróbla. Ten jednak z furkotem wzbił się w powietrze i zniknął mu z oczu. Stary kruk nie próbował go gonić, pochylił się natomiast nad trawnikiem tuż obok nagrobka w kształcie pionowej kamiennej płyty o zaokrąglonych krawędziach. Po chwili odwrócił się, trzymając w dziobie złoty pierścionek z zielonym kamieniem.

– Jakie to błyszczące! Dziadku, co to?

– Masz nową zabawkę – kruk odsunął się na bok odsłaniając znajdujący się za jego plecami epigraf “ŚP. Gretchen Anmut” machnął skrzydłami i z powrotem usiadł na murze.

Następne częściLody dla grabarzy (Rozdział II)

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • SwanSong 13.09.2021
    95 stron po wklejeniu do edytora. Ostro. Nie wiem, czy ktoś tutaj zdecyduje się na lekturę. Razem z drugą częścią to już nie opowiadanie, tylko minipowieść.
    Zwróciłem uwagę na niekiedy źle zapisane dialogi oraz problemy interpunkcyjne.
  • Narrator 13.09.2021
    Niezły początek, ale później autor serwuje czytelnikowi coraz cieńsze wino, a właśnie powinien polewać udanym rocznikiem, bo powieść długa, a siedzenie w krześle rujnuje mój kręgosłup. Skłamałbym, gdybym się pochwalił, że przeczytałem do końca, ale zajrzałem również do drugiego rozdziału.

    Gdybyś w tym stylu napisał opowiadanie, dwa, trzy tysiące słów, miałbyś chyba więcej czytelników, o ile w ogóle ci na nich zależy.

    Może pociąć na krótkie odcinki i wrzucać codziennie po jednym, jak Prus „Lalkę”?

    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania