Poprzednie częściLody dla grabarzy
Pokaż listęUkryj listę

Lody dla grabarzy (Rozdział II)

II

Szyld "КАФЕ МОРОЖЕНОЕ СНЕЖИНКА"

Jednopiętrowa budowla z białych cegieł silikatowych. Pomalowane na czarno, podrapane ramy. Naklejki w kształcie niebieskich trójkątów i pasków na oknach. Drewniany dach pokryty falistym eternitem. Wewnątrz wyłożona betonem mozaikowym szara w kropki podłoga, kilka plastikowych stolików, lada z nadstawką, regały z napojami bezalkoholowymi, witryna chłodnicza w niej ciastka i parę kanapek o nieokreślonym stanie świeżości. Za ladą kobieta, około trzydziestu lat. Granatowy fartuch, czepek, zebrane w koński ogon jasne proste włosy, żylaste ręce, zmatowiała obrączka na palcu.

– Mogę coś panu podać? – Zwróciła się do stwarzającego wrażenie podenerwowanego mężczyzny przy ladzie.

– Możesz. Potrzebuję gotówki – mruknął.

– Słucham?

– Kasa, otwieraj kasę, dawaj mi wszystko co tam masz.

Kobieta zbladła, ale się nie poruszyła

– Powiedziałem, wyciągaj forsę! Rób co ci każe. – Podniósł ortalinową bluzę do góry odsłaniając zatknięty za pasek spodni pistolet.

Kelnerka otworzyła kasę, wyjęła dwa czerwone banknoty i położyła je na blacie po czym wysypała na wierzch garstkę drobnych monet.

– Hej! co to ma być? Żartujesz sobie ze mnie?

– Tylko tyle mam. Przysięgam.

Za przeszklonymi drzwiami lodziarni pojawiła się postać w futrzanej czapce. Rozległo się szarpanie za klamkę.

– Ostrzegam, żadnych numerów – rzucił napastnik.

Tęgi mężczyzna w czapce uszance i beżowym kożuchu wszedł do środka.

– Dobry wieczór!

Kelnerka przełknęła ślinę.

– Nie widział pan co tam pisze? Nie szarpać za klamkę, bo się zacina! – zawołała teatralnie.

– Przepraszam, przepraszam, bardzo się spieszę. Mężczyzna podbiegł do lady. – Potrzebuję tortu urodzinowego! – powiedział, po czym, odwrócił głowę i spojrzał na napastnika. – Dla młodszego syna. – oznajmił. – Oh... Co ja się tak pcham... Na miłość boską, przepraszam!

– Nie sprzedajemy tortów...

Napastnik obrzucił mężczyznę spojrzeniem od stóp do głowy.

– Fajna teczka.

– Ah... Dziękuję...

– Dawaj mi ją.

– Przepraszam?

Napastnik sapnął ciężko i wyciągnął pistolet.

 

***

Ciasny gabinet wypełniony monotonnym brzęczeniem świetlówki: jedno zakratowane okno, kilka szafek, regał z segregatorami, sejf, dwa przeciwlegle ustawione biurka, na każdym maszyna do pisania i telefon.

Ubrane w niebieskie mundury postacie: oparty o ścianę rosły milicjant

o symetrycznej twarzy oraz jego ukryty za otwartą gazetą kolega przy oknie.

– Przeczytać ci twój horoskop? Jesteś spod...

– Nie wierzę w te brednie – odparł drugi funkcjonariusz, rzucając lotką do zawieszonej na drzwiach gabinetu tarczy.

– Czekaj, nie mów mi, wiem...emm... Bliźnięta, prawda? “Wyjątkowo spokojny tydzień zapowiada się dla osób urodzonych pod znakiem Bliźniąt. Wiem, że nie znosicie rutyny ale bez obaw, wtorek (8.01) raczej nie ma szans by zyskać miano najnudniejszego dnia w historii, Gwiazdy nie przewidują jednak żadnych niespodzianek. Potraktujcie to, jako stosowną okazję do refleksji. Czas na podsumowanie minionego roku. Należy zostawić za sobą żale przeszłość i...”

Trrr!... trrr! – Dzwonek telefonu przerwał mu w połowie zdania.

– Tak, słucham. Zrozumiałem. Już tam jedziemy.

– Co jest?

– Napad z bronią. Spokojny tydzień... Hah...

 

***

W otoczonym pastelowymi ścianami hotelowego lobby fotelu typu uszak usiadł młody chłopiec w okularach z plastikowymi oprawkami. Ubrany w zapiętą na ostatni guzik czarną bawełnianą koszulę, czarne materiałowe spodnie oraz czarne sportowe buty z siatki. Założył nogę na nogę, zerkając w stronę trzech stylizowanych na okrętowe zegarów.

DUBLIN 5:24 WARSZAWA 6:24 MOSKWA 8:24

Wstał dosyć gwałtownie i pośpiesznie ruszył do wyjścia.

– Hej Klaus ! Pamiętałeś, żeby poodkurzać?

– Tak proszę pana.

– Świetnie! Słuchaj może dałbyś radę przyjść wieczorem?

– Mam...– Wiem że miałeś mieć tylko śniadanie ale dziś jest nas za mało...

stypa o pierwszej, potem pięć grup na kolacji –... plany (powiedział w myślach)

– Jasne...

– Wspaniałe! Idź do domu, odpocznij trochę! Do zobaczenia później!

– Do zobaczenia...

Klaus westchnął cicho, wyszedł na ulicę i wsiadł do zaparkowanego przy chodniku ciemnoniebieskiego hatchbacka.

– Cześć... Dzięki że przyjechałaś...

– Cześć! Uścisk? – zapytała dziewczyna z wysoko upiętym kokiem, w płaszczu, pod którym widać było szarą sportową bluzę z kilkoma żółtawymi plamkami na piersi i nie czekając na odpowiedź objęła chłopca za szyję.

– Jedźmy najpierw coś zjeść, albo nie najpierw...

– Michael spytał mnie...

– O nie!

– Czy mógłbym im pomóc dziś wieczorem...

– Powiedz, że się nie zgodziłeś!

– Ale...

– Nie wierzę! Przecież... umawialiśmy... Uuuhhh... – Rozgniewana dziewczyna przekręciła kluczyk w stacyjce i ruszyła ostro.

 

***

Sala szpitalna: Wyłożone białymi kafelkami pomieszczenie. Dziesięć łóżek, po pięć z obu stron, oddzielonych od siebie rozsuwanymi zasłonkami, nad każdym lampa bezcieniowa, a obok metalowy stolik na kółkach.

– Proszę głęboko oddychać, wdech, wydech, wdech, wydychamy ustami – wydech, jeszcze raz: wdech, wydech...

Zamaskowana sanitariuszka zaszła młodą kobietę od tyłu i przyłożyła kawałek gazy do jej skroplonego potem czoła.

 

***

Napastnik pociągnął nosem, przestąpił drgające w przedśmiertnej agonii ciało mężczyzny, podniósł z posadzki czarną skórzaną teczkę i postawił ją na stoliku.

– Patrz, co my tu mamy! Wyciągnął przed siebie kartonowe pudełko z samochodzikiem pokazując je płaczącej kelnerce, po czym niedbale rzucił zabawkę w kąt. Chyba mam dla twego syna lepszy prezent: żywy – pchnął butem ramię mężczyzny – a raczej martwy przykład tego jakim zasranym bagnem jest świat w którym się znalazł! Jak wiadomo im wcześniej tym lepiej... to jak… jak drugie narodziny! Haha!

 

„Wdech, wydech, wdech, wydech”...

 

***

Szacuje się, że w widzialnym wszechswiecie istnieje około stu miliardów galaktyk. Jedną z nich jest droga mleczna zawiera co najmniej dwieście pięćdziesiąt miliardów gwiazd oraz sto miliardów planet z których około dwa miliardy są planetami ziemiapodonymi.

Przytknąwszy oko do celownika karabinu wyborowego Dragunowa SWD– 63, lejtnant milicji Bursa Aleksandr Andreewitch czekał.

W skroniach pulsowała adrenalina. Wydawało mu się jakby los całego wszechświata spoczywał wprost na czubku jego palca.

 

„Wdech, wydech, wdech, wydech”...

 

***

Słuchaj, naprawdę przepraszam...nie bądź na mnie zła, obiecuję, że...

– autem lekko zarzuciło – Hej! Mogłabyś jechać trochę wolniej?

– Pewnie – odparła z udawaną spolegliwością Gretchen i mocniej przycisnęła pedał gazu wchodząc w ostry zakręt.

– Co ty wyprawiasz? Chcesz nas zabić?

Dziewczyna gwałtownie przekręciła kierownicą – Wiem co rob...

Auto wpadło w boczny poślizg, przekoziołkowało przez barierkę ochronną, stoczyło się że skarpy i z pluskiem zniknęło pod wodą.

 

„Wdech, wydech, wdech, wydech”...

 

***

– Wiesz co! Nabrałem ochotę na podwójną porcję lodów! Jesteś głucha? – Napastnik szybko zbliżył się do bufetu.

– Powiedziałem, poproszę podwójną porcję lodów! Które by pan chciał? – wymamrotała kelnerka, z trudem łapiąc powietrze. Błagam niech pan mnie nie zabija!

 

***

– Teraz przyj, przyj, tak, dobrze. Zaraz będzie po wszystkim. Widzę główkę! Przyj teraz Mocno! No i już.

– Akuszerka wyprostowała się powoli – Dlaczego ono nie krzyczy? – następnie przecięła dyndającą w powietrzu pępowinępo czym położyła ubrudzone wydzielinami z krwią niemowlę na brzuchu kobiety.

– Aaaaaaaaaa!

 

***

Napastnik odłożył broń na ladę – Dawaj! – kelnerka podała mu drżącą dłonią rożek z dwiema gałkami lodów plombir – Dzięki, reszty nie trzeba!

Nagle, niespodziewany ruch na krawędzi wzroku odciągnął uwagę kobiety od wizji rychłej śmierci, ta powoli odwróciła głowę i ujrzała machającego do niej przez szybę mężczyznę w mundurze.

– No! Padnij! Padnij!

– Hej! Co jest? Na co się tak gapisz? – Napastnik obrócił się gwałtownie w kierunku drzwi.

Zorientowawszy się co ma robić, kobieta padła na podłogę i nakryła głowę rękami. Pocisk trafił napastnika w głowę roztrzaskując mu całą kość czołową.

 

***

W drzwiach posterunku pojawił się zwalisty mężczyzna w garnizonówce,

zbiegł schodami przytrzymuajac jedną ręką czapkę na głowie i podbiegł do milicyjnego UAZa.

– Sasza, Dzwonili ze szpitala... to twoja żona!

– Co się stało?

– Właśnie zostałeś ojcem! Gratuluję!

 

***

Klaus chciwie złapał powietrze ustami i jęknął głośno. Piekący ból i zimno przeszyły go na wskroś.

– Gr– etch...Gdzie jesteś? Gretchen? Nic ci nie jest?

– Ну надо же, какой крепыш! Похож на маму, правда похож?

– Уже выбрали имя?

– Думали в честь дедушки или папы.

– Kim do cholery jesteście? Gdzie jest Gretchen?

– Ну неплачь, неплачь!

– Nie rozumiem, co mówisz!

Chłopak poruszył palcami i kilka razy zmrużycł oczy stopniowo odzyskując ostrość widzenia.

Akuszerka wzięła noworodka na ręce.

– Сейчас мы тебя взвесим, умоем, будешь как новенький!

– Zostaw! Nie dotykaj... – Klaus wlepił osłupiały wzrok w swoje dłonie – Co to kurwa...!? – z wolna podniósł głowę a wtedy zobaczył się w wiszącym nad żeliwną umywalką lustrze, po czym omdlał.

– Посмотрите он заснул!

– Переволновался, бедный.

 

***

Nad wykopanym grobem stał drewniany trójnóg z podwieszonym krążkiem przez który przełożony był łańcuch zakończony hakiem z przypiętą doń szeroką liną. Szczupły ciemnowłosy mężczyzna w zielonym kombinezonie i gumowcach obwiązał linę wokół pomnika.

– Gotowe, można dźwigać!

Drugi grabarz skinął głową, rzucił niedopałek pod nogi, założył rękawicę i powoli przekładając ręce jedną przed drugą, pociągnął za łańcuch.

– Dobrze, wystarczy. Czekaj, zaraz podjadę.

Mężczyzna chwycił ręczny wózek kamieniarski.

“Bum” – nagrobek z głuchym hukiem uderzył o granitowy cokół i pękł na pół.

– Co ty kurwa wyprawiasz?

– Ja nic nie zrobiłem! Jebana lina nie wytrzymała!

Mężczyźni przykucnęli obok przełamanego nagrobka.

Grabarz złapał za koniec urwanej liny.

– Szef nas zabije.

– Nic nie rozumiem... – mruknął ciemnowłosy grabarz i ściągnął z nagrobka naklejkę z napisem: “Grób przeznacozny do likwidacji”.

 

***

– Brian słyszysz mnie? Jesteś ranny, Brian!?

Nicolas pochylił się i przyłożył ucho do klatki piersiowej chłopca – oddycha, ale jest nieprzytomny

– Zanieśmy go do Moritza i...

– Oczywiście możecie użyć mojego domu... Nie musisz pytać...

– Ohh... miałem... okropny... – Brian otworzył powoli oczy omiatając otoczenie ostrożnym spojrzeniem – sen?

– To zależy o którą część pytasz... – spokojnie odpowiedział Marcus

– Jeśli o tę w której atakuje nas dowodzona przez modsa – maniaka armia spragnionych krwi potworów, to nie! – wypalił na jednym wydechu Thomas

– O nie... Juliette!

Nicolas Thomas Marcus i Moritz spojrzały po sobie. Nicolas pokręcił przecząco głową.

 

***

Nieznośny jesienny wiatr kołatał klapami listowników, wpadał do domów, hulał między przypominającymi papierosowe pety ustnikami kominów, tak jakby to miasto było jedną gargantuiczną popielniczką.

Kondukt pogrzebowy, liczący kilkanaście osób, w tym poprzedzającego trumnę mężczyznę w przerzuconym przez szyję szykownym fioletowym jedwabnym szalu oraz pozostałe, hołdujące zdecydowanie mniej wyrafinowanym stylom odzieżowym, wkroczył na cmentarz.

– Patrz, już idą. Mam nadzieję, że tym razem przyniosłeś porządną linę!

– Daj spokój, znowu zaczynasz?

– Tak, kurwa! Czy to ja wziąłem ze sobą przetartą linę i rozwaliłem jebany pomnik?

– Mówiłem ci wiele razy, że ją sprawdziłem!

– No tak, jasne... a moja żona to Marlene Dietrich...

– Wiesz co, skoro mi nie ufasz, to w takim razie nie możemy być partnerami...

– No dobrze już, przepraszam, trochę przegiąłem, ok?

– Aha...

– Pieprzyć to gówno, powiemy szefowi, że lina była do dupy i, że...

– No ale była, była do dupy!

– Okay, okay, dokończymy późnie, zabieramy się do roboty. Zrób współczującą minę.

Grabarze, ubrani w czarne garnitury, pod krawatem, stojący po obu stronach rozkopanego dołu, pochylili głowy. W milczeniu czekając na zbliżający się kondukt.

 

***

Gretchen przyglądała się wąskim dwupiętrowym szeregowcom po drugiej stronie ulicy. Przed każdym był pas posadzki z płytek cyramicznych oraz mały ogródek otoczony niskim żelaznym płotem.

Zaraz. Dokąd właściwie się wybierałam? – pomyślała i poczuła burczenie w brzuchu. Umieram z głodu! – uświadomiła sobie ze zdziwieniem – gdy nagle – głośne "pluuuusk" przeszyło bębenki jej uszu. Auu! Chyba jest mi niedobrze... – Dziewczyna oparła się o ciemnoniebieskie frezowane drzwi, a wtedy wzrok zaszedł jej mgłą.

– Nie mogę otworzyć! Nie otwierają się! Gretchen! Słyszysz mnie, Gretchen? – Chłopiec z poranioną i krwawiącą twarzą rozpaczliwie kopał i szarpał za klamkę po stronie pasażera. Szybę za nim pokryła siatka rozchodzących się promieniście pęknięć.

Gretchen wpadła do domu, zatrzasnęła drzwi, dociskając je całym ciężarem ciała.

– Maaamo, Niech ktoś wezwie karetkę! Mam halucynacje. Mamo?

Osłoniwszy oczy dłonią, dziewczyna po omacku wbiegła na piętro, weszła do sypialni, nie zdejmując butów rzuciła się na łóżko i naciągnęła sobie kołdrę na głowę. Po dłuższej chwili nieruchomego leżenia, powoli zaczęła się uspojakać. Jej powieki, dotąd kurczowo zacisnięte, uniosły się nieco. Gretchen spostrzegła nad sobą przemykającą ławicę różnokolorowych ryb i wydając długi, przenikliwy wrzask, zrzuciła z siebie koc z nadrukiem podwodnego świata, który upadł na podłogę. Nagle umilkła, wodząc dookoła błędnym wzrokiem. Ściany sypialni były niechlujnie zawieszone plakatami. Jeden przedstawiał czarno – białą sylwetkę mężczyzny w płaszczu, kapeluszu, z Tommy gunem na ramieniu, na tle czerwonego nieba i białych wieżowców. Kolejny plakat z wizerunkiem wojownika w czarno – zielonej zbroi, przypominającej żuwaczkę owada masce, ze świetlistym mieczem w dłoniach.

Gretchen wstała z łóżka, podeszła do błękitnej komody o wyszczerbionych krawędziach. Blat ze sklejki był pełen kleksow i nacięć, jedna połowa zawalona była plastikowymi czołgami, armatami i przyjmującymi różne pozycje bojowe żółnierzykami w szarych mundurach, drugą zaś zajmowało akwarium z ciemnoniebieskim samochodzikiem na dnie. Dziewczyna pochyliła głowę nad zabawkami i wyciągnęła spod nich mocno zużyty notes.

– Mamo – wyszeptała, przewracając powyginane, gdzieniegdzie rozdarte kartki – Mamo! Co się stało z moimi rzeczami? – Ze złością pchnęła drzwi, zeszła po schodach obitych wytartą, kremową wykładziną i weszła do kuchni.

– Chcę wiedzieć, co się dzieje, Mamo...?! Co zrobiliście z moim pokojem?

Przed zlewem, odwrócona do niej tyłem, stała krótko ostrzyżona kobieta w podomce w ciemnoróżowe kwiaty. Nagle obejrzała się w stronę Gretchen.

– Damienie, to ty? – zapytała łagodnie kobieta.

– Kim Pani jest...? – odparła kompletnie zbita z tropu Gretchen a następnie usłyszała za sobą wysoki, niewyrobiony głos – Wołałas mnie, babciu?

W otwartych drzwiach stał piegowaty chłopak w pstorkatej koszuli.

– Nie, to znaczy tak, ale myślałam, że...– odpowiedziała zdziwionym głosem – Ah nieważne, chyba się przesłyszałam, mój drogi. Jesteś głodny? Siadaj, usmażyłam ci omlet.

– Dzięki, babciu!

– Halo! – krzyknęła Gretchen – Ja też tu jestem! Wyjaśni mi ktoś... – nie zdążyła dokończyć pytania, gdy chłopak zerwał się nagle z miejsca.

– Hej! nie zbliżaj się do mnie! – Gretchen zamachała rękami, ale chłopak zdawał się jej nie zauważać, podbiegł do babci przechodząc przez dziewczynę na wylot.

– Aaaaaaaa! – Dziewczyna pisnęła z przerażenia, wypuszczając z rąk notes. – Okej, uspokój się Gretchen, to na pewno tylko zły sen.

– Co to? – Kobieta przekrzywiła glowę, mrużąc oczy.

– O czym mówisz babciu? – zapytał Damien, głośno przy tym mlaskając

i nabrał na widelec kolejny kęs omletu.

Kobieta zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi, pochyliła się, oparła dłoń o kolano i podniosła leżący na podłodze notes.

– Aa, to... było w jednym z pudeł na strychu. Nie rozumiem, co tu w ogóle robi?!

Otworzywszy książkę na przypadkowej stronie, przeczytała na głos: “Czuję się tak, jakby moja osobowość była swetrem, który dostałam, gdy się urodziłam, a który z każdym rokiem leży na mnie coraz lepiej”...

– Jak śmiesz czytać mój pamiętnik? Przestań natychmiast! Powiedziałam przestań! – Gretchen spróbowała wyrwać notes – Oddaj to! – lecz jej palce przeszły przez dłoń kobiety nie napotykając oporu.

Gretchen zacisnęła powieki z całych sił, zasłoniła twarz rękami.

– Obudź się, błagam cię obudź się – Dziewczyna osunęła się po framudze kuchennych drzwi, usiadła na kafelkach i wybuchnęła płaczem.

 

***

Dwunastopiętrowy blok z wielkiej płyty, pierwsza z brzegu klatka schodowa, dziewiąte piętro, mieszkanie numer 175, składające się z trzech pokoi, osobnej kuchni, dwóch balkonów, łazienki i oddzielnej toalety.

Drobna, młoda kobieta o brązowych włosach pchnęła uchylone drzwi.

W dużym, jasnym salonie, którego całą ścianę zajmował wełniany dywan z czerwono-brązowym kwiatowym wzorem, stał prostokątny kojec z zabawkami. Kobieta ucałowała dziecko w policzek i ostrożnie włożyła je do kojca.

– Поиграй пока, хорошо? скоро будем обедать. – Wyszła, machając do chłopaka ręką. Dzieciak natychmiast przewrócił się na brzuch, wetknął rękę pod stos klocków i wyciągnął schowaną tam metalową łyżkę. Czołgając się dopełzł do barierki, po czym wyciągnął ręce, chwycił się drewnianych krat, i z trudem dźwignął na nogi.

“Teraz albo nigdy, Klaus, teraz albo nigdy”.

Kuchnia była wyposażona w kuchenkę gazową, lodówkę, zmywarkę, kilka klasycznych szafek oraz ledwo mieszczące się w niej stół i nieporęczny tapicerowany narożnik.

Kobieta nałożyła biały fartuch z kieszonką na czerwoną sukienkę, sięgnęła ręką do stojącego na lodówce radia, by podkręcić dźwięk, następnie wlała wodę do dużego emaliowanego garnka w kwiatki, postawiła go na palniku, rozłożyła na kuchennym blacie starą gazetę i podśpiewując za płynącym z radia głosem, zabrała się do obierania ziemniaków.

Ciemnowłosy kilkulatet w niebieskich śpiochach opuścił łyżkę, złapał za przepiłowany słupek barierki, odsunął go na bok i przecisnął tułów przez powstały w ten sposób otwór, zrobił krok do przodu i usiadł na podłodze.

“Co do kurwy... No dawaj, wstawaj. Aaa! pieprzone gówno!”.

– Jak wyszedłeś... O mój Boże! Skąd to się tu wzięło? – wystraszona kobieta podbiegła do chłopaka i wyrwała mu łyżkę z ręki – Nic ci nie jest, kochanie? Zraniłeś się? O ja głupia! Nie powinnam była cię zostawiać samego.

 

***

Brian zahamował gwałtownie i skręcił w boczną ulicę.

– Czekaj, gdzie my jedziemy, stary? – zapytał jadący obok Markus.

– Do Juliette.

– Co? Po co? – odezwał się zza pleców Briana Thomas.

– Powiemy o wszystkim jej rodzicom.

– Nie mówisz tego poważnie!

– Ale Nikolas chciał, żebyśmy odprowadzili cię do d... – przypomniał Markus.

– Nie obchodzi mnie, czego chce Nikolas.

– Co im niby powiesz?

– Powiesz? Co my powiemy. Też tam byliście... widzieliście co jej zrobił.

– Nikt nam nie uwierzy...

Brian wjechał na wysoki krawężnik.

– Uhh Ostrożnie, próbujesz mnie zabić?! – Thomas się zachwiał i mocniej złapał Briana.

– Chcesz powiedzieć im prawdę? – kontynuował Markus.

– Tak.

– I to jest właśnie błąd!

Brian zatrzymał się.

– A co według ciebie powinienem zrobić? – powiedział nie odwracając się. – Zamknąć się w pokoju i udawać, że nic się nie stało? – Twarz Briana zaczerwieniła się i łzy zabłysły w jego oczach.

 

***

– Proszę się uspokoić, pani Traumer. Moi koledzy już przeszukują okolice, wszystko będzie dobrze, znajdziemy ją – zapewnił stojący po prawej od wejścia policjant.

– Jest pan pewny, że to była moja Juliette? Dlaczego nic pan nie zrobił? Dlaczego jej pan nie pomógł?

– Ponownie, jest mi bardzo przykro, ale, tak jak mówiłem, usłyszałem płacz... Pobiegłem natychiast w tę stronę i nie zobaczyłem nikogo, krążyłem po cmentarzu aż znalazłem to. – Peter wskazał palcem trzymaną przez policjanta plastikową torebkę.

– Niech pan spróbuje sobie coś przypomnieć... cokolwiek.

Błagam pana, panie... przepraszam nie znam pana imienia.

– Peter, Peter Lochte, jestem tu proboszczem.

– Bardzo przepraszam nie jestem religijna...

– Ja też – oświadczył Peter.

Kobieta spojrzała na niego zdezorientowana.

– Chciałbym pani pomóc, ale jestem pewien, że powiedziałem już wszystko, przykro mi... Będę się modlić o zdrowie pani córki.

– Mogę... zobaczyć go jeszcze raz? – wydusiła ochryple.

– Pewnie – odpowiedział policjant i po chwili zastanowienia wyciągnął z torebki fioletową książkę, na której było napisane “Dziennik Lekcyjny, Juliette Traumer”. Kobieta wzięła książkę drżącą ręką, pogładziła palcami okładkę i zapłakała, nie mogąc dłużej hamować łez. Otworzyła dziennik na pierwszej stronie kiedy nagle coś wypadło z niego na podłogę. Policjant natychmiast schylił się i podniósł skrawek papieru.

 

***

Brian ostrożnie wyjrzał zza muru i szybo schował się z powrotem.

– Jesteś trupem, skurwysynie! – syknął Thomas, rzucając się naprzód ale Markus błyskawicznie zagrodził mu drogę.

– Co robisz? Puść mnie! Najpierw próbował nas zabić, a teraz chce wrobić!

– Obawiam się, że już wrobił.

– Co? O co ci chodzi? Przecież to on i jego sutener ją zabili!

– Ciszej bo nas usłyszą!

– Kto tu jest? – Policjant odchylił głowę, spogladając na róg budynku.

– Chyba musimy spadać!

– Pytam, kto tam jest?

Wszyscy trzej wskoczyli na rowery.

– Trzymasz się?

– Jedź! – odpalił Thomas

Brian zaczął pedałować ile sił w nogach.

 

***

Obijające się o ściany salonu odgłosy strzałów oraz nerwowe, rytmiczne uderzania palcami w przyciski gamepadów potęgowały panującą tu atmosferę napięcia.

Damien zerwał się na nogi – Nie, nie, nie, nieeee! – Chłopak przyłożył zaciśnięte pięści do czoła i z powrotem upadł na sofę, wbijając twarz w grubą puchatą narzutę.

– Ha-ha-ha-ha! Uhuuu! Jam jest Bóg Wojny! – oznajmił udawanym niskim głosem siedzący w fotelu obok kolega Damiena. – Po co ci ten notes? Bez obaw, nie musisz zapisywać swoich porażek, bo i tak ciągle będę ci przypominać! Ha-ha-ha-ha!

– Spierdalaj, Artur. Chciałem ci go pokazać. – powiedział, rzucając notesem w kolegę.

– Hej! Co robisz! – wrzasnęła Gretchen, podbiegając do niego. – Zostaw to!

Artur otwarł notes – Piszesz list do Zębowej Wróżki? Kto to jest Gretchen Anmut? Zabawne imię.

– Pieprz się – wystękała dziewczyna i pokazała mu środkowy palec.

– Nie wiem, ale to chyba należy do niej.

– Skąd go masz?

– Znalazłem na strychu.

Artur powąchał notes, przewrócił kilka kartek, a potem przeczytał:

„Dzisiaj odkryłam, że mój zboczony współlokator używa cudzych maszynek do golenia, w tym mojej. Będę szczera, jestem zdruzgotana”...

Chłopak podniósł wzrok na kolegę i obaj parsknęli śmiechem.

W porywie rozpaczy i bezsilnej furii Gretchen zaczęła tłuc nogami w szafkę, na ktorej stała konsola. Nagle obraz na ekranie telewizora zamigotał i zniknął.

Damien ostrożnie podszedł do konsoli.

– Wielka szkoda, że nie zapisalismy sejwów – zadrwił.

– Stary, naciśniesz ten guzik? Nie ten. Ten na dole. Znowu się zacina.

– Która jest godzina?

– W pół do.

– O nie, babcia mnie zabije, muszę spadać. – Damien odłożył gamepada i zaczął szybko naciągać buty.

– Spadać? Nie skończyliśmy.

– Dzięki, stary, było bardzo fajnie, ale mam jeszcze coś do załatwienia na mieście. Widzimy się jutro.

– No dobra, trzymaj się

– Żółwik. – Koledzy zderzyli się pięściami.

Damien wyszedł na zewnątrz zatrzaskując za sobą drzwi. Po kilku sekundach jednak wrócił.

– Tak szybko zmieniłeś zdanie?

– Sorry, zapomniałem mojego zeszytu – chłopak chwycił leżący na podłokietniku fotela pamiętnik, wybiegł z domu, wsiadł na rower i odjechał.

“Nie ma mowy! Nie zamierzam, cię znowu gonić”.

– Możesz zabrać tę książkę i wsadzić sobie prosto do tyłka! – krzyknęła Gretchen, a wtedy usłyszała obrzydliwą elektryczną melodyjkę i zaraz tuż obok niej zatrzymała się biała furgonetka z lodami.

Gretchen cofnęla się o krok obserwując formującą się przed przesuwnym oknem kolejkę.

– Dwie gałki lodów waniliowych z polewami czekoladową i karmelową.

– Nie pozwól im się złapać – dobiegł ją czyjś wylękniony głos.

“Hmmm?” – dziewczyna rozejrzała się, próbując ustalić jego źródło.

– Poproszę dwie gałki malinowych. Jakie chcesz?

– Poproszę jedną gałkę miętową...

– Chodź! Ukryj się!

– Kto to powiedział!? – zapytała dziewczyna, robiąc krok do tyłu.

– Rudi.

– Kim jesteś? No, pokaż się! – zirytowała się Gretchen.

I wtedy ze ściany za jej plecami wynurzyły się czyjeś ręce, chwytając ją pod ramiona i błyskawicznie wciągnęły dziewczynę do wnętrza. Przerażona zaczęła się wyrywać i próbowała krzyczeć.

– Nie chcę cię skrzywdzić. – Szczupły jasnooki mężczyzna zakrył jej usta dłonią. Miał na sobie brudną szarą bluzę mundurową, szare spodnie i czarne sznurowane buty. Zlepione potem ciemne blond włosy opadły na jego nieogoloną wymizerowaną twarz.

– Tylko bądź cicho – powiedział i powoli odjął dłoń od ust dziewczyny. – Usłyszą nas.

– Widzisz mnie – odezwała się cichym, zdziwionym głosem.

Rozległ się warkot uruchamianego silnika po czym znowu rozbrzmiała nieznosna melodyjka.

– Mieliśmy szczęście. Nie sądzę, żeby przyjechali tu po nas.

Mężczyzna odsunął się od okna, usiadł na podłodze i oparł się o ścianę.

– Ale kto?

Nieznajomy obrócił głowę w jej stronę.

– Tamci.

– Którzy? Lodziarze?!

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w następnej chwili zasłonił sobie twarz rozdartym rękawem. Z dużym trudem opanował kaszel, po czym powiedział:

– Jestem Rudofl.

– Gretchen.

 

***

Rzucony z sufitu snop ostrego purpurowego światła rozdzielił panujący wokół półmrok na dwie symetryczne części, po czym powędrował w prawo zatrzymując się na skulonym za masywnym biurkiem mężczyznie.

Ten podniósł głowę znad notatek. Włosy miał zaczesane na bok, twarz pociągłą, górną wargę zdobił mu drobny równo przycięty wąs. Ubrany był w brązowy mundur z czerwoną opaską na lewym ramieniu.

I zaraz potem, przez szmer szeptów przebiła się monotonna grana na fortepianie melodia.

Przed wysoką, biało otynkowaną kamienicą z zaokrąglonymi balkonami zatrzymały się dwa pojazdy: ciężarówka kryta plandeką i czarny samochód osobowy. Kilkanastu uzbrojonych w karabiny żołnierzy zeskoczyło z paki ciężarówki.

– Nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać! – rozkazał mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu i kapeluszu, zatrzaskując drzwi samochodu.

Pękaty mężczyzna w niebieskiej marynarce, białej koszuli i czerwoną muszką pod szyją niespiesznie rozpakował bagietkę i już prawie ją ugryzł, gdy rozległ się szczęk odwodzonego kurka.

– Nie odwracaj sie. Zapal światło – polecił stanowczy głos zza pleców konferansjera.

Nagle muzyka się urwała, a salę zalało elektryczne światło.

Dwaj mężczyźni w czarnych płaszczach wyłonili się zza kulis.

– Nie ruszać się! Ręce do góry!

Jeden z mężczyzn rzucił się do przodu z wyciągniętym pistoletem, podbiegł do znieruchomiałego z przerażenia artysty na środku sceny i uderzył go w twarz rękojeścią pistoletu. Na widowni wybuchła panika, ludzie zaczęli zrywać się z miejsc i rzucać się ku wyjściom z klubu.

 

***

Proszę siadać warknął mężczyzna z ulizanymi do tyłu włosami i wskazał krzesło przed sobą.

– Imię.

– Rudolf.

– Nazwisko.

– Sobottka.

– Czy wie pan gdzie pan się znajduje?

Przesłuchiwany mężczyzna nic nie odpowiedział. Jedno jego oko było fioletowe i spuchnięte a na skroni widniała zaschnięta krew. Siedział nieruchomo, z opuszczoną głową.

– Czy wie pan dlaczego został zatrzymany? Proszę odpowiadać tak lub nie!

– Nie – odparł przesłuchiwany i jęknął z bólu.

– Zawód.

– Jestem aktorem.

– Dlaczego pan kłamie, panie Sobottka? Nie jest pan aktorem. Co pan robił ubiegłej nocy?

– Byłem w klubie Eldorado.

– W jakim celu?

– Grałem... Występowałem w...

– Powiedziałem, że nie jesteś żadnym aktorem! Chcesz wiedzieć kim jesteś? Jesteś wrzodem! Jak śmiałeś ty i ta cała banda antyspołecznych pasożytów naśmiewać się z naszego wodza!? Amoralna świnio! Wiemy wszystko o tobie i twoich zdegenerowanych popędach. Jesteś wrogiem państwa! Zabierzcie go stąd!

 

***

Wiatr rozproszył ciemne nocne chmury.

Zielonkawe światło księżyca przedarło się przez wąskie pręty więziennego okna, oświetlając odrapaną betonową ścianę.

– Hej, słyszysz mnie? Jesteś tam? Wiem że mnie słyszysz! Rudolf wsłuchał się uważnie – głos dochodził zza ściany.

– Kim pan jest? – wyszeptał.

– Nazywam się Franz Ostenman!

– Rudolf... Rudolf Sobottka, miło mi...

– Rudolf Sobottka? Aktor Rudolf Sobottka!?

– Aha... Coś w tym stylu...

– Nie wierzę!

– O co panu chodzi?

– Ale mam szczęście!

– Szczęście? – Rudolf się roześmiał. – Oh, tak jest pan prawdziwym szczęściarzem, w rzeczy samej!

– Panie Sobottka, Jestem pańskim gorącym wielbicielem!

– Dziękuję – odparł zaskoczony.

– Chodziłem na wszystkie pana występy! Panie Sobottka, to taki zaszczyt!

– Proszę, mów mi Rudolf.

– Oczywiście panie Sobottka, to znaczy... panie Rudolfie. Po krótkiej pauzie kontynuował: Panie Rudolf, pozwoli pan, że zapytam...

– Rudolf po prostu Rudolf!

– Jasne, przepraszam... Czy mogę zapytać, jak tu trafiłeś, Rudolfie?

– Miałem nieudaną premierę... Domyślam się, że nie słyszałeś o nowym kabarecie... Jak długo tu jesteś?

– Trudno powiedzieć, panie Rudolfie. Pewnego dnia, jakiś miesiąc temu, do mojego mieszkania wpadło kilku uzbrojonych ludzi. Zaczęli mnie bić, kopać, potem zakuli w kajdanki i wsadzili do wozu...

– Brudne potwory...

– Podobno ktoś złożył na mnie donos...

– Niech zgadnę, za co obecnie w tym kraju grożą areszt i tortury... Czytasz książki i umiesz liczyć do więcej niż dziesięciu?

– Kocham.

 

***

– Posłuchaj, wybacz, że przerywam... – Gretchen w końcu nie wytrzymała – To naprawdę niezwykle interesująca historia... i w innych okolicznościach byłabym zachwycona, mogąc przeprowadzić z tobą wywiad, ale... ale jaki to ma związek z czymkolwiek?

– Prawie doszedłem do tej części opowieści... – odparł urażony Rudolf. – Czy pozwolisz mi dokończyć?

– Jasne... – Gretchen spuściła nogi z pustego siedzenia w rogu na samym końcu żółtego dwupoziomowego autobusu.

– Staliśmy się sobie bardzo bliscy. Te kilka miesięcy, które spędziłem z Franzem w sąsiednich celach... Może zabrzmi to paradoksalnie, ale nigdy nie czułem się bardziej wolny i pełny życia jak wtedy. Dla mnie to było prawdziwe szczęście w nieszczęściu... Aż pewnego dnia...

 

***

– Franz, śpisz? Fraaanz, słyszysz to?

– Front jest coraz bliżej... – odezwał się cichy, lekko zachrypnięty głos.

– Boję się co będzie dalej. Myślisz, że nas wyzwolą?

– Nie wiem... Miejmy taką nadzieję. – westchnął Franz, po czym obaj zamilkli.

Rudolf leżał wyprostowany na starym, brudnym, pasiastym materacu wsłuchując się w głuchy odgłos powtarzających się grzmotów i wycie syren gdzieś w oddali. Już zamykał oczy, gdy raptem jego uszu dobiegło jakieś poruszenie. Korytarz wypełnił miarowy stukot butów, a kilka sekund później rozległ się zgrzyt obracającego się w zamku klucza.

– Numer.

– 45567.

– Nazwisko.

– Sobottka.

– Wychodzić z celi! – rozkazał strażnik, wyciągając przed siebie pałkę.

Rudolf podniósł się na nogi i wyszedł na korytarz.

– Szybciej!

– Co się stało? Dokąd mnie zabieracie?

– Miasto zostanie ewakuowane. Ciebie też czeka spacer. Wiem, że wolałbyś zostać i obciągać wrogowi druta. Jak widać, nie jest to twój szczęśliwy dzień.

– Znajdę cię, Franz! Słyszysz?! Znajdę cię!

– Zamknij ryj!

 

***

– Chwila, o czym ty mówisz? Jaki front? Jaka ewakuacja? ile ty masz lat?

– Dwadzieścia dziewięć.

Gretchen uniosła pytająco brwi.

– Miałem dwadzieścia dziewięć, gdy zginąłem... Jedna z bomb spadła prosto na sąsiednią kolumnę więźniów, zabijając kilkanaście osób. Wymknąłem się, gdy strażnicy próbowali wstrzymać popłoch. Chciałem znaleźć Franza, ale najprawdopodobniej ktoś z ochrony mnie zauważył. Usłyszałem huk wystzału... a potem... potem światło zgasło...

“Dworzec kolejowy” – oznajmił monotonny kobiecy głos.

– To mój przystanek! – Rudolf rzucił się ku schodom i zbiegł po nich przechodząc przez wchodzącą na górę kobietę na wskroś.

– Hej! Czekaj! – Gretchen wyskoczyła przez zamknięte drzwi autobusu, w chwili w której ruszał. – Co znaczy zginąłeś?

Rudolf zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na nią.

– Czy ty dalej nic nie rozumiesz? Myślisz, że gdzie jesteś? Pamiętasz coś, no wiesz coś sprzed...? Dziewczyna patrzyła na niego, nie mrugając. – Pośmiertna amnezja... Też tak miałem, przejdzie ci.

Nagle jej oczy zrobiły się wielkie i wilgotne.

– Klaus!!

– Wygląda na to, że w końcu coś sobie przypomniałaś. Domyślam się, co czujesz, bardzo mi przykro.

– Mieliśmy wypadek, ja i Klaus, mój... chłopak. Nie pamiętam dokładnie... Mam wrażenie, jakby... jakby to nie były moje wspomnienia... To wszystko nie ma sensu...

– Coś o tym wiem...

– Ale gdzie jesteśmy? Czy to piekło?

Rudolf uśmiechnął się posępnie.

– Nie mam bladego pojęcia.

– Byłam w domu, w swoim pokoju...

– Och! Więc to twoje rodzinne miasto!?

– Tak... ale wszystko było... jest inne... byli tam jacyś ludzie, nie wiem kim są.

– Jesteś pewna, że no wiesz, nie pomyliłaś adresu?

– Czy ty sobie, kurwa, żartujesz? Myślisz, że nie wiem gdzie mieszkam?

– Spokojnie, bez nerwów, ja tylko zapytałem!

– Tak kurwa, jestem pewna! Jeden z nich ma mój pamiętnik! Rodzina. Gdzie jest, kurwa, moja rodzina!?

– Ja... ja nie wiem...

– Wybacz... – jej głos zmiękł – Nie powinnam była na ciebie krzyczeć. Proszę powiedz mi że to część jakiegoś głupiego dowcipu, i że w dziupli jest ukryta kamera!

– Przepraszam, ale myślę, że będzie lepiej jeśli wejdziemy do środka.

– Co? Po co? Co za różnica...

Rudolf chwycił Gretchen za ramiona i delikatnie popchnął przed siebie. Oboje weszli przez duże, drewniane drzwi z przeszklonym skrzydłem do budynku dworca. Dokładnie w tym momencie na zewnątrz przejechała furgonetka z lodami.

– Powiesz mi, co się dzieje? Może zapomniałeś, ale... nie musisz się chować! Jesteś martwy!

Rudolf oderwał wzrok od przeszklonych drzwi.

– Nie rozumiesz. Ludzie w tamtych pojazdach, coś z nimi nie tak...

– Co masz na myśli?

– Wiesz, trochę minęło odkąd tu utknąłem... ale dziś, po raz pierwszy zdecydowałem się opuścić moją kryjówkę...

– Co?! Nigdy nie wyszedłeś na zewnątrz? Jak długo tam siedziałeś?

– Ciężko powiedzieć. Dni są długie, ale lata... lata są krótkie... Czekałem i czekałem każdego dnia... w nadziei, że Franz mnie odnajdzie. A ci ludzie, ci... lodziarze...

Za każdym razem, gdy któryś z tych cholernych pojazdów przejeżdżał obok, czułem na sobie ich wzrok... jakby wiedzieli, że tam jestem.

– Może to tylko...

– Tylko moja wyobraźnia?

– Nie chciałam być nieuprzejma...

– Z początku też tak myślałem, pytałem siebie, czy to nie jest paranoja.

I wtedy pewnego dnia gdy siedziałem na moim poddaszu, znowu usłyszałem, tę cholerną melodię, a kiedy wyjrzałem przez okno zobaczyłem...

– Co? – Gretchen nie wytrzymała.

– Napis!

– Jaki napis?

– Biegnący przez całą burtę – Rudolf otwartą dłonią przeciął powietrze – wymalowany dużymi, różowymi literami napis “Lody Eldorado”!

– I co z tego?

– Eldorado, tak się nazywał kabaret, w którym występowałem!

– No tak ale...– Gretchen urwała w pół słowa – Hej! To on!

– Kto?

– Ma mój pamiętnik! – wykrzyknęła, zrywając się z miejsca i kierując się w stronę wejścia na perony.

Rudolf odwrócił się i w milczeniu podążył za nią. Zrobiwszy kilka szybkich kroków, stanął w smudze światła pomiędzy oknem a kamienną posadzką dworca, a wówczas dostrzegł unoszącą się w powietrzu delikatną różową mgiełkę.

– Może loda? – rozbrzmiał z tłoku czyjś niski spokojny głos. Rudolf spojrzał w bok i ujrzał wychylającego się znad trzykołowego wózka z daszkiem sprzedwacę lodów.

 

***

Gretchen bezgłośnie poruszyła wargami: “Gdzie jesteś mały skurwielu?”.

W tej samej chwili dał się słyszeć narastający stuk kół, a w oddali zabłysła plama ostrego światła. W następnym momencie, z trudem pokonując stromy podjazd, na peron wjechała szczupła rudowłosa kobieta na wózku inwalidzkim. Miała na sobie różowy żakiet i równie różową spódnicę poniżej kolan.

Wózek gwałtownie zahamował.

– Dawaj! No co jest? – jęknęła zrezygnowanym głosem, i chwyciwzy obiema dłońmi drążek sterowy, z całej siły popchnęła go do przodu. Wózek ostro ruszył z miejsca, przejechał kilka metrów i znowu stanął.

Wsparty na kierownicy roweru, prawie leżąc na niej piersiami, Damien przewrócił kartkę albumu w czarnej okładce.

“Skup się, Gretchen. Już raz to zrobiłaś!” – nakazała sobie, sięgając po leżący w rowerowym koszyku pamiętnik. Ten tylko lekko drgnął.

“Nie, nie, nie, proszę!”. Dziewczyna zamachnęła się drugą ręką, kiedy usłyszała za sobą piskliwy wrzask “Aaaaaaaa!”. Pędzący wózek inwalidzki przejechał prosto przez nią, spychając nagłym uderzeniem rower na torowisko i zatrzymał się przed samą krawędzią peronu.

“Niech mu ktoś pomoże!”.

“Aaaaa”.

“O mój boże”...

 

***

Gretchen rozejrzała się dookoła.

“Hmmm” – mruknęła pod nosem, wzruszając ramionami, położyła dłoń na klamce, nacisnęła ją i pchnęła drzwi.

– Mamo, tato! Jestem w domu!

– Damien, to ty? Chodź. Usmażyłam ci omlet! – dobiegł ją z boku obcy głos.

Nagle beztroski uśmiech na jej twarzy zastąpił grymas paniki.

– Chwila moment, To już było!

– Wołałaś mnie, babciu? – Damien szybkimi krokami zbiegł po schodach na dół i mijając Gretchen w odległości dłoni, wbiegł do kuchni.

– Cały czas byłeś na górze?

– Tak, babciu.

– Hmm, wydawało mi się, że słyszałam jak otwierają się drzwi wejściowe...

– Może to wiatr, babciu?

– Może. Pewnie tylko mi się wydawało. Kochanie umyłeś ręce?

– Baaabciu.

– Proszę cię, umyj ręce, zanim siądziesz do stołu...

Biała kartka przyklejona przezroczystą taśmą na drzwiach sypialni informowała:

“DZIEWCZYNOM WSTĘP WZBRONIONY”.

Gretchen wydęła z niesmakiem usta, pchnęła drzwi nogą, weszła do środka i obrzuciła wnętrze szybkim spojrzeniem.

– Nie wracaj zbyt późno.

– Dobrze, babciu.

– I nie zapomnij o...

Nagle z holu dobiegło głośne trzaśnięcie drzwi.

– To pewnie twój ojciec. Konradzie, to ty?

Damien wybiegł z kuchni, spojrzał najpierw na drzwi, potem odwrócił się w kierunku schodów.

– Tato?

Chłopak powoli wszedł na górę.

– Tato, to ty? – znowu zapytał, po czym krzyknął – Baaabciu, nikogo tu nie ma!

Już postawił nogę na stopniu, ale nagle ją cofnął, podbiegł do swojej sypialni, pochylił się i podniósł z podłogi zmiętą kartkę papieru.

Gretchen siedziała na ziemi oparta bokiem o tylną ścianę domu z zamkniętymi oczami a po jej policzkach spływały łzy. Wreszcie wstała szybko, wytarła twarz wierzchem dłoni, zrobiła zdecydowany krok naprzód, ale potknęła się o leżący na trawie notes i upadła na kolana.

– Aaaaaaaaaaaaaa! – Z piersi wyrwał jej się krzyk rozpaczy. Dziewczyna poderwała się na nogi chwytając zeszyt i rzuciła się do biegu.

 

***

– Chciałabym jeszcze coś wyznać, ojcze.

– Co takiego? – odparł nieobecnym głosem Peter, nie odrywając wzroku od ekranu smartfona.

Klęcząca kobieta nerwowo zmięła przemoczoną chusteczkę w palcach i przycisnęła twarz do zakratowanego okienka.

– Od pewnego czasu, kiedy kładę się spać... – kobieta przełknęła ślinę – wciąż napastują mnie te same myśli... nieczyste myśli, których nie potrafię się pozbyć. Proszę mi wierzyć, ojcze. Próbowałam wszystkiego, ale nie potrafię... po prostu nie potrafię...

– Aha, rozumiem – mruknął obojętnie, po czym nagle odwrócił głowę w bok.

– Czekaj, powiedziałaś nieczyste? – dodał znacznie bardziej zainteresowanym głosem.

– Tak, ojcze...

– Co to za myśli?

– Ojcze, tak mi wstyd.

– Nie ma powodu do wstydu, pani Kraus.

– Zna ojciec mojego sąsiada pana Kocha? – kontynuowała kobieta.

– Tak, znam go dobrze. – Peter przełknął ślinę. – Proszę mówić dalej pani Kraus.

– Zwisające z jego drzew gałęzie wchodzą na moją posesję. Wielokrotnie prosiłam go, aby je skrócił, ale za każdym razem odmawia. Nie mogę przestać, codziennie myślę, żeby pójść tam po zmroku i sama je poprzecinać...

– Co? I to wszystko?

– Proszę ojca, czy jest dla mnie jakaś nadzieja? Jestem okropną osobą... – Kobieta zaczęła szlochać, z trudem łapiąc powietrze.

– Co jest, kurwa, z wami nie tak? – wyszeptał do siebie. – Pani Kraus, proszę nie płakać, porozmawiam z nim, załatwię to dla pani.

– Nie– nie– nie, jestem zła i zgorszona! Nie zasługuję na ojca pomoc!

– Ach, na litość! Nie jest pani zła, pani Kraus. Niech się pani weźmie w garść!

 

***

– Podać coś?

– Dwie zdrapki i program telewizyjny poproszę – powiedziała siwowłosa kobieta z szyfonową chustą pod szyją, schylając głowę ku okienku kiosku.

– Proszę uprzejmie. – Sprzedawczyni wyszczerzyła ubrodzone różową szminką zęby w życzliwym uśmiechu.

– Bardzo dzię... Aaaaaa! – Kobieta nagle krzyknęła i obejrzała się za siebie.

Sprzedawczyni skrzyżowała ręce na piersi.

– Co się stało, proszę pani?

– Przepraszam. Coś mi się przywidziało!

– Co?

– Coś strasznego! Przez moment wydawało mi się, że widziałam w odbiciu latającą głową bez reszty ciała!

– O mój Boże! – jęknęła sprzedawczyni.

Gretchen nie potrafiła oderwać oczu od kolorowego magazynu za szybą.

“Trzydzieści jeden lat... – wydusiła drżącym głosem.

“To nie może być prawda!”.

Nagle wzdrygnęła się nerwowo na dźwięk pojedynczego uderzenia dzwonu,

i obróciła zapłakaną twarz w kierunku, z którego dobiegł.

 

***

Peter spojrzał na zegarek.

“Ósma. Świetnie!”. – Pchnął drewniane drzwi, stanął na czarno– białej marmurowej posadzce, szybko się rozejrzał po bokach i odszedł.

Gretchen ostrożnie dotknęła brzegu wypełnionej wodą kamiennej misy, po czym zanurzyła w niej obie dłonie, ale przezroczysta tafla nawet nie drgnęła, a gdy je wynurzyła były puste i tak samo suche jak przedtem.

Cofnęła się jak oparzona, oparła o ścianę, przesunęła w bok, zakręciła za załom muru, znalazła przed kręconymi schodami i biegiem ruszyła po nich w górę.

W pewnym momencie zatrzymała się jak wryta, wbijając wzrok w grubą balustradę. Na wypłowiałym drewnie widniały wydrapane litery: “G” i „K”.

“Klaus!”.

Peter przekręcił kluczyk w stacyjce. Radio natychmiast ożyło.

Wcisnął przycisk na desce rozdzielczej, przez chwilę obserwował, jak rozkładają się lusterka boczne, po czym na jego twarzy kolejno odmalowały się zdziwienie, niedowierzanie i osłupienie.

“Co ona kurwa robi?” Peter otworzył drzwi samochodu.

– Hej! Co ty tam robisz? Hej, na górze, do ciebie mówię! Proszę mi natychmiast zejść stamtąd! Dzwonię na policję – Odwrócił się, sięgając po telefon. Wybrał numer, przyłożył słuchawkę do ucha.

– Nigdzie się nie ruszaj! – zawołał głośno, nie odrywając wzroku od lusterka.

– Halo! Policja? Czy może pani mówić trochę głośniej? Nic nie słychać.

Migająca w wąskim oknie sylwetka na ułamek sekundy znieruchomiała – Nazywam Peter Lochte. Chcę zgłosić... – a potem runęła w dół.

– Aaaaaaaaaaaaa! – Peter upuścił telefon, który z hukiem upadł na asfalt. Wyskoczył z auta i padł na kolana. – Halo! Halo! Proszę przysłać karetkę! Halo? – Spojrzał na telefon, miał strzaskany ekran. Powoli podniósł się na nogi, szukając wzrokiem leżącego na betonowym chodniku ciała, ale nic tam nie było.

 

***

“To wszystko na nic!” Gretchen skuliła się za przekrzywionym pozieleniałym nagrobkiem, przyjmując pozycję embrionalną i zasłoniła głowę ramionami – “Będę tu tkwiła przez wieczność!”.

Leżała tak, gdy usłyszała odgłoś nieśpiesznych kroków. Wtedy otworzyła piekące oczy i zobaczyła przed sobą parę nóg, odzianych w brązowe skórzane buty z frędzlami, fioletowe skarpety i czarne spodnie w paski.

– No proszę, kogo my tu mamy!

Dziewczyna odjęła ręce od twarzy, podniosła głowę i trochę nieprzytomnie spojrzała w górę. Nad nią stała kobieta w średnim wieku. Miała bladą, gładką cerę, ciemne oczy, prosty nos z kolczykiem między nozdrzami, a jej długie, przetkane siwymi pasmami, włosy były ściągnięte do tyłu.

– Kolejna zagubiona dusza? – Kobieta przyłożyła długą czarną cygarniczkę do ust i zaciągnęła się głęboko.

– Pamiętasz jak masz na imię, ma chérie?

– Co za różnica?

Kobieta zmarszczyła brwi, wskazując na nią papierosem.

– Właściwie masz rację, nie ma żadnej – Odwróciła się, by odejść. – Au revoir!

– Stój, czekaj! Gretchen, mam na imię Gretchen. Czy... czy jesteś prawdziwa?

– I to się właśnie nazywa “Gretchenfrage”! – Kobieta parsknęła śmiechem –

– Chodź mam coś dla ciebie.

– Dla mnie? Ale ja cię nawet nie znam.

– Wiesz co, po prostu zapomnij.

Kobieta wypuściła kłąb dymu i zanosząc się stłumionym kaszlem, pomaszerowała przed siebie.

– Czekaj! – Gretchen rzuciła się za nią. – Proszę możemy... możemy spróbować jeszcze raz?

– Pardon?

– Nazywam się Gretchen Anmut. To znaczy nazywałam się... kiedyś...

– Nazywałaś się? Zmieniłaś imię?

– Co? Nie, niczego nie zmieniałam. Miałam wypadek...

– O mój Boże! Nic ci nie jest? Jak się czujesz?

– Z tego co wiem, umarłam.

– No to, zgaduję, że chyba nie najlepiej.

– Ostatnie, co pamiętam, to mój samochód, całkowicie straciłam panowanie nad kierownicą, wpadliśmy do wody... A potem...

– Tak, tak, słyszałam to tysiąc razy!

– O co ci chodzi?

– Nie chcę cię urazić, chérie... – odparła kobieta, wślizgując się w szparę między dwoma grobowcami. – Ale już to przerabiałyśmy.

– Co? Dopiero cię poznałam!

– Tędy. – Kobieta skręciła z alei i podążyła boczną ścieżką.

– Czekaj!

Kobieta zatrzymała się tak gwałtownie, że Gretchen omal nie wpadła jej na plecy. Następnie odwróciła się, wyciągając do niej otwartą papierośnicę.

– Cigarette?

– Nie, nie pa...

– Tak, Charlie, dziękuję!

Gretchen odruchowo zakryła dłonią usta.

– Ja... ja tego nie powiedziałam.

– Wiem – odparła kobieta, promieniejąc uśmiechem. – No to chcesz tego papierosa czy nie?

– Ach tak, przepraszam, zapomniałam!

– Aaaaaaaaaaaa! – Gretchen zamarła z rękoma przy otwartych ustach, gapiąc się na wynurzające się spod ziemi najpierw palce, potem całe ramię, a kilka sekund później tuż przed nią wyrosła ciemna ludzka sylwetka.

– Cześć, Charlie! Co słychać?

– Cześć Gretch. Pomogę ci z tym. – Kobieta wyjęła papierosa z papierosnicy, włożyła postaci do ust i prstryknęła zapalniczką.

– Kto... kto to jest!? – wychrypiała dziewczyna.

– To jest Gretchen!

– Ale to ja... ja jestem Gretchen!

– A może tylko tak ci się zdaje?

Charlotte uniosła papierosnicę na wysokość jej głowy, a wówczas dziewczyna zobaczyła swoje, nieco zdeformowane, odbicie w gładkim metalu. Odgarnęła włosy, zbliżyła twarz, próbując przyjrzeć się dokładniej i nagle zamarła. Prawie całą jej szyję pokrywała poruszająca się skorupa, złożona z dziesiątków wijących się białych robaków. Jeden z insektów wypełzł z ucha dziewczyny i oderwawszy się od małżowiny spadł na ziemie.

– Aaaaaaaaaaa!

 

***

– Panie i panowie! Oto jest to, na co tak długo czekaliśmy! Pozwólcie, że przedstawię wam: oto Telewizja Kablowa! – oznajmił wysoki mężczyzna w podkoszulku i wcisnął czerwony guzik na pilocie od telewizora. Ekran kilka razy mrugnął i zaświecił szaro-niebieską pustką.

– Co jest...

Wreszcie siedząca na beżówej wersalce kobieta przerwała ciszę.

– Sasza, to chyba nie działa – stwierdziła, nawijając pasm włosów na różowy papilot z gąbki.

– Myślisz, że nie widzę? – odparł, nerwowo klikając pilotem.

– Nie krzycz na mnie!

– Nie krzyczę!

– Wystarczy tego, mam dość!

– O co ci chodzi?!

– Hej tato.

– Nie teraz, Kola, widzisz, że jestem zajęty.

– Ale tato!

– Co?!

Ciemnowłosy nastolatek uklęknął obok telewizora.

– Tato, nie sądzisz, że powinniśmy podłączyć wszystkie trzy...

– Niczego nie dotykaj!

– Tylko spróbuję... – Chłopak wsunął rękę za lakierowaną komodę.

– Powiedziałem, żebyś nie ruszał!

W tej samej chwili rozległ się bezbarwny głos odczytującego tłumaczone dialogi lektora:

“– Houston, halo, Houston, tu Jedynka, jest problem, odbiór

– Halo Jedynka, tu Houston! Co tam się dzieje? Odbiór!”...

– Tato, patrz, to działa! – zawołał uradowany chłopiec.

 

***

Wysoki szczupły mężczyzna w białej koszuli pod krawatem wcisnął guzik ekspresu do kawy.

– Dziś po pracy, koszykówka w hali – zwrócił się do stojącego obok kolegi.

– Nie, dzisiaj nie mogę. Mój syn ma urodziny. – Mężczyzna zdjął okulary o grubych, wypukłych szkłach, dmuchnął na nie i przetarł chusteczką.

Obaj wyszli z biurowej kuchni i ruszyli wzdłuż korytarza.

– Jakieś plany na długi weekend?

– Moja żona chce, byśmy pojechali do jej rodziców – odpowiedział mężczyzna w okularach, biorąc łyk z kubka.

– Cóż, powodzenia z tym. Mam nadzieję, że jeszcze cię zobaczę. – Mrugnął znacząco i poklepał go po plecach.

– O co ci chodzi, Henry? – zapytał podniesionym głosem.

– Daj spokój, ja tylko żartuję.

Dwaj mężczyźni weszli do olbrzymiej jasno oświetlonej sali. W środku stały trzy długie rzędy komputerów, przed którymi siedziało kilkadziesiąt osób. Zajmujący całą ścianę ekran niemal w całości wypełniał obraz szarej jałowej powierzchni.

– Jak tam?

– Wszystko przebiega zgodnie z planem, sir. Silnik hamujący został uruchomiony, moduł dowodzenia rozpoczął manewr wejścia na orbitę.

– Bardzo dobrze. – Mężczyzna postawił na stole kubek i założył słuchawki z mikrofonem.

– Jedynka, tu Houston. Słyszycie mnie, chłopaki? Odbiór.

– Tak, Houston, słyszymy cię wyraźnie. Odbiór.

– Jak wam idzie, Jedynka?

– Manewr wprowadzenia modułu na orbitę zakończony.

– Mówi Houston, przyjęliśmy, brawo Jedynka! Odbiór.

Mężczyzna odsunął od ucha jedną słuchawkę i odwrócił się do kolegi.

– Zaczynamy przygotowania do...

– Houston, tu Jedynka, zgłoś się, zgłoś się. Odbiór. – zatrzeszczał znowu głos w słuchawkach.

– Jedynka, tu Houston, zgłaszam się. Odbiór.

– Huoston... SZszSZ... coś tu jest nie tak...SZszSZ... widzę

...SZszSZ... O mój Boże... SZszSZ...

– Przerywa. Jedynka powtórz. Odbiór. Jedynka, zgłoś się!

Tym razem w głośnikach słychać było jedynie trzaski.

– Straciliśmy łączność z jednostką, sir. Są po drugiej stronie.

Wysuwając porośniętą jasnym, rzadkim zarostem szczękę w grymasie osłupienia, ubrany w jednoczęściowy biały kombinezon mężczyzna w średnim wieku zsunął hełmofon z głowy.

Za szerokim panoramicznym oknem modułu dowodzenia widniała gigantyczna twarzoczaszka.

 

***

Robert obrzucił podwórko obojętnym spojrzeniem, chwycił kotarę i szczelnie ją zasunął. Następnie wyciągnął z szafy sporą kraciastą walizkę, ustawił numery szyfrowego zamka, po czym wyjął z niej coś owiniętego w grubą zieloną szmatę. Trzymając przedmiot na ręku jak niemowlę, podszedł do łóżka, położył go na nim i powoli odwinął szmatę.

Drzwi sypialni skrzypnęły. Stanęła w nich żona Roberta.

Kobieta zakryła usta dłonią.

– O mój Boże, co robisz? – wyjęczała, a w jej oczach pojawiły się łzy.

– Znajdę go.

– Nic już nie zrobimy! To jej nie zwróci, słyszysz?!

– Zrobię... zrobię mu to, co on zrobił z nią.

– Nie, błagam! Nie chcę stracić i ciebie! – Podbiegła do niego i rzuciła mu się w ramiona.

Robert przytulał żonę, nie zabierając dłoni z leżącej przed nim strzelby.

 

***

Mówiąc ogólnie, istnieją co najmniej dwa rodzaje ludzi, tacy którzy uwielbiają przestawiać meble, oraz ci, których już sam widok tego zajęcia przyprawia o mdłości.

Samuel Brotke zamknął drzwi zamrażarki, trzymał w dłoni prostokątne pudełko lodów, które postawił na kuchennym blacie. Potem odwrócił się i sięgnął do jednej z szafek, wyjął z niej kwadratową butelkę z czarno– białą etykietą oraz szklankę. Otworzył pudełko, wbił łyżkę w lody i obrócił ją wokół własnej osi, włożył do szklanki porcję lodów, odkręcił nakrętkę i przechylił butelkę zalewając lody brązowym płynem. Samuel wszedł do salonu, zatrzymał się przy meblościance i zaczął szukać czegoś na półce. Wyciągnął album w okladce z grubego kartonu, po czym usiadł w fotelu, upił łyk ze szklanki, oblizał wargi, przerzucił szeleszczącą folię i zaczął przyglądać się zdjęciom.

Z nostalgicznej zadumy wyrwało go trzaśnięcie drzwi samochodu. Samuel podniósł głowę, wyjrzał przez okno i zobaczył pochylającą się nad otwartym bagażnikiem żonę. Ciemnowłosa kobieta w białej bluzce i w czarnej spódnicy wyjęła dużą papierową torbę i zatrzasnęła bagażnik, a gdy ich spojrzenia się spotkały, mężczyzna pomachał do niej ręką. Westchnął głębok, ruszył ku drzwiom wejściowym, po drodze odkładając album na miejsce.

– Jesteś dziś wcześniej, Agnes.

– Tak, wiem. W zeszłym tygodniu dwa razy zostawałam dłużej, a dziś szef pozwolił mi wyjść godzinę przed czasem.

– Mógłbyś mi pomóc?

– Tak, tak oczywiście.

– Dzięki. – Kobieta podała mu torbę z zakupami i pocałowała w usta.

– Piłes?

– A tak... to znaczy... wlałem sobie trochę do lodów.

– Przecież cię prosiłam, żebyś tyle nie pił!

– Ale, Agnes...

Naraz usłyszeli za plecami skrzypnięcie i oboje jednocześnie odwrócili głowy.

Ze schowka pod prowadzącymi na piętro schodami wyłonił się Brian, niosąc pod pachą złożony namiot.

– Och, nie wiedziałem... że jesteś w domu.

– Cześć kochanie, jak było w szkole?

– W porządku – odparł chłopak, nie zatrzymując się.

– Może chciałbyś coś zjeść, zanim... wybierzesz się... A właściwie dokąd się wybierasz?

– Nigdzie.

– Ale do czego w takim razie potrzebny ci jest namiot?

– Ah, tak... zostaję dziś u kolegi... – zrobił pauzę – jeśli nie macie nic przeciwko...

– Oczywiście, że nie.

– Postanowiliśmy nocować w namiotach.

– Uważam, że to świetny pomysł!

– No, to do zobaczenia później...

– Jasne, uważaj na siebie.

Kobieta odprowadziła chłopca do tylnych drzwi.

– Co tak długo? – wrzasnął Thomas.

– Chłopaki, to moja mama, Agnes.

– Dzień dobry, pani Brotke. – odpowiedzieli chórem koledzy.

– Proszę, zadzwoń do mnie.

Brian chwycił oparty o ścianę rower.

– Pewnie, na razie...

– Pa, pa kochanie! – Stała jeszcze chwilę, bez ruchu.

“Chłopaki” – powtórzyła. – ”Jakie chłopaki?”.

Nagle mocne pukanie do frontowych drzwi przerwało tok jej myśli.

– Otworzę – krzyknął Samuel.

– Dzień dobry, jestem detektyw Kirsch, a to detektyw Hauke.

– Witam, w czym mogę panom pomóc?

– Czy możemy wejść?

– Oczywiście – Mężczyzna odsunął się na bok, wpuszczając policjantów do środka.

– Co się stało, panowie? – zapytała zdziwiona Agnes.

– Pan i pani Brotke?

– Tak.

– Jesteśmy tutaj z powodu państwa syna, Briana Brotke.

 

***

– Co... co to za miejscie?

– To jest mój dom! – oznajmiła dumnie Charlotte.

– Jak tu uroczo... – stwierdziła Gretche, z całych sił starając się brzmieć uprzejmie.

– Ma chérie, naprawdę tak uważasz?

Dziewczyna kiwnęła twierdząco głową.

– Uhu.

– Och, bardzo ci dziękuje! Aranżacja zajęła mi troche czasu, ale...

– Jakiego miejsca? – wtrąciła Gretchen numer dwa, przestępując próg cmentarnej kaplicy.

Kobieta przewróciła oczami i nogą zatrzasnęła za sobą drzwi.

Wnętrze grobowca oświetlały jedynie pojedyncze smugi światła wpadające do środka przez nieszczelnie zabite deskami, wysoko położone okna w ścianach bocznych oraz mały okrągły otwór tuż nad wejściem.

Charlotte szybko przeszła wzdłuż wyzierających spod resztek łuszczącego się tynku czerwonych cegieł, okrążyła stos bezładnie złożonych drewnianych ław i zatrzymała się przed rzeźbą siedzącej postaci z odłamaną głową. Wsunęła palce w szparę między ścianą a ostro pofałdowaną marmurową szatą posągu, wydobyła stamtąd długą czarną laskę, po czym zachaczywszy nią o wystający z podłogi przerdzewiały pierścień pociągnęła go do góry, odrzucając na bok niewielką drewnianą klapę i ukazując wąskie, kamienne stopnie.

– Tędy. – zawołała, zbiegając w dół.

Gretchen podążyła za nią. Stąpała powoli, ostrożnym krokiem, dotykając tonących w ciemności ścian i usiłując zignorować ogarniające ją uczucie paniki, aż wreszcie z ulgą dojrzała sączącą się zza uchylonych drzwi poświatę.

– Nieźłe, co?

– Jak... Gdzie jesteśmy? – zapytała zdumiona dziewczyna, wyłażąc z szafy.

– Już ci mówiłam, że tu mieszkam! – odrzekła Charlotte z nutą urazy w głosie.

– Przepraszam, po prostu... nie... niespodziewałam się tego... – Gretchen rozłożyła ręce, błądząc dookoła oszołomionym wzrokiem.

– Lubię kaczki, są śliczne! – oznajmiła Gretchen numer dwa, a potem dotknęła palcami srebrnego uchwytu trzymanej przez Charlotte laski.

– To nie kaczka, tylko zając – prychnęła kobieta.

Charlotte, Gretchen i Gretchen stały na środku najzwyklejszego pokoju, takiego jakie spotyka się na każdym kroku: niczym niewyróżniający się pokoju wewnątrz któregoś z niezliczonych niczym niewyróżniających się domów.

Przy oknie, zaraz obok biurka z komputerem i małą lampką, znajdowało się wąskie zasłane łóżko, na jego ramie wisiał czarny pokrowiec na ubrania, zaś do tapety nad zagłówkiem przyklejony był plakat z napisem “ Good Charlotte”.

Ściana naprzeciw łóżka była zabudowana regałem, na którym ustawiono płyty CD, zdjęcia w ramkach, kubek z nadrukiem pudla oraz siwego mężczyzny w czarnym surducie. Na jednej z półek pomiędzy plastikową figurką włóczącego nogami, wyciągającego pokrwawione ręce zombie a figurką mężczyzny trzymającego na ramieniu owinięty drutem kolczastym kij bejsbolowy, leżało kilka zakurzonych książek.

Gretchen podeszła do okna, przez sekundę wpatrywała się w plastikową końcówkę sznurka od żaluzji, po czym niepewnie wyciągnęła ku niej palce, ale zaraz cofnęła dłoń.

– Co to jest? – Gretchen numer dwa pstryknęła włącznikiem na ścianie i pod sufitem natychmiast rozbłysło pomarańczowe światło.

– Hej! Ja go znam! – wykrzyknęła nagle Gretchen i jednym susem stanęła przed regałem. – Mieszka w moim pokoju! Co on tutaj robi? – Dziewczyna odwróciła się do Charlotte, wskazując na ramkę ze zdjęciem kobiety i dwóch chłopców.

– Który? – Kobieta popatrzyła na nią z udawanym zdziwieniem. – A ten... lubi tu czasami przy... – przerwała i przyłożyła dłoń do piersi. – Och... przepraszam... przez chwilę zapomniałam, że młokos nie żyje...

W tym momencie rozległ trzask zamykanych drzwi, a potem skrzypienie schodów.

– Brian!

– Co?

– Znowu zostawiłeś włączone światło.

Chłopak prześlizgnął się pod ramieniem matki, wszedł do pokoju i nacisnął włącznik. Światło zgasło.

– Na co masz ochotę?

– Nie jestem głodny.

– Ale nic jeszcze dzisiaj nie jadłeś!

– Może trochę później, niezbyt dobrze się czuję.

– Odpoczywaj, kochanie, dobrze? – Kobieta zamknęła drzwi i natychmiast znów je otworzyła – Proszę, przebierz się.

Jasne – odparł machinalnie, zamykając za nią drzwi.

Chłopak przekręcił żaluzje podszedł do regału, wziął ramkę ze zdjęciem, przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym odstawił zdjęcie na półkę, zdjął czarną marynarkę, poluzował czarny krawat, rzucił je na oparcie krzesła i położył się na łóżku.

– Biedak, tak cierpi. Właśnie wrócił z pogrzebu swego jedynego kuzyna.

– Ale przecież go widziałam! – Oczy Gretchen zrobiły się okrągłe jak spodki – Zaraz, chyba coś sobie... Och nie!

– Charlotte uniosła w górę oczy i złożyła dłonie. – Dlaczego porywasz je w kwiecie wieku?! Dlaczego?!

– Byłam, byłam tam! Chciałam... próbowałam odzyskać mój pamiętnik. Widziałam ją, tę kobietę na wózku... miała piękne długie włosy... Wpadła na chłopca...

I wtedy... wydarzyło się coś okropnego... A potem... potem znowu byłam w domu... i ten chłopak... Damien... on też tam był... albo... – Gretchen skrzyżowała palce wskazujace – albo odwrotnie... w tej chwili, nie jestem pewna...

– Eh, życie jest tak kruche – westchnęła kobieta. – Nigdy nie wiesz, kiedy po raz ostatni widzisz kogoś bez wstrzykniętej do żył formaliny.

Brian cicho jęknął i przewrócił się na drugi bok.

– Kto to? – Gretchen numer dwa zniknęła w ścianie pokoju, po czy wynurzyła głowę z plakatu tuż nad śpiącym chłopakiem. – Chyba jest mu smutno.

– Dojdzie do siebie. Poza tym, łatwiej jest kochać tych, którzy nie żyją.

– Niby dlaczego?

– Dlatego, że już nie należą do siebie. Tak Gretch?

– Tak, tak... Co?

– Widzisz! Dobra, dobra, a co powiecie na partyjkę w doppelkopfa? – zapytała Charlotte, wyciągając z kieszeni talię kart.

– Jest do niego podobny... – Gretchen powoli podeszła do łóżka.

– Hej! A co z doppelkopfem?!

– Wybacz. – Dziewczyna pochyliła się do przodu. – Chciałbym cię jakoś pocieszyć... – dodała ściszonym głosem, głaszcząc powietrze obok jego policzka – ale... ale nie mogę.

– Hej, tam! – Charlotte i Gretchen numer dwa siedziały na środku podłogi, trzymając w rękach karty. – No to grasz czy nie grasz?

– Grajcie beze mnie.

Charlotte przwróciła oczami i odłożyła karty.

– Pomyślałam, że mogłybyśmy ewentualnie... że może, wiesz, jakaś bajka na dobranoc sprawiłaby, że chłopak poczułby się trochę lepiej? – powiedziała, stając obok Gretchen i wlepiając w nią swoje nieprzenikalne, jak gruby lód, szeroko rozwarte oczy.

– Bajka na dobranoc? Sądzę, że jest na to za duży... Zresztą, i tak nas nie słyszy, prawda?

– Cóż, jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. – Charlotte przeniosła spojrzenie na Briana. – Ten wymamrotał coś niewyraźnie i odruchowo naciągnął na siebie kołdrę.

“Da– a– m... mmm...”

Pochyliwszy się do jego ucha, wyszeptała nie swoim głosem:

– Brian, obudź się, Brian.

– M– m– m– m–... Da– a– mien?

– Mam na imię Charlotte.

 

***

Niewysoki mężczyzna z dużą łysiną, otoczoną wieńcem przerzedzonych włosów przystanął przed trzyskrzydłowym ruchomym lustrem zapinając guziki szarej marynarki. Wygładził wąsy, poprawił czarno– złoty krawat w ukośne paski, po czym sięgnął po stojąca na brązowej lakierowanej toaletce buteleczkę z etykietą “Одеколон «Саша»” odkorkował ją, wylał kilka kropel na dłonie po czym wtarł je w policzki i szyję.

– Idziemy, bo się spóźnimy – powiedziała głośno, patrząc na zegarek.

W tej samej chwili gdzieś w głębi mieszkania skrzypnęły drzwi.

– Jestem gotowa! – W przedpokoju pojawiła się dziewczyna w kombinezonie na szelkach i bluzce z długim rękawem.

Mężczyzna nacisnął klamkę tapicerowanych drzwi, oboje zeszli na dół i wsiedli do zaparkowanego przed klatką schodową czerwonego Moskwicza.

– Nastia, nic nie zapomniałaś?

– Nie.

– Szampan, prezent.

– Nie martw się, tato.– Potrząsnęła torbą między nogami. – Wszystko mam.

– Dobrze. – Mężczyzna przekręcił kluczyk w stacyjce, ale samochód nie odpalił. – Cholera. – wrzasnął uderzając w kierownicę, po czym znów przekręcił kluczyk. Silnik zawył.

– Tato czekaj! – nagle zawołała.

– Co jest?!

– A może kupimy jakieś ciastka? Babcia uwielbia eklerki.

– Dobra, dobra... tylko szybko.

Dziewczyna wysiadła z auta, przebiegła jezdnię i stanęła przed przeszklonymi drzwiami z ręcznie namalowanym napisem "СНЕЖИНКА".

– Dzień dobry! – Rozejrzała się po lodziarni i ruszyła do lady.

– Dzień dobry – powtórzyła głośniej. – Dzień...

– Cześć. – odezwał się męski głos.

– Aaaa! – Dziewczyna drgnęła zaskoczona, odwracając głowę w bok.

– Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. – Przy drzwiach składziku w rogu lodziarni stał ciemnowłosy chłopak z mopem w ręku.

– W porządku, to ja przepraszam. Macie może eklerki?

– Hmm? Przepraszam, zamyśliłem się, mówiłaś coś?

– Pytałam czy macie eklerki. Takie ciasteczka – zrobiła pauzę – z kremem.

– Tak, tak oczywiście.

Chłopak zanurkował pod ladę, wyciągnął plastikową torebkę, założyła ją na dłoń jak rękawiczkę, po czym otworzył drzwiczki witryny.

– Ile?

– Poproszę dwie, nie, trzy eklerki i jedną szarlotkę.

– Coś jeszcze?

– To wszystko.

– Siedem pięćdziesiąt.

– Dziękuję, do widzenia.

Stał nieruchomo, odprowadzając ją wzrokiem do drzwi. Następnie wyszedł zza lady, udał się na drugi koniec lodziarni, nagle zmienił kierunek, podszedł do jednego ze stolików, podniósł leżącą obok niego żółtą kartkę, obrócił ją w palcach, zmiął w kulę i włożył do kieszeni fartucha. Zrobił kilka kroków, zatrzymał się, wyjąl kartkę z kieszeni, wyprostował i przeczytał jeszcze raz: “РАБОТА НА КРУИЗНЫХ ЛАЙНЕРАХ”.

 

***

Brian potarł twarz, ziewnął, przeciągnął się i niechętnie otworzył powieki, po czym natychmiast je zamknął. Przez chwilę leżał nieruchomo, skąpany w promieniach wpadającego przez niezasłonięte okno ostrego popołudniowego słońca. Nagle poderwał się z łóżka, zrzucając z siebie kołdrę i przykleił czoło do szyby.

– Gretchen, chérie, podasz mi pieprz? – poprosiła Charlotte, zawiązując wielką białą serwetkę wokół szyi.

– Pewnie – odparła dziewczyna i jak gdyby nigdy nic, przechyliła się nad wyrastającym z sufitu stołem. – Umieram z głodu – oznajmiła. – Czuję się, jakbym nie jadła od stu lat.

– Śmiało, bierz, ile chcesz, mon bébé. – Kobieta popatrzyła na nią z ledwo dostrzegalną ironią, po czym przechyliła krzesło na tylne nogi i uniosła głowę do góry, kierując spojrzenie na Briana. – Założę się, że jest pod ogromnym wrażeniem mojego aktorskiego talentu. Myślicie, że mogłabym zostać drugą Lil Dagover? – Z hukiem postawiła z powrotem krzesło na czterech nogach.

– Mam nadzieje, że zadziałało – wymamrotała Gretchen, z pełnymi ustami.

W tej chwili rozległo się delikatne pukanie.

– C– o– o– o?

– Kochanie, już nie śpisz?

– Uhu.

– Chodź, zrobiłam ci śniadanie.

Brian westchnął ciężko, podszedł do drzwi, otworzył je, a potem powoli obejrzał się za siebie. Wentylator pod sufitem obracał się prawie niezauważalnie. Chłopak przyjrzał mu się badawczo, po czym wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju.

– Charlie! – zawołała Gretchen numer dwa. – Hej, Charlie!

Kobieta odsunęła widelec od ust.

– Co? – wycedziła przez zęby.

– Zdaje się, że w tym... pudełku ktoś jest.

– Nie wygłupiaj się, chérie.

– Ale on nazwał mnie po imieniu!

Kobieta wstała od stołu, podeszła do niej bez słowa i z kamiennym wyrazem twarzy nadępnęła butem na plastikowe śmigło.

– Już dobrze, chérie, to tylko przeciąg, idź lepiej... – Nagle zamilkła w pół słowa. – Co jest...

Wentylator kołysał się i wibrował pod jej stopą. Kobieta gwałtownie odskoczyła do tyłu.

– Serwus! – z błękitnego kloszu lampy wentylatora wyłoniła się ludzka głowa, potem jeszcze jedna.

– Widzisz, a nie mówiłam? – oświadczyła z wyrzutem Gretchen numer dwa.

– Przestraszyliście mnie, idioci! – wrzasnęla Charlotte.

– Znasz ich? – odezwała się Gretchen.

Kobieta przewróciła oczami i skinęła głową.

– Sama jesteś idiotką! – odkrzyknął jeden z intruzów.

– Thomas, proszę już wystarczy. To był tylko żart, zwykły żart! – zapewnił drugi.

 

***

– Mamo, obiecałaś, że nie będziesz płakać. – powiedział ciemnowłosy chłopak w jeansach i jeansowej kurtce.

Kobieta pokręciła głową.

– Wiem, przepraszam, ale ja... i twój ojciec będziemy... będziemy tak bardzo za tobą tęsknić.

– Nadio, kochanie, musisz się uspokoić. – Mężczyzna, wyższy od niej o dwie głowy, potężnie zbudowany, przyciągnął ją do siebie i przytulił na pocieszenie. – Nic mu nie będzie. Widzisz, jaki on jest duży!

– Ale chłopak ma dopiero dziewiętnaście lat.

– Mówiłem o statku. – Mężczyzna wskazał w stronę okna, za którym widniał olbrzymi, biało– niebieski wycieczkowiec. – Spójrz, to jest prawdziwa pływająca forteca! Na pewno jest niezatapialny!

Kobieta ponownie zaniosła się płaczem.

Po chwili, tuż obok nich przebiegło kilkanaście osób z walizkami w ręku. Chłopak spojrzał na zegarek.

– Chyba już muszę iść – oznajmił, zarzucając plecak na ramię.

– Obiecaj mi, że będziesz na siebie uważał.

– Ale to jest zwykła praca w restauracji – nic niebezpiecznego.

– Obiecaj!

– Obiecuję, mamo. Zobaczysz, szybko zleci.

– Wiesz, będzie tam pełno obcokrajowców. Pamiętaj o tym i zachowuj się jak przystało na porządnego obywatela, synu.

– Oczywiście... Zadzwonię, gdy tylko będę mógł. Kocham was.

 

***

– Jak ma na imie twoja siostra? – zapytał Thomas i skinął głową w stronę Gretchen numer dwa.

– Ona nie jest moją siostrą! – zdenerwowała się dziewczyna.

– Doskonale cię rozumiem. Czasem ciężko mi uwierzyć, że jesteśmy z Markusem spokrewnieni.

Gretchen obdarzyła go pełnym irytacji spojrzeniem.

– Uwaga, idzie! – zawołała Charlotte. – Zabawmy się.

– Jeszcze kawy? – Agnes wyciągnęła rękę po szklany dzbanek. – Zaraz wracam – rzekła nieco ochrypłym głosem, znikając w drzwiach kuchni.

Kobieta włączyła czajnik, odkręciła metalowy zaparzacz, z szafki nad kuchenką wyjęła kolorowy pojemnik i wysypała całą jego zawartość do zaparzacza.

Czajnik zaczął szumieć. Agnes szybko obejrzała się przez ramię. Następnie sięgnęła do szafki z alkoholami, jeszcze raz obejrzała się za siebie, po czym chwyciła butelkę z z żółtą etykietą, odkręciła nakrętkę, upiła z niej spory łyk,

i skrzywiła się, przełykając. Szybko odstawiła flaszkę na półkę, ostrożnie zamknęła drzwiczki, a potem rozejrzała się, wycierając usta grzbietem dłoni. Zalała kawę wrzątkiem, założyła pokrywę, wcisnęła tłok zaparzacza. Zaraz potem ruszyła do drzwi. Przeszła kilka kroków, gdy usłyszała skrzypnięcie za swoimi plecami. Odwróciła głowę. Drzwiczi szafki z alkoholem były otwarte na oścież.

Kobieta wlepiła w nią zdziwiony wzrok. Nagle jedna z butelek spadła z hukiem, stoczyła się z kuchennego blatu i roztrzaskała na podłodze, a jej zawartość rozlała się po posadzce.

– Co się stało? Agnes, wszystko w porządku? – W progu kuchni pojawił się Samuel.

– Ja nie wiem... Przysięgam... ona sama spadła.

– To nie ma znaczenia. Zaraz wzystko posprzątam.

– Widzieliście jej twarz?! – wrzasnął Thomas, dusząc się własnym śmiechem.

– To wcale nie jest śmieszne – oświadczyła Gretchen.

– Ona ma rację – zgodził się Markus.

– Chérie, daj spokój, to tylko niewinny wybryk. – Kobieta machnęła lekceważąco ręką, znikając w ścianie.

– Rozmawiałaś z krukami? Co ci powiedziały?

Charlotte stanęła jak wryta i powoli się odwróciła.

– Jakimi krukami? – zdumiała się Juliette. – To były wróble – powiedziała bardzo poważnym tonem.

Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu, aż w końcu nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.

Twarz Briana zrobiła się czerwona, a usta lekko drgnęły.

– Prze– przepraszam. Nie miałam zamiaru cię urazić. Przecież... – Urwała i zmarszczyła brwi. – Tylko sobie żartujemy, prawda?

– Oczywiście – odparł chłodno. – Powiedziałaś o stworach... – spuścił wzrok – więc pomyślałem...

– To z książki. Wybacz... byłam pewna, że o tym wiesz.

– Książki?

– Tak! Chętnie ci pokażę, jeśli chcesz...

Charlotte uniosła górną wargę, obnażając zęby.

 

***

Niski mężczyzna w workowatym garniturze, białej koszuli i szerokim krawacie pchnął podwójne wahadłowe drzwi i wszedł do dużej sali restauracyjnej.

Otarł chustką okrągłą spoconą twarz, tocząc dookoła zmęczonymi, przekrwionymi oczami, a potem gestem dłoni przywołał przechodzącego obok kelnera.

– Wołał mnie pan? – zapytał ciemnowłosy chłopiec z tacą pełną pustych kieliszków.

Manager skinął głową i otworzył plecami drzwi.

– Chodź na chwilę.

– Czy coś się stało?

– Zgadnij, kim jestem. – powiedział mężczyzna, wykrzywiając pełne wargi. – To ty!

– Nie rozumiem.

– Dlaczego masz taką kwaśną minę? Uśmiechnij się i przestań straszyć gości.

Nagle ostry męski głos przeciął powietrze.

– Gulasz wołowy dla dwunastki!

– Dzięki Dmitrij – rzucił manager, sięgając po błyszczący talerz.

– Masz, zanieś to.

Chłopiec bez słowa wziął talerz i odwrócił się w kierunku drzwi.

– I nie zapomnij o uśmiechu! – krzyknął manager.

Restauracja była przepełniona.

Lawirując ostrożnie między nakrytymi podwójnym obrusem stołami, krzesłami z giętego drewna i tłoczącymi się wokół gośćmi, przeszedł na drugi koniec sali i stanął za plecami wpatrzonej w okno kobiety. Miała krótkie, ciemne blond włosy, a jej czerwona koktajlowa sukienka odsłaniała blade usiane piegami ramiona.

– Gulasz wołowy – powiedział, stawiając przed nią talerz.

– Przepraszam, ale to nie dla mnie. – Odwróciła wzrok od okna i spojrzała na niego jasnymi rozbawiony oczami. – To dla mojej mamy – uśmiechnęła się delikatnie, pzesuwając talerz na bok.

– Jas– jasne... przepraszam – wyjąkał, rumieniąc się nagle.

– Mam na imię Margarete – Wyciągnęła dłoń w jego stronę. – A ty jesteś... Zerknęła na przypiętą do kamizelki chłopca plakietkę z imieniem – Ni– ko– lai, tak?

Chłopiec zerwał plakietkę i jednym ruchem wepchnął ją sobie do kieszeni.

– Nie, nie... to nie... Jestem Klaus.

– Dlaczego to zrobiłeś? – Dziewczyna parsknęła śmiechem. – Zabawny jesteś, Klaus.

 

***

– Dobrze, to wszystko na dziś – powiedziała kobieta o kręconych siwych włosach, zdejmując okulary i pozwalając im zawisnąć na łańcuszku.

Siedzący naprzeciwko niej mężczyzna uniósł oczy znad stosu zeszytów.

– Mam jeszcze kilkanaście prac do sprawdzenia – rzekł smutnie, skubiąc rąbek wystającej spod swetra koszuli.

– A ty, Alfred?

Mężczyzna powoli opuścił gazetę, wyprostował się, ukazując posiekaną zmarszczkami twarz.

– Oni są wszędzie, wszędzie... – Potrząsnął gazetą z irytacją.

– O kim ty mówisz, Alfred?

– Imigranci.

– Co!? – odezwały się jednocześnie dwa głosy.

– Tylko spójrzcie. – Mężczyzna obrócił gazetę w stronę kolegów. – Oto skład naszej reprezentacji w badmintonie.

Kobieta założyła z powrotem okulary i zmarszczyła brwi.

– I co z tego?

– Ale oni wszyscy są obcokrajowcami!

– Nie bądź śmieszny, Alfred. A poza tym, czy twoja rodzina też przypadkiem nie...

– To nieistotne – przerwał jej Henker. Najpierw badminton, a potem... potem zajmą twoje miejsce, Paul.

– Moje?

– Zgadza się Paul, twoje. Pytanie, czy ty tego chcesz? Czy naprawdę pozwolisz, żeby któryś z nich cię zastąpił?

– Ja... ja nie wiem...

– Lubisz matematykę, nieprawdaż?

– Tak, oczywiście... uczę matematyki...

– Więc powinieneś wiedzieć, że gdy już przejmą twoje stanowisko, natychmiast zastąpią ją...

– Czym?

– Zastąpią twoją matematykę cudzoziemską...

– Wystarczy! Alfred, przepraszam, ale to zaszło za daleko... Jesteś... Nie możesz...

Trrrr! – Ostry dźwięk dzwonka przerwał rozmowę.

– Przepraszam, muszę iść, mam jeszcze jedną lekcję. – Mężczyzna wstał, wziął marynarkę z oparcia krzesła, szybko ją założył, podszedł do drzwi, uchylił je, przekroczył próg – Pamiętaj, co powiedziałem o matematyce, Paul – rzucił, zamykając za sobą drzwi.

 

***

Brian wsparł się łokciu, drugą ręką przetarł spoconą, bladą twarz, stęknął przeciągle i z powrotem przytulił policzek do poduszki. Jego usta poruszały się bezszelestnie, a pod opuszczonymi powiekami widać było ruch gałek ocznych.

– Szukam mojego kuzyna. Nazywa się Damien. – wymamrotał.

Charlotte zachęcająco pokiwała głową.

– Spróbuj, no dalej. Spróbuj!

– Nie ma go tu? – wyszeptała Gretchen.

Zapadła chwila ciszy. Charlotte i Gretchen wymieniły między sobą niepewne spojrzenia.

– Chyba u mnie to nie działa – westchnęła w końcu Gretchen. Powiedziałam, że...

– Nie, była pusta... kiedy ją znalazłem... – odezwał się nagle Brian.

Charlotte uniosła w górę oba kciuki.

– Myślę... że został... porwany. – kontynuował chłopiec.

– Porwany? – zdziwiła się teatralnie Gretchen.

 

***

Klaus włożył ostatni opłukany talerz do zmywarki, zakręcił kurki i wytarł dłonie w ścierkę do naczyń.

– Szybko ci poszło! – pochwalił go mężczyza w białej wysokiej czapie i w białym fartuchu z rękawami. – To bardzo dobrze, bo z tyłu czeka więcej garów. Zajmij się tym, a ja idę zapalić.

– Jasne – odparł bez emocji.

Chłopiec przeszedł przez korytarz, wszedł do restauracyjnej kuchni i podszedł do długiego metalowego stołu stojącego pod ścianą obok regałów ze sprzętem.

Na jego blacie piętrzył się stos brudnych garnków oraz kilka przypalonych patelni.

Klaus chwycił naczynia obiema rękami.

– Nikolai, tu jesteś! – rozległ się głos tuż za jego plecami – zanieś kawę na dwójkę.

– Ale...

– No już! Szybciej! – ponaglił go manager.

 

***

– Zanim przystąpimy do bardziej szczegółowej analizy wspomnianej koncepcji, zatrzymajmy się chwilę... – Henker nagle urwał. – Skoro odczuwa pan potrzebe, by mówić jednocześnie ze mną, dlaczego nie podzieli się pan swoimi uwagami z resztą klasy, panie Dombrowsky? Zamieniamy się w słuch. – Siedzący za biurkiem mężczyzna oparł podbródek na splecionych dłoniach – Tak myślałem – uśmiechnął się ironicznie. Wróćmy zatem do tematu.

– Hej, pst, Brian, pst. Brian!

Chłopak podniósł ociężałym ruchem głowę do góry.

– Nie, to nigdy się nie skończy – powiedział, kręcąc głową.

– Wiem stary... Jestem tak znudzony, że chyba zwariuję. – odpowiedział Thomas.

– Kto pójdzie do tablicy? – Henker omiótł klasę zrezygnowanym spojrzeniem – Nikt? – Mężczyzna otworzył dziennik – Traumer – przeczytał ponurym głosem.

– Ja? – zdziwiła się dziewczyna.

– Jeśli jest tu ktoś jeszcze o tym nazwisku, to nie. – zadrwił.

Klasa wybuchnęła śmiechem.

– Dość! – warknął Henker.

Dziewczyna westchnęła, wstała ze swojego miejsca i powoli podeszła do tablicy.

– Pst. Mam pomysł. – Thomas rozejrzał się na boki, po czym przechylił się przez ławkę i wyszeptał coś Brianowi do ucha.

– Co? Nie ma mowy, to już przesada. – odburknął.

– Och, nie bądź taki nudny.

Thomas popchnął Briana w plecy.

– No dawaj stary, to zwykły żart.

Brian wyrwał kartkę z zeszytu, napisał kilka słów ołówkiem, złożył ją na pół, sięgnął po leżący na sąsiedniej ławce dziennik, włożył do niego kartkę, po czym szybko umieścił go, na poprzednim miejscu.

 

***

– Czy mogę coś jeszcze dla pani zrobić? – zapytał Klaus, nalewając do filiżanki kawę ze srebrnego imbryka. – Skończyła pani?

Postawił imbryk na stole i sięgnął po brudny talerz.

– Mogę to wziąć?

– Ona nie żyje – wyszeptał ktoś za jego plecami. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z młodą dziewczyną o krótkich włosach, związanych w niesforny kok na czubku głowy. Miała na sobie białą bluzkę z falbanką, niebieskie jeansy, o mocno rozszerzających się ku dołowi nogawkach i czarne buty na grubej podeszwie.

– Co tak patrzysz? – Margarete skrzywiła wargi, mrużąc oczy za grubymi szkłami okularów.

– Ja... nie.

W tym momencie głowa siedzącej w plecionym fotelu kobiety opadła jej na pierś i rozległo się ciche chrapanie.

– Chodź – powiedziała dziewczyna, ciągnąc go za sobą wzdłuż burty.

– Gdzie? Teraz nie mogę, jestem w pracy!

– Czekaj. – Nagle puściła jego dłoń, odsunęła się, przechyliła przez żelazną balustradę i obficie splunęła do szumiącego w dole morza, po czym przeniosła spojrzenie na Klusa.

– Cały urok wyparował, co?

– Nie, to znaczy... wszystko w porządku?

Margarete roześmiała się perliście.

Szli długim jasnym korytarzem z dwoma rzędami ponumerowanych drzwi po obu stronach. Margarete wsadziła obie ręce do kieszeni jeansów, wyciągnęła z jednej klucz.

– Wejdziesz? – zapytała, wkładając klucz do zamka kabiny oznaczonej numerem 609.

– Ja... Dziękuję... ale muszę wracać do pracy.

– Jak sobie chcesz. – Dziewczyna wzruszyła ramionami i weszła do środka.

– Proszę, nie obrażaj się... – powiedział, przestępując próg kabiny. – Naprawdę bardzo dziękuję za zaproszenie... ale...

– Mogę ci coś przeczytać? – Margarete opadła na łóżko, rozkładając ramiona.

– Tak... oczywiście – odparł po chwili wahania po czym przymknął za sobą drzwi.

Dziewczyna przewróciła się na brzuch. Leżąc otworzyła szufladę stojącej w kącie szafki i wyciągnęła z niej czarny skórzany notes.

– Siadaj. – Poklepała miejsce obok siebie.

 

***

– O nie, to nie są zwykłe rysunki... Gretchen zawiesiła głos, posyłając pytające spojrzenie Charlotte.

Kobieta przysunęła twarz do jej ucha i zaczęła szeptać, a Gretchen płynnie powtarzała za nią.

– Podmieniają... one... prawdziwe odblaski tych... do których trafiają... zastępując je makabrycznymi wizjami... Kreslarza...

Brian otworzył usta, ale nie wydał ani jednego dźwięku. Zamknął je. Odwrócił się do ściany i podciągnął kolana pod brodę.

Charlotte cofnęła się o krok, kaszlnęła kilka razy, muskając się czubkami palców po gardle i głośno zawołała:

– Wystarczy tego, mam dość! Z przyjemnością zabiję cię po raz drugi, was wszystkich, a potem zrobię z waszych ciał wkłady do pióra.

Charlotte i Gretchen stanęły twarzą w twarz, po obu stronach łóżka:

...”Kreślarz nie daruje nam tego, co zrobiliśmy”...

...”Sprytnemu włamywaczowi udało się zatrzeć ślady”...

...”Będę musiał wystawić panu mandat, panie Moritz”...

...”Czy zastałem Briana? Jestem... opiekunem koła szachowego”...

...”Dziękuję, p-p-panie… ale mam na imię Peter”...

...”Resplendissant! Wyglądasz oszałamiająco”...

 

***

Stojący przy metalowym stoliku barczysty mężczyzna w czarnym kitlu i zawiązaną na głowie czarną bandaną, założył jednorazowe rękawiczki podwinął rękawy. Następnie sięgnął ręką nad głowę, ściągnął z regału pistolet i wycelował go prosto w ułożony na porcelanowym półmisku czworokątny kawałek tortu. Zacisnął zęby, napiął mięśnie i nacisnął na spust, a z lufy jego pistoletu wydobyło się cienkie pasemko różowego kremu.

– Widzę, że desery są już gotowe. – rozległ się rześki głos tuż za jego plecami.– Bardzo dobrze! – Po tych słowach manager poklepał mężczyznę po ramieniu.

– Nie! Patrz, co przez ciebie zrobiłem! – krzyknął kucharz – To miała być róża!

– O, przepraszam, przepraszam!

– Nikooolai! – zawołał kucharz.

Zza uchylonych drzwi chłodni pokazała się głowa Klausa.

– Tak?

– Chodź tutaj!

– Już prawie skończyłem...

– Wiem, wiem... Weź to dla ciebie – Mężczyzna wyciągnął półmisek w kierunku chłopca.

– Możesz zrobić sobie przerwę – dodał manager.

– Ale jeszcze nie skończyłem...

– Idź na przerwę! – ostro odparł manager.

– Dobrze, dobrze. Dziękuję.

Chłopiec odwrócił się na pięcie i wyszedł z kuchni. Przeszedł kilka kroków po czym puścił się pędem przed siebie. W końcu, lekko zdyszany, wpadł na wyłożony czerwonym dywanem korytarz i stanął pod drzwiami z jasnego drewna. Szybkim ruchem poprawił koszulę, przygładził włosy, a potem cicho zapukał. Drzwi się uchyliły.

– Margarete, jesteś tam? – Klaus wszedł do kabiny – Chciałem tylko... Przyniosłem ci kawałek tortu... Margarete?

Nagle usłyszał za sobą szelest.

– Przepraszam... Nie chciałem cię przestraszyć. Było otwarte...

– Słucham?

Drzwi łazienki otworzyły się gwałtownie. Stanęła w nich kobieta w szarej sukience o białych mankietach, przepasana białym fartuchem.

– Szukasz kogoś? – zapytała, obrzucając go nieco zaskoczonym spojrzeniem.

– Przepraszam... Myślałem, że jesteś Margarete...

– Ania, jeśli tu skończyłaś, trzeba posprzątać prysznice... – powiedziała inna kobieta, wchodząc do kabiny. – Czy coś się stało?

– Ja tylko szukam mojej przyjaciółki... To jest jej kabina...

– Z tego co wiem, ta kabina jest wolna. Nikt tu już nie mieszka.

– Nie... nie rozumiem – wyjąkał Klaus.

– Sprawdźmy... – Kobieta spojrzała w jedną z trzymanych w ręku kartek papieru – 608, 609... Zgadza się. Pasażerowie zeszli z pokładu... Dzisiaj rano.

Talerz wypadł Klausowi z rąk na podłogę.

– Odbiło ci!? Przed chwilą tu sprzątałam!

 

***

Przysadisty mężczyzna o szerokiej, jajowatej twarzy zdjął z wieszaka bluzę i zarzucił ją na ramiona. Założywszy stojące przy ścianie sportowe buty, chwycił za smycz i przypiął ją jednym ruchem do psiej obroży. Pies zerwał się jak szalony i skoczył do drzwi wejściowych.

– Dobra, spokojnie, spokojnie – Mężczyzna uchylił drzwi, pies szczęknął i natychmiast wystrzelił przed siebie.

– Czekaj, Tod, nie tak szybko!

Zwierzak naprężył smycz i z nosem przy ziemi ciągnął go za soba. Podbiegł do ulicznej latarni, zaczął dreptać w miejscu. Zataczał coraz większe koła wokół słupa, zaplątując się w smycz. Nagle podniósł pysk do góry i znieruchomiał.

– No chodź! – zawołał mężczyzna, próbując go odciągnąć.

Ale Pies nie ruszył się z miejsca. Mężczyzna rzucił przekleństwo i dotknął psa butem.

– Nie wkurwiaj mnie, bo... Na co się, kurwa, tak gapisz?

Mężczyzna przeniósł spojrzenie na przeciwległą stronę ulicy, wzdłuż której ciągnął się długi rząd domów piętrowych z prefabrykatów i cegły, połączonych wspólnym dwuspadowym dachem. W jednym z okien na drugim piętrze, pod odsłoniętymi żaluzjami dostrzegł zwróconą do niego profilem, młodą dziewczynę.

Spojrzała z ukosa w jego stronę. Mężczyzna wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, pomachał ręką, i wtedy, ku swemu zdziwieniu, poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku, a po plecach przebiega zimny dreszcz. Nagłym ruchem odwróciła do niego głowę. W miejscu drugiej połowy jej twarzy, skrytej dotąd przed jego oczami, widniała naga czaszka. Mężczyzna zacisnął mocno powieki, a gdy je otworzył, dziewczyna zniknęła.

 

Gretchen odwróciła się od okna, przy którym stała i odetchnęła głęboko.

Gdzie ona się podziała? – powiedziała, obgryzając paznokieć kciuka.

– Charlie? – odezwała się Gretchen numer dwa. Leżała na podłodze z ciałem wygiętym w łuk i odrzuconą do tyłu głową. – Nie wiem, ale zdaje się, że ktoś jest pod łóżkiem. Może to ona? Charlie, jesteś tam!?

Gretchen ukucnęła i zajrzała pod łóżko.

– Oh, to znowu ty?

Rozległ się stłumiony chichot, po czym spod łóżka na środek pokoju wyczołgał się Thomas.

– Tęskniłaś za mną?! – zapytał, patrząc w jej niewzruszone oczy i poruszając przy tym znacząco brwiami. – Gotowe! Zrobiłem! Zrobiłem wszystko, tak jak chciałaś! Mamy ją z głowy! – zawołał szybko rozglądać się na wszystkie strony.

– Kogo? O czym ty mówisz?

– O tej jego koleżance! – Thomas spojrzał przez ramię na śpiącego Briana, po czym dodał – Gdzie... gdzie jest Charlotte?

Twarz dziewczy przybrała wyraz zakłopotania.

– Co!? Coś ty jej zrobił?

– Komu? Charlotte?

– Nie! Koleżance!

– Upewniłem się, że już nigdy więcej tu nie przyjdzie.

– Co!? Co zrobiłeś?

– To, co mi kazano! Najpierw zmusiłem chłopca, by napisał, wiesz, parę obelg i takie tam... Nic specjalnego. A następnie, by jej je podrzucił... a że się w nim durzy... postanowiła się zabić! Niezłe, no nie!?

– O mój Boże! – Gretchen zasłoniła usta dłońmi. – Charlie! Wychodź, gdziekolwiek jesteś! Coś ty narobiła!

Dziewczyna rzuciła się do szafy, jednym ruchem otworzyła drzwi na oścież i zniknęła w jej wnętrzu.

Thomas odprowadził ją drwiącym spojrzeniem i odwrócił uśmiechniętą twarz do Briana.

 

***

Drrrryn. – Szuflada kasy sie wysunęła.

Siwiejąca kobieta w białej koszuli z krótkim rękawem obróciła w palcach wytarty banknot i uniosła go pod światło. Przyglądała się przez chwilę, po czym z ponurą miną pokręciła głową, wyciągnęła kilka monet i położyła je na kontuarze.

– Dzięki – odparł wesoło łysy mężczyzna w średnim wieku i wrzucił resztę do kieszeni swojej czerwonej flanelowej koszuli. Wyszedł ze sklepu, przeszedł przez jasno oświetloną stację benzynową, wsiadł do zaparkowanej przy dystrybutorze paliwa ciężarówki z przyczepą, odpalił silnik i ruszył z miejsca.

Dłuższą chwilę jechał w ciszy. W pewnym momencie oderwał dłoń od kierownicy i zaczął wolno obracać pokrętło radia. W następnej chwili kabinę wypełniał ochrypły śpiew. Mężczyzna skrzywił usta z niesmakiem i przełączy się na inną stację.

Reflektory ciężarówki oświetliły stojącą przy szosie zardzewiałą tablicę. Zwolniwszy kierowca zjechał na pobocze, nie wyłączając silnika, wyskoczył z szoferki i stanął przed rzędem gęsto rosnących krzewów.

Ufff! – odetchnął z ulgą.

W tej samej chwili jego uszu dobiegł wyraźny szelest, a potem nikły szept. Mężczyzna rozejrzał się, nasłuchując uważnie, a wtedy krzaki po jego prawej się poruszyły i nagle spomiędzy nich wyłoniła się twarz.

– Aa! – wrzasnął krótko.

– Przepraszam, że przeszkadzam! Chciałem tylko zapytać czy... – Kierowca jednym susem wskoczył do szoferki i nadepnął pedał gazu. Ciężarówka szarpnęła do przodu, przyspieszając – Czy... ma pan może zapałki – dokończył Brian cichym głosem.

– Co mu jest? – zapytał Markus ze zmieszaną miną, stając obok niego.

– No i co teraz zrobimy? Nie mamy nawet zapałek! – zirytował się Thomas.

– Lepiej wróćmy do obozu... – zaproponował Markus.

– Wspaniale! A dalej? Umrzemy z głodu w zimnym, odciętym od świata namiocie?

– Daj spokój, nie jest aż tak zimno, a poza tym minęło zaledwie kilka godzin, odkąd uciekliśmy!

 

***

Na pożółkłym fragmencie trawnika nieruchomo leżał mały, szaro-brązowy wróbel, z potarganymi piórami, rozchylonym dziobem, i okiem wbitym w jeden punkt na bezchmurnym niebie.

Czarny, nastroszony kruk, pojawiwszy się nagle, wbił dziób w martwego wróbla, i przytrzymując szponami,wyszarpnął z niego kawałek.

– Idź pierwszy.

– Podsadź mnie. Trochę wyżej!

– Podaj damie rekę!

– Jakiej damie?

– Pieprz się, Oskar!

– Hahaha!

Troje nastolatków wspięło się na cmentarny mur.

– Raz! Dwa! Trzy! – wrzasnął jeden z nich, po czym wszyscy troje zeskoczyli po drugiej stronie.

Kra! Kra!

Spłoszony kruk porzucił posiłek i poderwał się do lotu.

– Chodźcie, to ten, tutaj! – powiedział chłopiec w skórzanej kurtce.

Ręką, w której trzymał zieloną szklaną butelkę, wskazał na wysoki grobowiec nieopodal.

– Jak mamy się dostać do środka? – Dziewczyna szarpnęła kilka razy za klamkę, potrząsnęła zwisającą na skoblu kłódką, po czym kopnęła w drzwi obcasem buta. – Zamknięte!

– Tak, wiem – uśmiechnął się chłopiec w skórzanej kurtce.

– Co!? To po co w takim razie... – Dziewczyna nie zdążyła dokończyć, gdyż chłopiec wyciągnął z kieszeni kamień i cisnął nim w okno z boku kaplicy.

– Gotowe, możemy wchodzić!

Na te słowa drugi chłopiec wypluł z ust papierosa, którego właśnie zamierzał zapalić i zaniósł się rechotem.

– Kurwa, ale tu śmierdzi! – prychnęła z obrzydzenia dziewczyna, pociągnęła łyk, potem drugi, podała butelkę jednemu z chłopców.

– Hej, słyszeliście coś?

– To pewnie szczury.

– Chodźmy już stąd zanim zwymiotuję!

Chłopiec zlazł z parapetu, pstryknął zapalniczką, szedł powoli rozglądając się bacznie na boki. Nagle zatrzymał się i utkwił wzrok w ciemy kąt kaplicy.

– Chyba znalazłem gigantycznego szczura! – zawołał, wpatrując się w siedzącego na śpiworze mężczyznę. Mężczyzna podniósł bladą twarz. Jego okolone czarną, krzaczastą brodą wargi były spierzchnięte i popękane, a oczy szeroko otwarte. Na głowie miał szarą zimową czapkę, spod której wystawały czarne, sięgające ramion włosy.

– Wynoszę się stąd! – oświadczyła dziewczyna.

– Czekaj, żartowałem, Hilda! To nie szczur, to... – chłopiec odwrócił głowę. – Jak masz na imię?

– Klaus... – sapnął mężczyzna.

– To Obi– Wan Kenobi!

– O czym ty mówisz? Oszalałaś?

– Co tam masz, stary? – spytał drugi chłopak, podbiegając do kolegi. – Hej, to rzeczywiście Obi– Wan Kenobi! – Chłopak zaniósł się głośnym śmiechem. – Gdzie jest twój miecz świetlny!?

– Odbiło wam!? – wrzasnęła.

Dziewczyna odstawiła butelkę na parapet, niechętnie podeszła do nich, spojrzała najpierw na mężczyznę, potem na kolegów i również parsknęła śmiechem.

– Powiedziałem pokaż nam swój miecz!

– Ale... ja... nie mam żadnego miecza...

– To nic, bo ja mam! – Chłopak rozpiął rozporek i skierował strumień moczu prosto prosto w twarz przestraszonego mężczyzny. – Oto mój miecz świetlny! Hahaha!

Nagle drzwi rozwarły się z hukiem i do wnętrza kaplicy wszedł Moritz.

W wyciągniętej dłoni trzymał pistolet. Rozejrzał się, ogarniając rozgrywającą się na jego oczach scenę zdegustowanym spojrzeniem.

– Wynocha mi stąd – szczeknął grabarz. – No już!

Cała trójka z krzykiem rzuciła się do ucieczki.

– Zaczekajcie! Zaczekajcie na mnie!– jęknął błagalnie jeden z chłopców wyskakując przez okno kaplicy.

Moritz schował pistolet do ukrytej pod płaszczem kabury.

– Kim jesteś? – spytał, przyglądając się Klausowi.

– Proszę, niech pan nie dzwoni po policję... Nie chcę żadnych kłopotów. Przysięgam, że już nigdy tu nie przyjdę.

– Nigdy nie mów nigdy! – Grabarz roześmiał się, po czym wyciągnął do niego rękę – Lubisz lazanię?

 

***

Mała, ruda wiewiórka przeskoczyła z drzewa na drzewo, pomknęła po gałęzi, zsunęła się z pnia, w kilku skokach znalazła się obok niedużego niebieskiego namiotu i zaczęła się na niego wdrapywać.

Brian odrzucił pustą puszkę po coca– coli, sięgnął do plecaka i wyjął z niego książkę. Przez dłuższą chwilę przyglądał się czarnej okładce, po czym podłożywszy sobie pod głowę zwinięty śpiwór, rozciągnął się na podłodze.

Nagle do jego uszu dobiegł szelest oraz ciche stąpanie. Chłopak podniósł oczy znad książki i wtedy, kątem oka dostrzegł delikatny cień przemykający wzdłuż ściany namiotu.

– Już wróciliście!? Szybko. – powiedział zdziwiony. – Mieliście pozbierać chrust! Thomas tylko nie mów, że – Zamek namiotu rozsunął się z trzaskiem – się zmęczyłeś...

Na tle szarego nieba ukazał się mężczyzna z uniesioną strzelbą.

– Wstawaj. Wychodź – rozkazał, kierując lufę ku persi chłopca.

– Ja...

– Milcz!

Brian wylazł z namiotu.

– Obróć się. Teraz uklęknij.

– Panie Traumer... Ja...

– Powiedziałem, zamknij się!

W tym momencie rozległo się kilka krótkich, metalicznych szczeknięć.

– Opuść broń, Robert.

– To przez niego! Zrobiła... zrobiła to przez niego! Moja Juliette!

– Nie rób nic, czego będziesz żałował, Robert. To tylko dzieciak.

– Prze... przepraszam... Ja... nie chciałem... – wyjąkał Brian.

– Chciałbym, abyś powoli mi to oddał. – Policjant wyciągnął dłoń w kierunku mężczyzny. – Proszę, Robert.

 

***

Gretchen przez moment wpatrywała się w jej wyciągniętą rękę, po czym powoli podała Juliette swoją poplamioną zaschniętą krwią dłoń.

– Gretchen – wysapała.

– Miło cię poznać!

Błyskawicznie uporawszy się z chipsami, pies wsadził głowę do pustego opakowania i zaczął szczekać.

– Tam już nic nie ma, głuptasie. – Juliette spróbowała zabrać opakowanie ale zwierzak uchwycił je zębami i całą mocą zacisnął szczęki. – Proszę, oddaj mi to. Kiedy ostatni raz coś jadłeś, biedaku?

Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie a potem skierowała pytające spojrzenie na Gretchen.

– To... to nie jest mój pies – usprawiedliwiła się dziewczyna.

– Ciekawe kto jest jego właścicielem?

– On nie żyje.

– Och, ogromnie mi przykro z powodu twojej straty! – Juliette wzięła psa na kolana i wtuliła się w jego sierść. – Możesz zostać tu ze mną, jeśli chcesz.

Rozległ się głośny sygnał klaksonu.

– To Klaus!

– Kto?

– Klaus pracuje z wujkiem Moritzem... Jest moim przyjacielem!

Juliette wstała z łóżka, po czym obie wyjrzały przez okno. Przed domem stał zaparkowany czarny karawan.

– Wujek i Klaus są grabarzami! – Dziewczyna potrząsnęła dumnie głową. – Umówiliśmy się z Klausem, że zabierze mnie na bal czarownic! Chcesz jechać z nami?

Drzwi karawanu się otworzyły. Z wnętrza natychmiast dobiegła głośna muzyka.

Robert podszedł do okna w salonie i odsłonił lekko zasłonę.

Imigranci – warknął pod nosem, kręcąc z dezaprobatą głową.

– Kto tam, Rob?

– Lokaj twojego brata, jak mu tam...

– Klaus? Nie bądź głupi, to bardzo miły człowiek.

– Założę się, że przebywa tu nielegalnie – wyszeptał mężczyzna.

Juliette wybiegła z domu.

– Witaj, młoda damo – powiedział brodaty mężczyzna z szorstkim akcentem. – Wyglądasz fantastycznie.

– Dzięki Klaus! Sama wymyśliłam ten strój!

„Hau, hau, hau!”.

Pies prześlizgnął się między nogami dziewczyny, rzucił się na Klausa i oparł przednie łapy o jego udo.

– A któż to jest!? – zapytała mężczyzna, głaszcząc psa po karku.

 

***

– Agnes, nie wiesz gdzie jest mój parasol!?

– W twojej szafie, tam gdzie go zostawiłeś!

Samuel zbiegł na dół. Wszedł do kuchni, objął żonę od tyłu i pocałował ją w szyję.

– Dzięki. Niedługo wrócimy, kochanie.

Na parterze trzasnęły drzwi i na schodach rozległ się odgłos kroków.

– Chodź tato, idziemy. Na razie!

– Nie tak szybko. – Kobieta wzięła dzbanek i nalała wody do szklanki. – Zapomniałeś wziąć swoje lekarstwa.

Brian podszedł do matki, wziął od niej szklankę i dwie tabletki. Jedna biała, druga niebieska, opatrzona napisem “Lilly 4117”. Połknął je i popił połową wody ze szklanki.

Agnes pocałowała syna w czoło.

– Kocham cię. Idźcie, póki nie pada.

Mężczyzna i chłopiec szli obok siebie wąskim chodnikiem wyłożonym popękanymi betonowymi płytami.

– Mamy dziś piękny wieczór – Samuel głośno wciągnął nosem powietrze.

Nagły poryw wiatru poderwał z ziemi kilka brązowych liści. Samuel wyciągnął rękę i złapał jeden z nich.

– Drzewa to najstarsi mieszkańcy Ziemi. Były tu na długo przed nami, i kto wie, może pozostaną długo po nas.

 

P.S.

Wciśnięty w róg, oparty o ścianę mężczyzna w szaro-niebieskim, pasiastym stroju wyskrobał kolejną krótką pionową kreskę w betonie, po czym przekreślił cały ich ciąg grubą poziomą rysą.

Skrzypnęły zawiasy otwieranych gdzieś drzwi.

Mężczyzna natychmiast odsunął się od ściany, usiadł na krawędzi żelaznego łóżka i znieruchomiał.

 

– Chodź, nie krępuj się! – Wysoki strażnik wskazał pałką w kierunku drugiego końca korytarza. – Swen, Wolf pomóżcie mu!

Rozległy się głuche, monotonne uderzenia oraz cichy zdławiony jęk.

– Dobra, wystarczy, bierzcie go!

Dwaj strażnicy chwycili leżącego na podłodze mężczyznę za ręce i pociągnęli przez korytarz. Zatrzymali się przed drzwiami jednej z cel.

– Liczę, że spodoba ci się umeblowanie – powiedział wysoki strażnik, przekręcając klucz w zamku.

Strażnicy zawlekli mężczyznę do celi i rzucili na cementową podłogę.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

Młody mężczyzna powoli odzyskał przytomność, a następnie z trudem podniósł się z podłogi i przylgnął plecami do ściany.

– Nie... tylko nie znowu... – wyszeptał.

Dźwignął się na nogi i uderzył pięściami w drzwi celi.

– Wypuście mnie stąd, wypuście mnie! – zawołał szlochając, a wtedy usłyszał stłumiony, bardzo słaby głos:

– Franz!?

– Rudolf!

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania