Lot nad kukułczym gniazdem

Najpierw zobaczyłem film i wywarł on na mnie ogromne wrażenie. Potem byłem w teatrze, na spektaklu w Teatrze Powszechnym z udziałem Wojciecha Pszoniaka w roli McMurphy'ego. A na ostatku przeczytałem książkę.

Rytm, język, układ zdań, stylistyczny rozmach i błyskotliwość, wszystko, co mnie zachęciło do przeczytania tego utworu, znalazłem w nim i stał się dla mnie ważny. Lecz to, co było w nim najistotniejsze, określiłbym jako „przesłanie”. A przesłaniem jest brak zgody na moralne stereotypy. Sprzeciw wobec nieautentycznych postaw ludzkiego postępowania.

 

To starcie ze złem wystrojonym w oportunistyczne szaty dobra. Odwieczny bunt: pojedynek dobra z poczuciem wszechobecności zła. Bezkrwawa bijatyka człowieczej przyzwoitości z resztkami odwagi. Nieustanne zmaganie się z etycznym systemem nakazów i zakazów. Z regułami poprawnego postępowania.

 

O ile film bardzo mi się podobał, to przedstawienie teatralne, mimo koncertowej gry aktorów i doskonałej reżyserii, już mniej. A po lekturze książki stwierdziłem, że ani film, ani teatr, nie umywają się do bogactwa pierwowzoru. Być może z powodu narratora tego dzieła, Metysa Bromdena, postaci ukazanej w filmie szczątkowo, a kluczowej dla książki.

 

Zwalisty Indianin, Wódz Bromden opowiada o zagrożeniu określanym jako „kombinat”, o miejscu, w którym przebywa, miejscu przeznaczonym dla ludzi wątłego usposobienia. Mówi o zakompleksionych, skonstruowanych z plasteliny przeciętniakach usiłujących dostroić się do tak zwanej normalnej większości.

 

Twierdzi, że jest jednym z nich. Nauczony, że aby przetrwać w świecie skonstruowanym przez kanalie, należy udawać innego, niż się jest, staje się dla pozostałych – nieszkodliwy; udaje głuchoniemego.

 

Z premedytacją, skutecznie i od lat wyprowadza w pole mieszkańców i personel. Chroni się za portierą niewidzialności; choć widzi wszystko i wszystko rozumie, to z nikim nie dzieli się posiadaną wiedzą. Nie dzieli się nią do czasu, gdy na oddziale zjawia się McMurphy. Wódz obdarza go zaufaniem, zdradza się, odsłania przed nim: zdziera dotychczasową maskę słabeusza i odnajduje się w sobie. Ale tylko McMurphemu pokazuje, kim jest naprawdę. Pozostałych boi się nadal i jest wobec nich ostrożny.

 

Lęka się pacjentów i personelu: współtowarzyszy wszechobecnego strachu, tych przymusowych współtowarzyszy spełniających wobec takich, ja on, pielęgnacyjne usługi.

*

Rzecz dzieje się na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Do wnętrza tego piekła, do „domu odnowy psychicznej”, krokiem nonszalanckim i pogardliwym przybywa nowy pacjent, McMurphy.

 

To człowiek nieprzeżarty obłudą, odporny na hipokryzję, sybaryta i szuler, z czym się zresztą nie kryje; nie daje się wepchnąć do psychoterapeutycznego towarzystwa wzajemnej adoracji. A że jest z niego facet, który z niejednego pudła chleb jadł, trafia do psychiatrycznego klasztoru dla mentalnych umrzyków, duchowych sztywniaków zanurzonych w rozgoryczonej medytacji o swoich niefartach, wadach, kompleksach i pobyt swój traktuje jak dalszy ciąg swojej przygody; zabawy z życiem.

 

Trafia i od razu dowodzi swoim zachowaniem, że jest inny niż ci, z którymi go ulokowano. Za sobą ma mnóstwo wpadek, mrowie sądowych pomyłek i kryminalnych obertasów z paragrafem w tle, surowo więc traktuje swoją egzystencję. Pozbawiony jest złudzeń i wobec otaczającego świata nie ma naiwnych oczekiwań; ocenia go trzeźwo. Jego główną bronią jest życiowa mądrość; wierzy jej bez zastrzeżeń: dysponuje własnym doświadczeniem, prywatną skalą wartości.

 

W pierwszych rozdziałach tego utworu jest nieprzepisowo rezolutny, krzykliwie radosny i egoistycznie narowisty. A zwłaszcza (co personel pielęgniarski doprowadza do wściekłości) – zdrowszy psychicznie od tych, którzy go chcą kurować. Dlatego od pierwszej chwili pobytu w tym miejscu drażni ludzi przyzwyczajonych do regularnej, usystematyzowanej wegetacji.

 

Ale nie tylko drażni: skupia na sobie uwagę, zaciekawia i burzy ich stereotypowe nawyki do życia pod kloszem. A jednocześnie intryguje swoją siłą niepokornego charakteru.

Z początku daje się zwieść landrynkowej atmosferze zakładu. Jest śmiały, tryska trzpiotowatym humorkiem, nieskrępowaną, złośliwą, wisielczą wesołością, swobodnym traktowaniem samego siebie.

 

Obce mu są uczone wywody tutejszych pacjentów, krasomówcze tyrady mające wyjaśnić ich uniżone postępowanie, ich mętne wątpliwości i jękliwe refleksje.

 

Dla niego są to przywary, charakterologiczne skazy prowadzące prosto w drapieżne objęcia tutejszych konowałów.

 

Ze wszystkiego i każdego żartuje, nikogo nie oszczędza; ostrze jego szyderstwa tnie z taką samą bezwzględnością tych, co sprawiają wrażenie duchowo nieułomnych, jak i tych, co nimi są tylko z nazwy.

 

Ale żarty stosowane przez McMurpy`ego, to złudzenie, pozór, sztuczka, dymna zasłona i charakteryzacja; profilaktyczna ochrona przed atakami Siostry Ratched. A także przed monotonią tutejszych zabiegów polegających na łamaniu cudzych marzeń, na pacyfikowaniu pragnień odstających od tutejszych miar.

 

Gdyby pokusić się o scharakteryzowanie go w kilku słowach, to trzeba by było powiedzieć, że jego główną cechą jest – nieustanne zdziwienie. Dziwi się, że pozostali pacjenci nie próbują protestować przeciw robieniu z nich durni. Że tak ochoczo starają się nie przeciwstawiać swoim prześladowcom.

 

Dziwi go bzdurny regulamin tej psychiatrycznej latryny. A jeszcze bardziej się dziwi temu, że ci „niepokalani winowajcy”, siedzą tu - dobrowolnie. I to siedzą od wielu lat, choć w każdej chwili mogliby przestać narzekać na swój los, uciec stąd i wybrać się na przechadzkę po prawdziwym życiu.

 

Mogliby, lecz nie chcą. Nie chcą? Raczej nie mają dokąd uciec. Boją się życia, zmagań z jego problemami, nawet nie usiłują ich rozpoznać, bo tu, mimo wszystko, są nie zagrożeni, uwolnieni od paraliżującego ciężaru rzeczywistości, od ponoszenia odpowiedzialności za siebie, za rodzinę i potencjalne dzieci.

 

Przestrzeganie regulaminu, jego przerafinowane nakazy i absurdalne zakazy , są ceną ich marnej wegetacji, kosztem ich schronienia przed złowrogim, otaczającym światem. Świat zewnętrzny jest im nieprzyjazny; wolą tkwić w swoich urojeniach i kompleksach, zabobonach i trwożliwych zapatrywaniach, aniżeli stawić mu czoła. Wolą istnieć pod kloszem, poddać się dyrektywom określonym przez „kombinat”, ulec im, nosić umowną etykietkę świra.

 

Zrazu w pojedynkę prowadzi swoją walkę o człowieczą godność i jest to bitwa samotna, nieomal groteskowa, skazana na niepowodzenie. Wydarzenia rozgrywają się w miejscu przeznaczonym naprawie ludzi społecznie uciążliwych. W miejscu przeprowadzania kapitalnego remontu obyczajowego rozbrykania i sprawiania, by zostali wyposażeni w kołtuńskie poglądy i uniżone kręgosłupy. Ponieważ tylko tacy są tolerowani przez społeczną maszynerię zwaną przez narratora tego dzieła - „systemem”, „układem”, „kombinatem”.

 

Władzę w nim sprawuje koszmarna i samowładna monarchini, siostra Mildred Ratched. Jest starą panną, pruderyjną, wojskową pielęgniarką przystosowaną do rygorystycznego przestrzegania regulaminu. Jako wcielenie wyrachowania, pełni od wielu lat funkcję „miłej osoby”. Na każdym kroku podkreśla, że ma usposobienie łagodne, a wnętrze - człowieka niekonfliktowego; kto jej nie zna, daje się nabrać na manifestowaną przez nią uprzejmość.

 

W istocie była osobą niszczącą w zarodku każdy przejaw indywidualizmu. Siostra Ratched, czarująca sekutnica o wdzięku irygatora, panowała w szpitalu od dawna, uwielbiała wpędzać ludzi w poczucie winy, w monstrualny wstyd. Była w tym perfidną rutyniarą, drętwą specjalistką od prowokowania awantur i sterowania nimi, fachowcem od wprowadzania zamętu, niepokoju, insynuacji, mówienia nie wprost. Pod jej kierownictwem pacjenci wzajemnie się kaleczyli, nawzajem frymarczyli swoją i cudzą psychiką; pod jej rządami tkwili w swoich wyrzutach sumienia.

 

Jej celem było ograniczenie ludzkiej samodzielności, uzależnienie i podporządkowanie jej woli, skazanie ich na bezradność, zaszczepienie w nich obezwładniającej niemocy i dokuczliwego poczucia winy, przeciwstawienie się ich zorganizowanemu, etycznemu barbarzyństwu. Jej celem było styranizowanie ich zgodą na marazm, stłamszenie ich przyzwoleniem na prostrację tłumaczoną przez strach, zwierzęcą obawę przed ryzykiem zwyczajnego istnienia.

 

Domaga się od nich furiackiego manifestowania skruchy i jęczących zwierzeń. Dlatego organizuje psychoterapeutyczne sabaty z marionetkowym udziałem lekarza prowadzącego oddział (lekarz, „mały człowieczek w binoklach”, szefował temu oddziałowi zaledwie symbolicznie, ponieważ na jego czele musiało figurować jakieś popychadło z naukowym tytułem, a ekspertem od kiereszowania chorymi pozostawała Naczelna Wywłoka, Wielka Siostra Mildred).

 

Siostra Mildred prowadziła oddział w sposób apodyktyczny i niepodzielny. Nielitościwa i bezwzględna, pewna swojej nieograniczonej potęgi, nakazuje pacjentom i podwładnym ścisłe przestrzeganie postanowień regulaminu. Ale trzęsie nie tylko chorymi i niższym personelem: skutecznie wpływa na decyzje lekarzy; od wszystkich wymaga dosłownego respektowania zwyczajów ustanowionych przez nią. Przepisy jednak były oderwane od konkretnych sytuacji. Przeważnie martwe i absurdalne: nie miały ułatwiać pacjentom życia, ale przeciwnie - komplikować.

 

Trudności związane z regulaminem są dla Siostry Ratched elementem gry, emocjonalnymi igraszkami z lokatorami tej siedziby, wynikiem rywalizacji z innymi ludźmi i nieokiełznanej chęci triumfalnego postawienia na swoim.

 

Mieszkańców traktuje niejednakowo. Jedni stanowią wdzięczne obiekty do strofowania, wytykania palcem i pouczania, zaś innych nie dostrzega: w niczym jej nie zagrażają. Niewidoczni i nieobecni duchem, wegetują na uboczu istotnych zdarzeń, pokątnie należą do warzywnego świata rześkich nieboszczyków.

*

W bohaterach tej powieści drzemią zasady wyuczone w trakcie tresury społecznej. Lecz choć w uśpieniu, to żyją w nich nadal i jakkolwiek są ukryte w zakamarkach zaszczutych dusz, to niekiedy postaci te stawiają opór, buntują się wreszcie i chcą istnieć samodzielnie.

 

Według autora powieści, Kena Keseya, człowiek godzi się ze swoim losem, a jednocześnie sprzeciwia mu się; gdy los zaczyna mu dokuczać, gotów jest podjąć z nim walkę. I niekiedy zmienia ją w zwycięstwo skierowane przeciw reakcjom na przerażającą rzeczywistość. Tak jak dzieje się to w trakcie jednej ze znamiennych scen, w symbolicznym momencie zderzenia wątłych sił McMurpy`ego z olbrzymią konsolą, z próbą jej udźwignięcia, z próbą co prawda nieudaną, zakończoną fiaskiem i z góry skazaną na niepowodzenie, a jednak, wbrew tym oczywistościom - podjętą.

 

Bo nie chodziło w niej o podniesienie ciężaru przekraczającego fizyczne możliwości bohatera, lecz o podjęcie wyzwania, o to, że już samo istnienie niepotrzebnego ciężaru stanowiło dla niego obrazę, zniewagę, prowokowało do buntu i manifestowania protestu. Konsola to zaledwie beletrystyczna figura, uosobienie banalnej przeszkody w realizacji nadrzędnego celu, jakim było zapoczątkowanie oporu i buntu mieszkańców wobec rządów Wielkiej Siostry.

 

I w tych oto dekoracjach rozgrywa się dramat. Nie mam zamiaru streszczać powieści. Pragnę tylko zachęcić do jej lektury. Kto chce, niech sam sobie poszuka dalszego ciągu. Choćby po to, by wiedzieć, czego można oczekiwać od mistrzów pióra.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

  • AlaOlaUla 24.12.2019
    Jest błąd w tytule.
  • Zaciekawiony 25.12.2019
    A na czym polega błąd?
  • nerwinka 25.12.2019
    dzięki za wyczerpujący komentarz. Widać, ile masz do merytorycznego powiedzenia.
  • AlaOlaUla 25.12.2019
    Nerwinko, nie denerwuj się. Nie czytałam Twojego opowiadania.

    Pomimo, iż należysz do autorów, którzy mają coś do powiedzenia, to nie jesteś "poczytny", a może poczytalny?

    W każdym razie należy Pan do szuflady mumia wirtualna, której zdarza się, jak widać reagować na komentarze, ale nie zdarza jej się (czyt.owej mumii) czytać otwarcie innych autorów.

    A szkoda, bo wiedzę masz Pan level high i wielu pisarczyków mogłoby skorzystać z Twoich porad.

    Chyba, że to trauma, która powoduje zamknięcie na innych, a może po prostu masz NAS WSZYSTKICH W DUPIE i nudząc się okrutnie czekasz, aż ktoś skomentuje Twoje wypocinki.

    Wypocinki nerwinki...

    To, że wylewasz z siebie strugi liter jeszcze nie oznacza, że masz coś do powiedzenia...

    Tymczasem papatki???
  • Anonim 25.12.2019
    Całkiem dobre to opracowanie. Jeśli jest, moim zdaniem (i chyba jestem w tym dość samotny), to próba tylko zachęcenia do czytania tego niewątpliwie wielkiego dzieła.
    Ale według mnie ta książka, oprócz olbrzymich pozytywów, ma również wady. Przede wszystkim schematyczność postaci, wątków i całego pomysłu. Główne postaci to niemal archetypy pewnych zachowań, co przy tej tematyce dla osoby znającej realia chorób psychicznych zakrawa raczej o groteskę, co wspominasz w nieco innym aspekcie.

    Największym plusem, a zarazem głównym przesłaniem jest dla mnie to, co wspomniałeś:
    "Według autora powieści, Kena Keseya, człowiek godzi się ze swoim losem, a jednocześnie sprzeciwia mu się; gdy los zaczyna mu dokuczać, gotów jest podjąć z nim walkę."
    I to właśnie sprawia, że książka jest tak wielka.

    Tak więc dobrze napisałeś zachętę do czytania, nie zdradzając zbyt wiele, a jednocześnie przybliżając czytelnikom to i owo.

    Pozdrawiam.
  • AlaOlaUla 25.12.2019
    Aby zadośćuczynić mój występek zwrócenia uwagi na literówkę w tytule przeczytałam, nerwinko, Twoją recenzję książki.

    I na tym polega Twoja przewaga, bo książki
    nie przeczytałam, znam jednak film na jej podstawie.

    Operujesz bardzo bogatym słownictwem oraz ważnymi spostrzeżeniami, więc mi, jako czytelnikowi, sprawiłeś ogromną przyjemność.

    Chciałabym tylko dodać, że w moim odczuciu autor książki posłużył się przenośnią, którą możemy przenieść na dowolny, społeczny grunt.

    poZdrówka nerwinko!
    Dobra robota?
  • nerwinka 25.12.2019
    AlaOlaUla

    Piszę od wielu lat i obok własnych utworów czytam inne, przeważnie jednak tylko takie, których autor komentarza pod moim tekstem okaże się interesujący. To znaczy zaciekawi mnie swoimi uwagami. Albo niewielkimi, czyli takimi, jak Twoja, znajdująca w zawartej „recenzji” literówkę, albo szczegółowymi, wyłapującymi rażące błędy i dokonującymi profesjonalnej oceny.

    Kiedy spotykam się z tego typu komentarzami, pierwszym krokiem jest zapoznanie się z twórczością ich autora. A następnym – z jego dorobkiem. Jeżeli legitymuje się jakimikolwiek potwierdzonymi osiągnięciami (np. choćby jedną publikacją), muszę brać poważnie jego zarzuty. Lecz jeżeli są one bezpodstawne i pochodzą od zarozumiałego człowieka, któremu dopiero wyrzynają się literackie zęby, nie widzę powodu, by na razie traktować go serio; być może w przyszłości wyrośnie z niego potężny pisarz i pracą dochrapie się uznania. Być może. Ale kiedy już teraz, nie prezentując sobą nic, co mogłoby być powodem do dumy, wygłasza pyszałkowate zdania, jest po prostu śmieszny.
    pozdrawiam
  • Puchacz 25.12.2019
    Nooo, skoro warunkiem wejścia pod Twój tekst są publikacje, to 95% z nas nie ma co tu robić.
    Bo akurat znam pyszałkowatego debila, który wcisnął się w jakąś publikację (kompletny grafoman) i rozumiem, że to on ma dorobek i powinien Ciebie doceniać i oceniać.
    Czyli ci bez publikacji to matołki, co do pięt nie dorastają i głosu zabierać nie powinni.
    Dobrze wiedzieć.
    Chyba sam się wykazałeś tym, co tak ładnie w poście opisałeś u innych.
  • AlaOlaUla 25.12.2019
    Zwraca pan uwagę tylko na tych, co skrobną pod pańskimi utworami? Ale co tak wybiórczo?
    Wielu autorów stąd odeszło, no trudno, ale piszemy dalej, i jakoś staramy się wspiąć na ten literacki krawężnik.

    Oczywiście, że są orły! Na szczęście, bo byłaby katastrofa.

    Ale strasznie pan zadufanyś w sobie.

    E tam, wielu takich ananasków, którzy poza czubkiem swojego nosa z marchewki nie widzą, co ciekawego wokół nich.

    To bywaj sobie, nerwinka, w swojej niszowej szufladce: Ty i twoje wiekopomne dzieła.

    Ahoj!
  • Puchacz 25.12.2019
    Wyjątkowo się z Tobą zgadzam.
    Ja z pewnością jestem za mały na tak wybitną personę.
  • AlaOlaUla 25.12.2019
    Nie ma, co się spinać. Szkoda czasu, Puch. Tym bardziej na 300 bezsensownych komentarzy.

    Jeśli poczułeś się dotknięty, Puch, to zostań i walcz.

    Ja se ide stond.
    ?
  • Puchacz 25.12.2019
    AlaOlaUla Po takim wpisie autora mam to w d.....
    Nie ma o co kopii kruszyć.
  • AlaOlaUla 25.12.2019
    O, admin czuwa?
  • Zaciekawiony 25.12.2019
    Czy nie widzisz tu trochę podobieństw z "Paragrafem 22? Tam też nie chodzi po prostu o wojsko i wojnę, a o pewną sytuację sprzeciwu i systemu.
  • nerwinka 26.12.2019
    AlaOlaUla oraz Puchacz
    Mogłem spodziewać się tego rodzaju reakcji na mój wpis. Uczepiliście się nieprawdziwego stwierdzenia, jakobym czytał tyko te komentarze, które pochodzą od autorów „z dorobkiem”. Dowodzić Wam, że jest przeciwnie, to tak, jakby przekonywać piranię do wegetarianizmu. Lepiej ponownie przeczytajcie sporny fragment, zamiast się zacietrzewiać: „Kiedy spotykam się z tego typu komentarzami, pierwszym krokiem jest zapoznanie się z twórczością ich autora. A następnym – z jego dorobkiem. Jeżeli legitymuje się jakimikolwiek potwierdzonymi osiągnięciami (np. choćby jedną publikacją), muszę brać poważnie jego zarzuty. Lecz jeżeli są one bezpodstawne i pochodzą od zarozumiałego człowieka, któremu dopiero wyrzynają się literackie zęby, nie widzę powodu, by na razie traktować go serio”. Czy nie widzicie w sobie złej woli? Co robicie na literackim portalu?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania