Poprzednie częściLustro - Prolog

Lustro - 2 - Po drugiej stronie

Patrzyła jak jej wyciągniętą dłoń i ciało opływają odłamki szkła. Krzyczała, ale jej głos rozchodził się echem w otaczającej ją pustce. Miała wrażenie, że tkwi w tej ciemności całe wieki, choć w rzeczywistości wszystko trwało zaledwie sekundę. Znikąd pojawiło się światło i wypełniło przestrzeń wokół niej białym blaskiem, oślepiając ją. Wtem wszystko znikło, a ona padła nieprzytomna na ziemię.

 

Obudziła się, ale nie otworzyła oczu. Czuła pod sobą zimną posadzkę. Powoli wzięła głęboki oddech. Wyczuła zapach kurzu i starych murów. Z wielką obawą uniosła powieki, mrugając przy tym kilkanaście razy. Poczuła tępy ból z boku głowy. Dotknęła tego miejsca. Pod smukłymi palcami wyczuła sporego guza. Musiała uderzyć się gdy upadła na podłogę. Ostrożnie, wspierając się na rękach usiadła i rozejrzała się wokoło. Znajdowała się w okrągłym pomieszczeniu, słabo oświetlonym przez kilka promieni słońca, które wpadały do środka przez zarośnięte pnączami okna umieszczone pod kopulastym, wysokim sufitem. Ze ścian tego dziwnego miejsca odpadał biały tynk, ukazując czerwone cegły. Podłoga była brudna i popękała, a z powstałych szczelin wyrastały chwasty. Podest na którym siedziała był wykonany najprawdopodobniej z marmuru, a za nią.... stało to przeklęte lustro. W tym momencie przypomniała sobie co się stało. Obejrzała dokładnie swoje dłonie, jednak skóra była nienaruszona. Odetchnęła z ulgą. To znaczy, że coś jej się przywidziało, w końcu gdyby to co się stało było prawdą, to byłaby cała pokaleczona. Tymczasem ona nie miała nawet jednej małej szramki, nie mówiąc o bólu jaki powinna czuć, gdyby było inaczej.

 

- A więc, to wszystko jest snem - szepnęła do siebie. Jej głos zabrzmiał dla niej dziwnie, jakby nierealnie. Wstała chwiejąc się na nogach. Odwróciła się powoli w stronę lustra.

 

- Zaraz pewnie pojawią się bestie i znów wybudzę się z koszmaru w swoim pokoju - tłumaczyła sobie przyglądając się swojemu zakurzonemu odbiciu.

 

Czekała i czekała, ale nic się nie działo. Nie usłyszała niczego, żadnego warknięcia czy choćby dźwięku opadających miękko na ziemię łap bestii.

 

W końcu postanowiła upewnić się, że to sen. Uszczypnęła się w rękę i zabolało.

 

Otworzyła szeroko oczy. Do jej serca powoli zaczęła wdzierać się panika. Zaczynało do niej docierać, że żadna bestia się nie pojawi. Że to nie sen. Że to nie jest kolejny koszmar, z którego za chwilę się obudzi. W tym momencie zdała sobie sprawę, że to jest najprawdziwsza rzeczywistość.

 

Gdzie ona jest? Co się teraz stanie? Czy jest bezpieczna? A przede wszystkim jak wróci do domu?

 

Te pytania kotłowały się teraz w jej głowie i wtedy przypomniała sobie jak się tu znalazła. Przeszła przez lustro. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, to tak właśnie było. Przedostała się przez lustro i być może jest to także jedyna droga powrotu.

 

Wyciągnęła dłoń. Drżała. Bała się, że tym razem tłukące się szkło zrani ją i nie wyjdzie z tego bez szwanku. Jednak co innego jej pozostało? Dotknęła lustra... ale nic się nie wydarzyło. Spróbowała jeszcze raz. Wciąż nic. Walnęła pięścią, ale to także nic nie dało. A więc utknęła tu... sama.

 

Jej oddech przyspieszył. Nie mogła się uspokoić. Gorączkowo rozglądała się po pomieszczeniu chcąc znaleźć jakieś inne wyjście. Jej wzrok padł na niewielkie wejście z boku. Ruszyła w tamtym kierunku.

 

- Nie poddawaj się Lilith - pocieszała się zachrypniętym szeptem- Zobaczysz uda ci się wrócić, wrócisz do domu, słyszysz? Na pewno wrócisz...

 

Szła przed siebie ciemnym korytarzem. Na stopach wciąż miała szpilki. Zatrzymała się więc i zdjęła je, a potem rzuciła na bok. Nie obchodziło jej czy ktoś je sobie weźmie, to tylko głupie buty. Jej stopy mogły bez nich odetchnąć i w razie czego będzie mogła szybko uciec przed niebezpieczeństwem. Wyjęła gumkę z płaszcza i związała nią swoje włosy. Szła dalej, aż w końcu ujrzała przed sobą zupełnie zarośnięte wyjście. Podwinęła więc rękawy płaszcza i zabrała się do torowania sobie drogi. Zrywała całe garście pnączy i rzucała je na bok, aż w końcu udało jej się zrobić dziurę na tyle dużą, żeby mogła wyjść na zewnątrz. Słońce było w zenicie. Zaczęła się zastanawiać jak długo była nieprzytomna. Gdy przechodziła przez lustro była jeszcze noc, a teraz wyglądało na to, że zbliżała się dwunasta w południe. Rozejrzała się wokół siebie. Znajdowała się w jakimś lesie. Wszędzie było pełno zarośli, budynek z którego wyszła był tak obrośnięty, że nie było go widać, a wokół niego gęsto rosły drzewa. Nie rozpoznawała tego miejsca. Bardzo się bała. Często bywała w lesie niedaleko swojego domu, ale nie przypominała sobie by tak wyglądał i na pewno nie było w nim żadnych opuszczonych budynków. Miała wrażenie, że jest bardzo daleko od domu. Ruszyła dalej. Przeszła parę metrów między drzewami, aż zobaczyła jakąś ścieżkę. Trzymała się jej idąc przez gęstwiny i zeszła dopiero gdy las zaczął rzednąć. Wtedy wyszła na ogromną otwartą przestrzeń. Stała nad wielką przepaścią. Cofnęła się i chwyciła pnia najbliższego drzewa. Zbocze było bardzo strome, obrośnięte zieloną trawą i krzewami o ostrych gałęziach. Spojrzała ku horyzontowi. Wszędzie jak okiem sięgnąć ciągnęły się lasy i puszcze.

 

- Gdzie ja jestem do cholery?

 

I nagle usłyszała za sobą warczenie. Ale to nie było to samo warczenie, które tyle razy słyszała w swoich koszmarach. Powoli odwróciła głowę. Jej oczy otworzyły się szeroko na widok ogromnego czarnego tygrysa o świdrujących, jadowicie niebieskich ślepiach. Dziki kot obnażył śnieżnobiałe zęby i rzucił się na nią. Ona cofnęła się odruchowo do tyłu i z krzykiem spadła w dół zbocza. W ostatniej chwili zdążyła zasłonić oczy.

 

Gałęzie kuły ją i raniły, a ona staczała się szybko przez gęste zarośla. W pewnym momencie mocno uderzyła ręką o jakiś wystający konar, bardzo zabolało, ale zdołała zdusić krzyk zagryzając wargę. Poczuła w ustach cierpki smak krwi, a pod powiekami wezbrały jej łzy. Zacisnęła oczy jeszcze mocniej chcąc je uchronić przed ostrymi gałęziami. Turlała się coraz szybciej, uderzając plecami o kilka niewielkich kamieni wystających z ziemi. Czuła, że ten upadek może się źle dla niej skończyć. W duchu modliła się, by drapieżca, który wcześniej chciał ją zaatakować zrezygnował. Inaczej nie widziała dla siebie szans na przeżycie. Bardzo wątpiła, by po tym była w stanie uciekać, a co dopiero się bronić.

 

Uderzyła mocno o ziemię, wpadłszy w gęstą i wysoką na ponad metr trawę. Wszystko ją bolało. Była cała poobijana, posiniaczona i poraniona. Wszędzie miała drobne skaleczenia i otarcia, które niemiłosiernie piekły. Najgorszy jednak był ból w lewej ręce. Nie mogła ruszyć chociażby palcem. Spróbowała się podnieść, ale nic z tego nie wyszło. Jedynym pozytywem było to, że nie straciła wzroku, lecz po czole spływała jej strużka krwi. Z trudem łapała oddech, który brzmiał jak rzężenie. Poczuła, że pieczenie ranek stawało się coraz silniejsze. Czyżby wpadła w jakieś trujące zarośla? Jęknęła. Ból był nie do zniesienia. Rany piekły i swędziały, do tego zaczęło jej się kręcić w głowie. Potem usłyszała dziwne szepty, a przed oczami znikąd stanęły jej dziwne twarze. Nie była jednak w stanie zareagować, nie miała siły by krzyknąć. Była całkiem otępiała. Powoli traciła świadomość.

 

***

 

Szedł przed siebie, szczegółowo się rozglądając. Tuż za nim podążał jego towarzysz jak zwykle wesoło wygwizdując jakąś bzdurną melodię, co bardzo go irytowało. Co jakiś czas zatrzymywali się i sprawdzali dokładnie grunt w celu znalezienia jakiś śladów. Niczego jednak jak dotąd nie napotkali.

 

- Ej Mordred!

 

Odwrócił się pospiesznie z myślą, że może w końcu ich patrol zaowocuje jakimiś śladami.

 

- Masz coś? - zapytał skrzętnie skrywając nadzieję pod swoim oziębłym i obojętnym na wszystko głosem.

 

Jego towarzysz roześmiał się głośno.

 

- Nie mogę, hahaha!

 

Mordred zrobił taką minę, że gdyby potrafił, to na pewno z jego nozdrzy uleciałaby para spowodowana wściekłością. Zmierzył swojego towarzysza morderczym spojrzeniem, po czym odwrócił się i ruszył dalej przed siebie.

 

- Zaczekaj! - krzykną drugi podbiegając do niego - Wybacz stary - oznajmił kładąc mu dłoń na ramieniu w przepraszającym geście - Po prostu strasznie śmieszy mnie ten twój ponury głos - dodał szczerząc zęby.

 

Mordred nie odpowiedział. Strącił jego dłoń ze swojego ramienia i wyprzedził go dokładnie przy tym przyglądając się gruntowi. Wtem zatrzymał się.

 

- Co jest? - zapytał jego towarzysz poważniejąc.

 

Mordred kilka razy odetchną, by się upewnić.

 

- Człowiek - szepną - Czuję ludzki zapach Frey.

 

- Nie żartuj sobie stary - zachichotał - Ludzie nie zapuszczali się tu od lat.

 

Mordred zignorował go i ruszył biegiem przez las. Frey wzruszył ramionami i pobiegł za nim.

 

Zatrzymali się przy kilkunastometrowym, dość sporym zboczu, zarośniętym gęstymi krzewami.

 

- Tam! - powiedział Mordred wskazując palcem gęste połacie trawy. Ruszyli w tamtym kierunku. Frey zaklął siarczyście na widok poranionej dziewczyny skulonej wśród wysokich źdźbeł.

 

- Ma złamaną rękę - rzekł przykucając obok niej. Mordred tymczasem sprawdził jej puls.

 

- Żyje, ale jeśli się nie pospieszymy, to długo nie pociągnie - rzekł.

 

- Co robimy? - Frey spojrzał głęboko w czarne oczy swojego kompana.

 

- Zabieramy ją do kwatery - odparł.

 

- Ale to jakieś dwa dni drogi stąd - zauważył Frey.

 

Mordred w zamyśleniu potarł swój podbródek. Przyjrzał się drobnym rankom na jej ciele, po czym delikatnie zbliżył jej dłoń do swojego nosa. Powąchał kleistą maź oblepiającą jedną z ranek.

 

- Trucizna - oznajmił - Musimy znaleźć coś co opóźni jej rozchodzenie się po ciele.

 

- Cóż to idź i znajdź coś, ja się nie znam na tych zielskach.

 

- W takim razie ty pilnuj jej i sprawdź przy okazji, czy nie ma jakiś poważniejszych obrażeń.

 

- Zgoda.

 

Mordred znikną między najbliższymi drzewami, a Frey zaczął delikatnie badać, czy znaleziona dziewczyna nie złamała czegoś jeszcze oprócz ręki. Po dokładnych oględzinach okazało się, że ma ona również złamanych kilka żeber. Frey obwiną te miejsca ściśle bandażem, a następnie usztywnił złamaną rękę kilkoma połamanymi gałęziami i ze swojej koszulki zrobił prowizoryczny temblak. Wkrótce potem wrócił jego towarzysz, trzymając w rękach mnóstwo ciemnozielonych liści o postrzępionych brzegach i jasnych plamach na wierzchu.

 

- Co to za zielenina? - zapytał Frey przyglądając się liściom z nieskrywaną ciekawością.

 

- Po co mam ci mówić, skoro i tak nie zapamiętasz ich nazwy - rzekł na to Mordred, po czym przyklękną obok dziewczyny i położył roślinki na ziemi.

 

- W sumie racja - przyznał Frey. Nie był zbyt wielkim pasjonatem przyrody, a co za tym idzie zupełnie nie znał się na leczniczych właściwościach tych wszystkich gałązek i kwiatuszków. Położył się więc w trawie, zerwał jedno źdźbło i zaczął je żuć.

 

Mordred tymczasem wyją kilka bandaży ze swojego podręcznego tobołka przytroczonego do paska i zabrał się do roboty.

 

- Nie mam dostępu do moich narzędzi, więc muszę to zrobić dość prymitywną metodą - rzekł, po czym zaczął po kolei przykładać do każdej ranki przyniesione liście, aby następnie obwinąć je bandażami.

 

- Rób co musisz, ja się nie wtrącam - odparł na to Frey.

 

Minęły co najmniej dwie godziny zanim Mordred skończył opatrywać każdą, nawet najmniejszą rankę. Gdy było już po wszystkim, rozpalili ognisko i rozłożyli niewielki obóz. W małym namiocie ułożyli nieprzytomną znajdę, a sami położyli się na zewnątrz. Mordred co jakiś czas sprawdzał, czy stan dziewczyny jest stabilny.

 

- Liście powoli zaczynają działać - oznajmił wychodząc z namiotu.

 

- To dobrze - Frey zwrócił oczy ku gwiazdom - Ile mamy czasu?

 

- Cóż, biorąc pod uwagę fakt, że nie jest to profesjonalny sposób usuwania trucizn z organizmu, a co za tym idzie nie aż tak skuteczny, myślę, że mamy jakieś niecałe czterdzieści godzin - odpowiedział.

 

- To wciąż za mało - stwierdził.

 

- Nie dla wilka - zauważył Mordred rzucając mu wyzywające spojrzenie.

 

Frey uśmiechną się pod nosem.

 

***

 

Zimny poranny wiatr tańczył z białymi włosami Mordreda, siedzącego na grzbiecie ogromnego śnieżnego wilka. W ramionach trzymał ranną dziewczynę opatuloną w czarny płaszcz. Mocno przyciskał nogi do boków zwierzęcia, aby się na nim utrzymać.

 

- Tylko na tyle cię stać Frey? - zakpił zimnym głosem Mordred.

 

Wilk odpowiedział cichym warknięciem przypominającym chichot, po czym przyspieszył tak, że Mordred musiał zamknąć łzawiące od wiatru oczy. Pędzili szybko niczym błyskawica, próbując wygrać wyścig ze śmiercią.

 

Zatrzymali się dopiero o świcie następnego dnia.

 

***

 

Jej głowę wypełniała ciemność i nieustający szum. Zdawało jej się, że słyszy jakieś szepty. Czuła dziwne mrowienie w całym ciele. Miała wrażenie, że jest nakłute tysiącami maleńkich igiełek. W dodatku gdy wciągnęła nosem powietrze poczuła swąd palonego mięsa, któremu wtórowało dziwne skwierczenie. Raptownie otworzyła oczy i poderwała się do pozycji siedzącej. Sekundę później gorzko tego pożałowała. Całe jej ciało przeszył okropny ból. Jęknęła głośno, zaciskając powieki. Otworzyła znów oczy tym razem powoli. Zobaczyła, że ma obandażowaną klatkę piersiową, a na szyi temblak. Wszędzie miała drobne skaleczenia, które na jej oczach goiły się w nienaturalnie szybkim tempie. Ulatywała z nich dziwna para, będąca źródłem tego okropnego swądu. Gapiła się na to szeroko otwartymi oczami nie dowierzając.

 

Rozejrzała się. Była w jakimś małym pomieszczeniu bez okien. Pod ścianami stały wysokie pułki z rożnymi fiolkami, wypełnionymi kolorowymi płynami i dziwnymi roślinami. Ona sama siedziała na łóżku postawionym naprzeciwko wejścia przesłoniętego grubą, ciemną kotarą.

 

- Co to za miejsce?

 

Ostrożnie opuściła jedną nogę na ziemię, gdy nagle...

 

- Co ty wyprawiasz? - odezwał się nieznany jej głos, zupełnie zimny i nieprzyjazny. Odwróciła się w kierunku z którego dochodził.

 

W wejściu stał dość wysoki chłopak, na oko dwudziestoparoletni o bladej cerze i bardzo ciemnych, prawie czarnych oczach. Jego długie, białe włosy były zmierzwione i przesłaniały całe czoło sięgając brwi, z tyłu związane były w gęsty niesforny koński ogon. Najdziwniejsze były jednak jego uszy. Długie, lekko odstające od głowy, spiczaste i nachylone bardziej poziomo niż pionowo. Lilith wpatrywała się w niego z otwartymi ustami. W głowie miała kompletny mętlik, zupełnie nie wiedziała co się dzieje. Czy były to może jakieś halucynacje, czy może nie. Jedyne czego mogła być pewna to to, że jeśli ta druga opcja jest prawdziwa, to z pewnością nie patrzyła teraz na człowieka.

 

- Nieładnie tak się gapić - rzekł tym samym zimnym tonem - zamknij usta, bo wyglądasz jak ryba.

 

Lilith natychmiast zamknęła usta. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że miała je otwarte.

 

- K-kim jesteś? - zapytała niepewnie.

 

Przybysz zmrużył oczy.

 

- To nieistotne, lepiej kładź się z powrotem do łóżka, jeśli ci życie miłe. Po takim wypadku powinnaś jeszcze długo odpoczywać. Nie wyobrażasz sobie jakie miałaś szczęście. Powinnaś już być martwa.

 

Lilith przełknęła nerwowo ślinę przypomniawszy sobie upadek ze zbocza.

 

- Gdzie się teraz znajduję? - zapytała spuszczając wzrok na podłogę.

 

- W bezpiecznym miejscu - odparł, po czym skierował się do najbliższego regału.

 

Lilith podniosła wzrok. Nieznajomy przeszukiwał wzrokiem półki, aż znalazł to czego szukał. Była to mała fiolka z niebieskim wywarem. Podszedł do długiego stołu stojącego przed regałem i wlał kilka kropel płynu do niewielkiego szklanego naczynia. Dolał wody i dosypał czegoś jeszcze, a potem zamieszał miksturę. Następnie podszedł do niej i podał naczynie.

 

- Wypij to - nakazał jej wpychając naczynie w jej dłoń.

 

Lilith powąchała niepewnie mętną niebieską zawartość szklanego kubka.

 

- To nie trucizna, tylko lek - oznajmił nieznajomy.

 

- Nie wypiję tego - powiedziała spojrzawszy mu w oczy - Nie ufam ci. Nawet nie wiem jak się nazywasz.

 

Osobnik westchną.

 

- Jestem elfem i mam na imię Mordred - rzekł niezbyt przyjaźnie - Pij to, zapewniam cię, że moim celem jest cię wyleczyć, nie zabić - położył rękę na sercu, jakby chcąc w ten sposób potwierdzić swoje słowa.

 

Lilith powoli wypiła łyk napoju. Odczekała chwilę. Nic dziwnego nie poczuła. Dopiła więc resztę, po czym oddała naczynie elfowi.

 

- Dobrze, a teraz połóż się i prześpij. Sen wzmocni działanie leku.

 

- Ale nie jestem wcale śpiąca - stwierdziła. Miała już dosyć bycia nieprzytomną.

 

- Nie martw się - odrzekł na to z przekąsem Mordred - dodałem do leku coś co na pewno ułatwi ci to zadanie.

 

Lilith wydęła policzki i zmarszczyła brwi w wyrazie złości. Chciała coś powiedzieć, ale nagle poczuła, że jej powieki powoli stają się ciężkie. Opadła na poduszki.

 

- I nie waż mi się wstawać, dopóki ci na to nie pozwolę. Jeśli nie będziesz się słuchać, nie zawaham się użyć siły człowieczku - ostrzegł ją.

 

Lilith nie zdążyła zareagować jakkolwiek na jego słowa. W okamgnieniu zasnęła.

 

***

 

Lilith spała w najlepsze, gdy nagle obudził ją głośny huk. Otworzyła szeroko oczy. Koło jej łóżka stał Mordred.

 

- Jedz - rzekł rozkazującym tonem wskazując ręką tacę, którą przed chwilą postawił na stoliku nocnym obok dziwnej lampy, w której zamiast żarówki świeciły się osobliwe kryształy.

 

Dziewczyna usiadła na brzegu posłania. Czuła się ociężała. W oczach miała pełno śpiochów, a jej myśli były jeszcze zamglone.

 

- Jedz, chyba, że chcesz pozostać chuderlakiem do końca życia - powiedział z nieskrywaną ironią w głosie, po czym opuścił pomieszczenie.

 

Lilith przyciągnęła tacę bliżej siebie i chwyciła jedną z leżących na talerzu bułek. Żuła powoli z mozołem, gdyż jeszcze nie była do końca dobudzona. Swoją drogą smakowała ona trochę inaczej niż te które jadła do tej pory, ale była na swój sposób pyszna, a do tego świeża. Zjadła jakąś dziwną zupę na mleku, kilka owoców, kanapek i wypiła dziwny gorący napój, który zadziałał na nią ożywczo. Zapewne ten domniemany elf znów dodał jakąś miksturę, która tym razem miała pomóc jej wrócić do żywych. Gdy skończyła, przyjrzała się sobie uważnie. Jej ręka o dziwo wyglądała na całkowicie wyleczoną. Nie miała już temblaka, ani bandaży, a ranki na ciele już się zagoiły. Czuła się jak nowo narodzona. Ostrożnie wstała z łóżka i ruszyła powoli do wyjścia. Wtedy zauważyła, iż jest ubrana w długą białą koszulę nocną z długimi rękawami. Zaczerwieniła się uświadomiwszy sobie, że jej ubrania po tym co się stało musiały być w opłakanym stanie. Zastanawiała się kto ją znalazł, gdzie przeniósł i co to w ogóle jest za miejsce. Czuła się jak jakaś bohaterka z książek fantastycznych, która nagle ląduje w zupełnie innym świecie. Miała nadzieję, że to nie coś w tym stylu. Nabrała jednak dużych wątpliwości, gdy wyjrzała na zewnątrz. Teraz już wiedziała, że znajduje się pod ziemią.

 

To wyglądało jak nieduże miasto. Wszędzie stały budynki różnej wielkości i kształtu, a z wysokiego kamiennego sufitu zwisały ogromne stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, które wyglądały jakby zostały zrobione z kryształu. Emanowały one białym jasnym światłem.

 

- W końcu się obudziłaś! - podskoczyła gdy usłyszała ten głos. Był radosny i przyjacielski.

 

Spojrzała w kierunku jego właściciela. Był to wysoki, barczysty chłopak, o długich srebrnych dredach upiętych w wysoki, gęsty kuc i równie srebrzystych oczach oraz śniadej cerze.

 

- Jestem Frey, wilkołak - przedstawił się wesoło - A ty jak masz na imię ludziku?

 

- Lilith - odparła beznamiętnie.

 

Jak to możliwe, że elfy i wilkołaki istnieją???

 

Zauważyła, że zamiast ludzkich uszu, w ich miejscu Frey miał uszy przypominające wilcze. A więc to wszystko było prawdą. W dodatku z tyłu wyrastał mu biały, futrzasty ogon.

 

- Chyba zwariuję - oznajmiła nagle wznosząc oczy ku niebu i opierając się o framugę wejścia.

 

- Spokojnie, zobaczysz wszystko z czasem ogarniesz - zapewnił ją - Wróć do środka i zaczekaj na mnie. Przyniosę ci jakieś ubrania. Musisz spotkać się z naszym szefem.

 

Lilith uniosła pytająco brew.

 

- Nie martw się, ona chce ci zadać tylko kilka pytań, nic więcej - odpowiedział na jej nie wypowiedziane pytanie i odszedł.

 

Dziewczyna nie miała wyboru. Musiała wrócić do środka i zaczekać na jakieś przyzwoite odzienie. A gdy spotka się z tą całą szefową... dowie się od niej wszystkiego.

 

***

 

- Człowiek. No proszę, cóż za niezwykły obrót wydarzeń - stwierdziła ciemna i wysoka postać stojąca w ogromnym oknie w jednej z wielkich i równie czarnych co ona komnat jej zamczyska - Coś jeszcze zwiadowco?

 

- Dowiedziałem się, że została znaleziona przez wrogów, pani - odparł jakiś mężczyzna stojący w cieniu rzucanym przez ogromny tron umiejscowiony między majestatycznymi kolumnami - Moi ludzie ustalili, że zabrali ją do swojej kryjówki.

 

Kobieta patrzyła teraz w jakiś odległy punkt na horyzoncie.

 

- I mówisz, że nie udało ci się jej złapać - rzekła jadowitym tonem.

 

- Wpadła w trujące krzewy pani, nawet gdyby przeżyła i tak nie zdołałbym dotrzeć z nią na czas do zamku, umarłaby w drodze.

 

Wargi kobiety zacisnęły się tak mocno, że zrobiły się białe.

 

- Czy ty wiesz co to oznacza? - wykrztusiła przez zęby - To mogła być nasza jedyna szansa, żeby odnaleźć to przeklęte lustro! - wrzasnęła - Jeszcze nikt nigdy mnie tak nie zawiódł.

 

Mężczyzna natychmiast padł na kolana.

 

- Błagam o wybaczenie pani, zapewniam, że nigdy to się nie powtórzy.

 

- Owszem, nigdy się to nie powtórzy mój drogi - powoli odwróciła swą mroczną twarz w stronę klęczącego - Ponieważ nie będziesz miał ku temu nawet okazji - wysyczała przedłużając ostatnią samogłoskę.

 

Jej oczy rozszerzyły się a źrenice zmalały do wielkości ledwo widocznych kropek. Wbiła wzrok w swojego sługę.

 

- Nie, proszę - błagał ją kuląc się ze strachu. Wiedział jednak, że nic tym nie wskóra. Jego ciało zajęło się czarnym ogniem. W ułamku sekundy spłoną żywcem. Nie zdążył nawet pisnąć. Pozostał po nim jedynie proch.

 

- Ta dziewczyna - mruknęła do siebie. Jej oczy powróciły do normalnych rozmiarów - Musi być moja, dzięki niej odnajdę przejście, a wtedy.... nikt mnie już nie pokona.

 

Zaśmiała się złowieszczo wznosząc oczy ku wysokiemu sklepieniu komnaty. Jej śmiech był przenikliwy i powodował ciarki na całym ciele.

 

- Szykujcie się na krwawą rzeź parszywi zdrajcy - powiedziała rozciągając wargi w diabolicznym uśmiechu.

 

***

 

Lilith przemierzała uliczki podziemnego miasta pod eskortą Freya, który uśmiechał się tajemniczo. Próbowała go wypytywać o różne rzeczy związane z miejscem, w którym się znajdują, ale on tylko sugestywnie unosił brwi i nie udzielał jej żadnych odpowiedzi. Jego wzrok mówił „Zobaczysz sama".

 

Poddała się więc i szła dalej w milczeniu. Zatrzymali się przed ogromnym budynkiem, zbudowanym z wielkich kryształów o niebieskim zabarwieniu. Frey otworzył wielkie, rzeźbione wrota prowadzące do środka jednym kopniakiem i zaprosił ją eleganckim machnięciem dłoni. Lilith przekroczyła próg próbując objąć wszystko wokół niej wzrokiem. Wilkołak popchną ją delikatnie w kierunku szerokich szklanych schodów. Weszli po nich na piętro gdzie tuż przed nimi wznosiły się kolejne ogromne drzwi.

 

- Czy to tutaj? - spytała.

 

- Zgadza się - potwierdził otwierając przed nią drzwi. Lilith wzięła głęboki oddech i weszła do środka.

 

Znajdowała się w kryształowej komnacie, gdzie w samym centrum stał ogromny okrągły stół i trzynaście masywnych krzeseł wykonanych ze srebra. Pod wysokim sufitem wisiał wielki żyrandol obwieszony tysiącami świecących kryształków.

 

Frey wszedł tuż za nią do środka i zamkną drzwi.

 

- Oto ona szefowo - oznajmił wskazując Lilith.

 

- Dzięki Frey, możesz odejść - odpowiedział mu niezwykle czysty i dźwięczny głos, który emanował siłą i władzą.

 

Lilith natychmiast zlokalizowała źródło ów głosu. Należał on do kobiety, która siedziała na jednym ze srebrnych krzeseł. Zastanawiała się jak mogła wcześniej jej nie zauważyć.

 

Kobieta ta miała dość charakterystyczny wygląd. Jej włosy sięgały pasa i z bieli w połowie przechodziły w czerwień. Jej oczy miały wyrazistą złotą barwę i poziome źrenice. Jej skóra była blada, delikatnie zaróżowiona, a boki twarzy zdobiły biało- różowe łuski. Jednak najbardziej w oczy rzucały się wyrastające z głowy czerwone rogi w kształcie błyskawic i spore białe skrzydła podobne do nietoperzowych, a także długi równie biały ogon obrośnięty łuskami i zakończony gęstą kitą. Kobieta wstała. Cechował ją wysoki wzrost. Na oko mogła mieć z metr osiemdziesiąt. W ręku trzymała długą złotą różdżkę zakończoną rubinem, który okalały cienkie złote witki.

 

Frey ukłonił się jej lekko, po czym opuścił salę.

 

- Jak się nazywasz ludzka istoto? - zwróciła się do niej kobieta podchodząc bliżej na odległość kilku kroków.

 

- Jestem Lilith - odparła. Dziwnie się czuła w towarzystwie tej osobliwej postaci. Wyglądała jakby była niewiele od niej starsza, a mimo to jej oczy wydawały się takie stare.

 

- Usiądź Lilith - powiedziała wskazując jej najbliższe krzesło. Dziewczyna usłuchała rozkazu.

 

- Gdzie jestem? - spytała nieznajomą - I kim ty jesteś?

 

- Jestem Asabella, smoczyca - odparła wpatrując się w nią złotymi oczami - A ty znajdujesz się w kwaterze rebeliantów.

 

- Rebeliantów? - Lilith nabrała niepokojącego wrażenia, że może znajdować się w środku jakiegoś konfliktu zbrojnego. Miała wielką nadzieję, że się myli.

 

- Dokładnie - powiedziała - Muszę ci zadać kilka pytań.

 

- Jestem gotowa - rzekła Lilith chociaż nie była do końca pewna tego co mówi.

 

- A więc pierwsze pytanie - zaczęła Asabella - Jak się tutaj dostałaś?

 

Czarnowłosa zwlekała chwilę z odpowiedzią, nie wiedziała czy nie uznają jej za dziwną jeśli dowiedzą się prawdy, ale nie miała innego wyboru. Zresztą nie powinna się przejmować. Tu wszystko było dziwne, a już zwłaszcza ta cała szefowa.

 

- Przeszłam przez lustro - odpowiedziała po prostu. Asabella spojrzała w bok. Lilith podążyła za jej wzrokiem. Smoczyca spoglądała na białowłosego Mordreda stojącego pod ścianą z założonymi rękami. Jej oczy zwęziły się na jego widok. Jak to możliwe, że do tej pory nie zarejestrowała jego obecności? Elf był ubrany na czarno, więc wyraźnie odcinał się na tle niebieskawych kryształów.

 

Wszystko było takie tajemnicze.

 

- Tak myślałam - Asabella w zamyśleniu obracała między palcami wisiorek wykonany z jakiegoś białego włosia, który nosiła na szyi - Czy spotkałaś kogoś lub coś, po tym jak przeszłaś do naszego świata?

 

Świata??? O czym ona mówi??? To stawało się coraz bardziej dziwne.

 

Musiała jednak odpowiedzieć na pytanie Asabelli.

 

- Tak - smoczyca spojrzała na nią zachęcając do dalszych wyjaśnień - Nie wiem czy to ma jakieś znaczenie, ale przed moim upadkiem zaatakował mnie drapieżnik. Czarny tygrys o niebieskich oczach.

 

Mordred drgną ledwo zauważalnie. Asabella zmrużyła oczy.

 

- A więc już wiedzą - powiedziała.

 

Lilith nie miała pojęcia o czym mowa i nie chciała wiedzieć. Miała wrażenie, że ten tygrys nie był zwykłym drapieżnikiem. Z pewnością wyniknie z tego coś złego.

 

- Mam jeszcze jedno pytanie Lilith - zwróciła się do niej po raz trzeci - Skąd znasz nasz język?

 

Dziewczynę zamurowało.

 

O czym ona mówi? Jaki język? Przecież cały czas mówi po...

 

I wtedy zdała sobie sprawę, że jej mowa brzmi zupełnie inaczej niż jej ojczysty język. Jak to możliwe?

 

- Ale...- nagle to jedno słowo zabrzmiało dla niej dziwnie obco. Nie potrafiła zwrócić się do niej w swoim języku. Dlaczego???

 

- Ja... nie rozmumiem - spojrzała na nią przerażona - Co się dzieje?

 

Teraz była świadoma, że jej słowa brzmią zupełnie inaczej, że coś tu nie gra. Nie przypominały one żadnego ziemskiego języka.

 

- Hmmm - Asabella znów bawiła się swoim wisiorkiem - To bardzo interesujące. Zupełnie jakby twój umysł przestawił się automatycznie na naszą mowę.

 

- Ale dlaczego??? - znów ten dziwny język.

 

- Przykro mi, ale nie wiem. Będę musiała dogłębnie przemyśleć czemu tak jest.

 

Lilith nie mogła tego pojąć. Nie dość, że nie wiedziała gdzie jest, to jeszcze nie potrafiła odezwać się w swoim własnym języku, którym posługiwała się od dzieciństwa. Zastanawiała się czy nie straci w końcu zmysłów.

 

- Mordred - smoczyca zwróciła się do elfa - Na tę chwilę powierzam ją tobie. Wyjaśnij jej to co powinna wiedzieć na nasz temat. Później zwołam zebranie.

 

- Dobrze - zgodził się elf, choć w jego oczach było widać wyraźną niechęć do tego zadania.

 

- Idźcie już. Muszę to wszystko przemyśleć - poleciła im, po czym zasiadła na jednym z krzeseł marszcząc w skupieniu brwi.

 

Mordred podszedł cichym krokiem do czarnowłosej Lilith, która zupełnie nie miała pojęcia co ma o tym wszystkim myśleć. Chwycił ją za ramię i wyprowadził z komnaty zostawiając kapitan rebeliantów sam na sam z tajemnicą pojawienia się ludzkiej dziewczyny.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania